Odliczamy!

wtorek, 31 grudnia 2013

"Aby nie był gorszy"

Tylko dzisiaj słyszałam to już z kilkanaście razy. Kiedy ktoś mnie składał życzenia noworoczne, albo komuś innemu w mojej obecności. "Aby tylko ten następny rok nie był gorszy od tego, który się kończy!"... Kiedyś ks. Pawlukiewicz mówił o tym w jakiejś konferencji, że boimy się prosić o to, co najlepsze dla siebie i naszych bliskich. Bóg nam chce dawać wszystko, co najlepsze, a my obawiamy się, że to byłoby bezczelne i na wszelki wypadek, by nie "urazić" nikogo "w górze" zadowalamy się wersją demo. Pamiętam, że podawał przykład z narodzinami dziecka - gdy przychodzi na świat nowy członek rodziny babcie, ciocie, kuzynki i sąsiadki wpatrują się w bąbla ze słowami: "Aby tylko zdrowe było i dobrze się chowało!". Dobrze się chowało? Dobrze się chować może świnka, albo krowa na ubój. A gdy rodzi się dziecko, to wiadomo, że każdy chciałby, by było piękne, mądre, szczęśliwe, rezolutne, kochające, ambitne i tak dalej... Ale coś nas blokuje, jakieś dziwne obawy i stąd słyszymy często "aby się tylko dobrze chowało"...

I mam wrażenie, że tak samo jest z Nowym Rokiem. "Aby tylko nie był gorszy"... Nie. Wcale nie.
Ja życzę, i nam, i wszystkim Wam, żeby ten nadchodzący rok był jeszcze lepszy od mijającego! Żebyśmy potrafili jeszcze bardziej wypełnić każdy dzień dobrem i miłością, żeby każda chwila była jeszcze bardziej owocna! Żeby to był jeszcze piękniejszy czas! Aby ten 2014 rok był znacznie, znacznie lepszy w każdej dziedzinie naszego i Waszego życia!

Wierzę i ufam, że dobry Bóg chce dla wszystkich swoich dzieci tego, co najlepsze, bo kocha nas szalenie. Dlatego te życzenia i wszystko, co wydarzyło się w mijającym roku, zmykamy zostawić Jemu, Miłosiernemu w Łagiewnikach. Niech to wszystko przyjmie, pobłogosławi, uświęci i niech rozlewa strumienie Miłosierdzia na nasze życie, na życie każdego człowieka.

niedziela, 29 grudnia 2013

Najfajniejsza rodzina

Zawsze lubiłam Niedzielę Świętej Rodziny, ale w tym roku przeżywam ją z jakimś szczególnym sentymentem. Modlę się nie tylko za swoją rodzinę i za rodzinę Narzeczonego, ale także za naszą przyszłą rodzinę, którą stworzymy razem. Chciałabym, żebyśmy budowali naszą rodzinę na wzór Najświętszej Rodziny z Nazaretu. Patrzę na jej ikonę i myślę sobie, że koniecznie musimy ją mieć w naszym domu, gdy będziemy już małżeństwem. Żebyśmy zawsze mieli ją przed oczami i naśladowali miłość Józefa i Maryi, z każdym dniem coraz bardziej upodabniali się do Nich. No, może z jedną drobną różnicą - żeby nas było trochę więcej, tak z dwa razy więcej. :D
 

A dzisiejsza Liturgia Słowa... niesamowita. Aż się nie chce wierzyć, jak piękne rzeczy są przed nami! To oczekiwanie dodaje jeszcze takiego "smaczku" i sprawia, że wizja założenia naszej rodziny staje się jeszcze bardziej ekscytująca. I chociaż nie brakuje różnych obaw i niepewności, to pocieszające jest, że Maryja z Józefem też musieli zmagać się z trudnościami. W ich rodzinie na pewno nie brakowało problemów, ale zawsze stawiali na pierwszym miejscu miłość, która jest więzią doskonałości. Niech to będzie wzór i przykład życia dla nas i dla wszystkich rodzin.

I jeszcze na koniec komentarz kapłana tuż przed błogosławieństwem i rozesłaniem, z przymrużeniem oka. ;)
No to, Drodzy, dobrej niedzieli! Strzeżcie rodziny, strzeżcie miłości, pielęgnujcie relacje! Nie dajcie się zwariować temu gender, czy jak to się tam mówi dżender! O, dochodzi 11:00 to dobry czas na wspólną, rodzinną kawę. Zatem dobrej kawy! Niech Was dobry Bóg błogosławi i strzeże!

Amen. :)

piątek, 27 grudnia 2013

Brzuszek malusieńki...

... mojej Adusieńki... To Karolowa wersja jednej z kolęd, połączona z narzeczeńską czułością. Ale to niezła ściema, bo po świątecznych przysmakach brzuszek stał się raczej brzucholem... :)

Niespecjalnie lubię Święta Bożego Narodzenia, bo bardzo trudno jest się przebić przez całą ich oprawę do sedna i przeżyć je w pełni, duchowo. Cała ta komercja, szaleństwo zakupów, kicz w ozdobach świątecznych, krasnale w czerwonych czapkach, nawet szopki bożonarodzeniowe w kościołach wieją tandetą, a zwykle największą ich atrakcją są różne aniołki, które grają/kłaniają się/robią inne cuda wianki po wrzuceniu monety. Więc dzieci wrzucają te pieniążki, a na Jezuska w żłóbku mało kto zwraca uwagę. Trudno w tym wszystkim doświadczyć spotkania z Bogiem, Który Przychodzi.

Mimo wszystko to Boże Narodzenie było piękne. Pierwszy raz było nam dane świętować ten czas wspólnie i był to dla nas niezwykły dar. Ta bliskość, łamanie się opłatkiem w wigilijny wieczór, wspólne kolędowanie, wspólna pasterka, wspólne bożonarodzeniowe refleksje... Niesamowite. No i to wszystko w domu rodzinnym Narzeczonego, z Jego rodzicami, w tej specyficznej świątecznej atmosferze. Nie zabrakło też oprawy teologicznej - w Boże Narodzenie na kazaniu usłyszeliśmy, że te Święta są "swoistą epifanią", a w Betlejem zajaśniało "transcendentne światło, które poznajemy jedynie subiektywnie"... Z wrażenia wracając po Mszy świętej do domu zabawiliśmy się w kolędników, ciekawi czy rodzice otworzą nam drzwi, słysząc nasze amatorskie Wśród nocnej ciszy... :)

Na końcówkę Świąt Karol bezpiecznie odstawił mnie do mojego rodzinnego domu, były kolejne prezenty, kolejne łamanie się opłatkiem i resztki świątecznych przysmaków według naszych domowych tradycji, rozmowy, radość ze wspólnego przebywania... A najpiękniejsze w tym wszystkim było... serce wypełnione Bożą obecnością. Dawno tak mocno nie doświadczyłam Bożego Narodzenia. Może łatwiej mi było właśnie dzięki temu, że przeżywaliśmy ten czas razem - nasza skromna miłość jakoś wtopiła się w tę niepojętą Miłość, która uobecniła się w Najświętszej Rodzinie.

I gdy klęczeliśmy oboje przed kościelną szopką, miałam łzy w oczach, gdy uświadomiłam sobie to, co chyba najważniejsze w tym czasie - że potrzebujemy Boga. Jesteśmy fajni jak cholera, kochamy się jak cholera, no niesamowicie jest nam razem, ale to jeszcze nic. Żeby to wszystko zagrało, po prostu potrzebujemy Boga, bo jesteśmy tylko słabymi człowiekami. Tylko z Nim to wszystko ma sens. Tylko On daje życie.

Oby to "transcendentne światło" Betlejemskiej Gwiazdy zawsze rozświetlało wszelkie mroki w naszym życiu i prowadziło do Niego, Narodzonego. :)


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Projekt Adwent - podsumowanie

W ostatnią niedzielę Adwentu doświadczyliśmy niemal fizycznie owoców Projektu.

Dzień mieliśmy intensywny i wypełniony po brzegi jak nigdy - spotkanie ze znajomymi, wizyta i Msza święta w Centrum Jana Pawła II (wątpliwa przyjemność, ale Karol bardzo był ciekaw jak tam jest), kolacja, później pakowanie wspólnych prezentów, z którym trochę nam zeszło, a na koniec rozmowa na temat ostatniego rozdziału książki "Nas dwoje" (ale o tym kiedy indziej, bo klimaty ślubne z bożonarodzeniowymi trochę się gryzą). Zostało nam pół godzinki na pożegnalne przytulenie się. Czyli - jak na nas - bardzo niewiele.

Tak się tulimy, tu buziak, tam buziak (taki zwykły oczywiście, choć wczoraj już naprawdę ciężko było się obejść bez normalnego całusa). Czułość w najczystszej postaci. Nie robiliśmy absolutnie nic więcej, co mogłoby wywołać wiadome zamieszanie. I nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się między nami takie podniecenie, że ciężko się ogarnąć! Czujemy to oboje i zadziwieni jesteśmy, bo jak to? Skąd to? O co chodzi? Tak po prostu?!

Do tej pory zdążyliśmy się nauczyć, że zazwyczaj sami, mniej lub bardziej świadomie, pozwalamy na to, by ten ogień zaczął wkraczać. Pozwalamy, by niepostrzeżenie się rozrastał przez jakieś naprawdę drobne gesty, pocałunki... Zwykle z każdą chwilą to wszystko samo zaczyna się tak rozpędzać, że coraz trudniej wyhamować, ale zawsze potrafilibyśmy znaleźć punkt, od którego się zaczęło. Punkt, w którym daliśmy jakieś (nawet nieme) przyzwolenie.

Tym razem było inaczej. Ten "ogień" przyszedł sam sobie i rozgościł się w najlepsze, choć nawet nie zdążyliśmy otworzyć drzwi. I co ciekawe - mimo to odczuliśmy jakąś niebywałą siłę, by wyprosić je bez tej strasznej szarpaniny ze sobą, która towarzyszyła nam dotąd zwykle w takich sytuacjach. Nie mówię, że przyszło nam to zupełnie jak po maśle. Było trudno, ale to było zupełnie inne zmaganie się niż dotąd. Zupełnie inne. Nie potrafię nawet do końca wyjaśnić, na czym ta różnica polegała. Ale wiem, jestem przekonana, że to dzięki doświadczeniom tego Adwentu. Że dzięki temu skromnemu ćwiczeniu adwentowemu chyba wskoczyliśmy na jakiś wyższy level w radzeniu sobie z utrzymaniem równowagi między czułością, a pożądaniem. Że to owoc tych wszystkich chwil wyrzeczenia, bardzo ostrożnego dawkowania sobie bliskości i nabierania dystansu do siebie, do nas... Owoc działania Bożej łaski, która może nieco głębiej zakorzeniła się w nas przez nasze decyzje i działania, pragnienia i trudności...

Nie mam pojęcia, co będzie dalej. Może tych "schodków" przed nami jeszcze tysiąc, a to wczorajsze doświadczenie było tylko jakimś zachłyśnięciem się tym małym "sukcesem"... Nie wiem. Ale czuję, że jeśli te owoce Projektu, których doświadczyliśmy do tej pory, będziemy pielęgnować, rozwijać i wciąż na nowo do nich powracać, to jest duża szansa, że to dopiero początek czegoś wspaniałego. Że może przez to Pan Bóg chce nas zaprosić do jakiegoś nowego wymiaru naszej bliskości, o którego istnieniu dotąd nie mieliśmy nawet pojęcia, a który pozwoli nam pełniej, dojrzalej i piękniej przeżywać naszą Miłość...
Obyśmy nie zmarnowali tej szansy.

***

To wszystko, czym dzielimy się z Wami, a także Was, wszystkie Wasze sprawy, troski, marzenia, decyzje, trudności i pragnienia zostawiamy przy Jezusowym żłóbku, z modlitwą. On Jest i kocha. A Wy wyciśnijcie z tych Świąt jak najwięcej tej Obecności i Miłości. Radosnego Bożego Narodzenia!

sobota, 21 grudnia 2013

Pierwszy raz...

... ktoś zareagował: A to niewiele, szybko zleci! - na stwierdzenie, że pobieramy się za niecałe półtora roku. W końcu! Po tylu westchnieniach i/lub okrzykach niedowierzania typu: A czemu tak dłuuugo?! albo: Eee, to jeszcze tyyyle się może przez ten czas zmienić! - nareszcie ktoś, kto, tak jak my, ma świadomość, jak szybko minie te kilkanaście miesięcy. Uff. :)

***

Karol opowiada mi przez telefon, że w południe w Łagiewnikach była większość mężczyzn - i w sanktuarium, i w kaplicy adoracji. 
Ja: A bo wiesz, kobity w tym czasie to robiły zakupy, albo lepiły uszka, albo ciasta piekły. W kościele były rano, albo pójdą wieczorem, a w ciągu dnia trzeba wykorzystać czas na przygotowania do świąt...
K.: Taa... A potem przyjdzie Pan Jezus i powie: Marto, starasz się o tak wiele... A twój chłop w kościele! 

:D

piątek, 20 grudnia 2013

Poczuć Święta

Zgiełk. To hasło ostatnich dni.
Gorączkowe dokupowanie ostatnich prezentów, pracy więcej niż zwykle, jeszcze jakieś ostatnie prace zaliczeniowe do wysłania pisane dosłownie na kolanie (laptopa trzymam na kolanach :)), "na szybko" spotkanie z dawno niewidzianą koleżanką, odpisywanie na zaległe i świeże wiadomości, składanie życzeń, po drodze nawet udało mi się wstąpić na targi bożonarodzeniowe na krakowskim rynku (chyba pierwszy raz w życiu!) i... nic.

Dopiero dziś naprawdę poczułam, że zbliżają się Święta, gdy dzieciaki wcisnęły mi do rąk gitarę, przekrzykując się: Pośpiewajmy kolędy!
Kilka najprostszych kolęd śpiewanych półgłosem, żeby nie obudzić drzemiącej w wózku Najmłodszej. Z marnym, amatorskim akompaniamentem wymyślanym na poczekaniu, bo przecież ostatni raz grałam kolędy rok temu... To proste, dziecięce Pójdźmy wsyscy do stajenki, do Jezusa i Panienki... To jest przedsmak Bożego Narodzenia.

A prawdziwa magia Świąt będzie przy Jezusowym żłóbku, na Pasterce. Tam się dopiero dzieją cuda.

Tylko najpierw trzeba gruntownie posprzątać w sercu, zrobić miejsce w tym zagraconym małym burdelu. Może zechce przyjść i rozgościć się także u nas... Zatem kierunek: konfesjonał.

wtorek, 17 grudnia 2013

"Skądże ja mam wiedzieć, czy mnie mama da...?" :)

Mam nadzieję, że Ta z żebra się nie obrazi, ale tak mnie zaraziła tą piosenką, że ja też ją tutaj muszę mieć. No, po prostu jest przepiękna! Tekst rewelacyjny, zwłaszcza ta ostatnia zwrotka przeurocza! Cały utwór jest tak dopracowany pod względem muzycznym, tak harmonijny, genialny w swej ludowej prostocie... A teledysk pewnie niewiele kosztował, a jest niesamowity! I ta stylizacja gwary na góralski... Ja też się zakochałam. I Karola też zaraziłam, a On nawet w pracy pokazywał to nagranie... :)

Już widzę nas tańczących do tej skocznej, ludowej muzyki na naszym weselu... :D


***
- Pani Ado, to jest zdumiewające, że Wy z narzeczonym tyle rozmawiacie! W każdy dzień wieczorem widzę panią ze słuchawkami w uszach i pani do niego gada, i gada, chyba z godzinę albo i więcej! No i tak codziennie! Niesłychane! Wspaniałe! Dzisiaj młodzi ludzie o tym nie myślą, a rozmowa to jest podstawa! Fundament wszystkiego! Właśnie tak trzeba budować związek, a nie tylko seks i seks... Zdumiewające...!

Pani Babcia rulez. :D

niedziela, 15 grudnia 2013

Projekt Adwent - pierwsze wnioski

Hm, nie do końca realizacja postanowienia adwentowego wygląda tak, jak to sobie założyliśmy. Z ograniczeniem całowania tylko do kilku buziaków podczas jednego spotkania jest OK. Owszem, zaczyna się już pojawiać tęsknota za takim porządnym, narzeczeńskim całusem, ale nie jest to jakieś silne parcie, żebyśmy się musieli nie wiadomo jak powstrzymywać. Ot, taka delikatna asceza, która, swoją drogą, jest całkiem urocza.

Z ograniczeniem przytulania... no, nie da się. To chyba nie dla nas. Owszem, staliśmy się bardziej ostrożni i czujni, żeby nie dopuszczać do takich uścisków, które kojarzą się jednoznacznie. Ale zwykłe przytulasy muszą być. Tak naturalnie nam to przychodzi, że chyba uschnęlibyśmy bez tego. Daliśmy sobie spokój, po prostu się tulimy. Szczególnie, że najpierw Karol był chory, a teraz mnie rozłożyło. Był taki moment, że nie miałam siły nic zrobić, nawet ruszyć normalnie głową. Po prostu leżałam w Jego ramionach, gdy On mnie głaskał i sprawdzał czoło, czy gorączka już powoli schodzi. I poza wszelkimi innymi formami czułości w tej chorobie (Karol przywiózł mi leki, napój, przygotowywał jedzenie, dostałam też piękną różę), właśnie tej bliskości potrzebowałam wtedy najbardziej. I uważam, że było to o wiele cenniejsze dla nas niż na siłę trzymanie się postanowienia.

Nie zmienia to jednak faktu, że pierwsze owoce projektu Adwent są i to bardzo pozytywne. Przede wszystkim troszkę inaczej spojrzeliśmy na naszą relację i bardzo nam się przydała ta inna perspektywa. Pogłębienie wrażliwości na dotyk (to, co wcześniej na co dzień było dla nas zupełnie OK, teraz zaczęliśmy postrzegać jako pewne zapędzanie się, które warto mieć pod kontrolą), większa czujność i konsekwencja, no i nowe pomysły, które wprowadziły niepowtarzalną atmosferę w tym Adwencie: liściki, przepiękna wirtualna kartka, kwiaty to akurat dostaję często, ale to zawsze ogromna frajda, spacer i obiad w restauracji też nam się wcześniej zdarzał, choć raczej rzadko. A na przykład upieczenie ciastek to już w ogóle nie przychodzi mi tak łatwo, a jednak się zmobilizowałam i w ramach czułości wręczyłam Narzeczonemu. Słowem - naprawdę uroczy czas.

Zobaczymy, co się będzie działo dalej. To już ostatnia prosta tego Adwentu! A jak to powiedział pewien rekolekcjonista (Karol mi przekazał :)): nie wiadomo, dla kogo z nas będzie to ostatni Adwent...
Nie no, miejmy nadzieję, że jeszcze co najmniej z 50 Adwentów przed nami, ale czuwać trzeba zawsze. :)


czwartek, 12 grudnia 2013

Nie lubię rozmawiać o ślubie

Może jestem dziwną przyszłą Panną Młodą, ale naprawdę nie przepadam za rozmowami o naszym ślubie.

Kiedy rozmawiam z kimś, kto jest już po ślubie, zwykle dostaję mnóstwo "dobrych" rad, nawet jeśli o to nie proszę. Sytuacja jest z góry przesądzona - takie osoby zwykle traktują mnie z wyższością, bo same już to przeżyły i w tym temacie są najmądrzejsze na świecie. Tak naprawdę nie liczy się to, co powiem - wszystko znajduje odniesienie: "a my mieliśmy tak i tak..."/"a u nas było...". Przyznaję, rozmawiałam ostatnio z jedną osobą, która jest dwa lata po ślubie i nie dała mi odczuć tej wyższości, a wręcz potrafiła ucieszyć się razem ze mną naszymi przygotowaniami. Ale to jeden wyjątek. Pozostałe doświadczenia w gronie zamężnych znajomych/koleżanek nie należą do najprzyjemniejszych.

Moi rodzice są bardzo przeczuleni na punkcie tego, by się nam, broń Boże, nie wtrącać do niczego, bo sami przeżyli koszmar absolutnego wtrącania się we wszystko swoich rodziców, więc... unikają tematu ślubu jak ognia. Udają, że w ogóle ich to nie interesuje. Jeżeli nawet zacznę coś opowiadać o przygotowaniach, temat po chwili umiera śmiercią naturalną.

W obecności koleżanek/znajomych, które borykają się z samotnością i mozolnym poszukiwaniem odpowiedniego kandydata na męża, głupio mi opowiadać o naszych narzeczeńskich przeżyciach i planach związanych ze ślubem, jeśli druga strona nie wykazuje zainteresowania tematem. Wydaje mi się, że skoro ktoś sam nie pyta, to chyba lepiej nie przesadzać z opowieściami około-ślubnymi. Zwłaszcza, gdy moje nieco "badawcze" stwierdzenie np. o znalezieniu wodzireja, spotyka się z zerowym odzewem: mhm. Mam wrażenie, że tego typu rozmowy mogą po prostu wywoływać smutek, może jakąś frustrację mieszającą się z odrobiną zazdrości. Nie wiem, nie chcę sprawiać nikomu przykrości, więc wolę zamilknąć.
Swoją drogą trochę mnie to dziwi, bo ja, gdy byłam jeszcze sama, uwielbiałam słuchać opowieści zakochanych koleżanek, przygotowujących się do ślubu. Owszem, jakiś cień zazdrości gdzieś się pojawiał, ale to raczej na zasadzie: "nie mogę się doczekać, kiedy mi będzie dane to przeżywać". Ale każdy przeżywa to po swojemu.

Wychodzi na to, że najlepiej by się rozmawiało o ślubie z osobą, która też się do niego przygotowuje i jest na podobnym do nas etapie. Hm... Mam tylko jedną koleżankę, która też jest zaręczona, ale w ich przypadku sprawa jest dosyć skomplikowana i ślub od kilku lat jest odkładany z różnych powodów. Widzę, jak ona przeżywa tę niepewność i obawy co do ich wspólnej przyszłości i też nie chcę sprawiać jej przykrości opowiadaniem o szczegółach przygotowań. Czasem sama z siebie o coś zapyta, wtedy rozmawiamy i owocuje to bardzo pozytywnymi odczuciami, bo naprawdę cieszy się razem z nami. Ale gdzieś w tle wciąż mam w pamięci jej tęsknoty, marzenia i pragnienia związane ze ślubem, o którym na razie ani widu, ani słychu... Znów niezręczna i nieco krępująca sytuacja.

I dlatego w zasadzie w ogóle nie bardzo lubię rozmawiać o naszym ślubie. (Nie czuję, że rymuję).
Dobrze, że chociaż z własnym Narzeczonym mogę zawsze i wszędzie bez skrępowania pogadać o naszym ślubie... :)

wtorek, 10 grudnia 2013

Przemienienie

Ja: To jaką tajemnicą się pomodlimy?
K.: Hm... Tajemnica czwarta Światła - Przemienienie na Górze Tabor. Żeby mi się nie przemieniała tak wspaniała narzeczona...:D

Wzniosła i szczytna intencja nie powiem. :)

Ale tak mi się przypomniało to Przemienienie, bo lubię do niego przyrównywać dzień naszego ślubu. Wspinamy się teraz mozolnie na tę górę, żeby doświadczyć "przemienienia" naszej relacji w sakrament. Ten bardzo podniosły i uroczysty moment będzie swego rodzaju szczytem - świętem Miłości, które będziemy celebrować w całej okazałości - w odświętnej oprawie, pięknych strojach. Może nie będzie nam towarzyszył blask Bożej chwały - co najwyżej jakieś jej drobne odbicie w łasce sakramentu. :) Ale za to zamiast Mojżesza i Eliasza będziemy wzywać wstawiennictwa i towarzyszenia w s z y s t k i c h Świętych! Po prostu odlot - taka nasza mała Góra Tabor.

A potem, tak jak w Ewangelii, Jezus zejdzie z nami do dolin naszej codzienności. Małżeńskiej codzienności.

Tak to widzę, tak czuję.

A Narzeczony przytakuje i chyba zainspirowany tą refleksją dzieli się ciekawym wnioskiem:
Chyba już wiem, skąd ten kryzys i dlaczego tak nam teraz trudno. Bo nasze uczucie się wzmocniło.

Nie wiem, możliwe. Miłość... Im głębiej zapuszcza korzenie, tym więcej miejsca potrzebuje. Trzeba zatem oczyścić teren, by to miejsce zrobić. A czyszczenie trochę musi sponiewierać - jak łopata czy grabie ziemię. Nawet myjnia bezdotykowa zbyt delikatna nie jest przez to ciśnienie... Ale bez tego ani rusz.

A po rozkopywaniu przychodzi czas na uklepanie ziemi. A po myciu - na polerowanie. I dla nas przyjdzie czas na wygładzenie i dopieszczanie. Żeby na Górze Tabor choć odrobinę zabłysnąć.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Nic złego

Nie ma nic złego w odczuwaniu tęsknoty mieszającej się z jakąś małą frustracją, bo chciałoby się już być blisko ze sobą na co dzień... Nie musieć żegnać się po 22:00 i rozstawać na kilka dni... Móc zasypiać i budzić się przy sobie każdego dnia...

Nie ma nic złego w kilku łzach bezradności, bo nic nie można zrobić poza zaciśnięciem zębów i wytrwaniem najbliższych 17 miesięcy w oczekiwaniu, które można uczynić radosnym. A łzy trzeba szybko otrzeć, żeby się nie dołować, tylko patrzeć na to, co w nas piękne, dobre i pełne nadziei.

Nic złego nie ma również w przeżywaniu wątpliwości i tłumaczeniu sobie po raz setny "na chłopski rozum", że wspólne zamieszkanie nie przyniosłoby nam satysfakcji, bo wyrzuty sumienia i odcięcie od Komunii Świętej na ponad rok wykończyłyby nas szybciej, niż można się spodziewać. A poza tym... Jak? Kiedy? Gdzie? Nie ma w ogóle takiej opcji. Zwariowałaś.

W tym wszystkim chyba nie ma nic złego. Tylko, cholera, jakoś tak czasem ciężko się z tym uporać...


piątek, 6 grudnia 2013

Co słychać?

Pani Babcia w szpitalu. Napędziła mi strachu, ale wygląda na to, że wszystko powinno się dobrze ułożyć. Dziś miała mieć zabieg, ale podczas wczorajszych odwiedzin dostałam zakaz dzwonienia dzisiaj. Mogę jutro zadzwonić i ewentualnie przyjść w poniedziałek. Ale niekoniecznie, bo z nią na pewno będzie wszystko dobrze - o, tam to leżą prawie umarlaki! Ja jeszcze parę lat pożyję! - jej słowa. I tego się trzymajmy.

Dziwnie się czuję sama w mieszkaniu. Miejsca sobie znaleźć nie mogę. Z tego wszystkiego jakaś roztargniona jestem i dzisiaj aż zapomniałam zabrać paczuszki z prezentami dla dzieciaków, którą specjalnie zostawiłam tuż obok drzwi, prosto ślepego... Kiepski ze mnie pomocnik świętego Mikołaja... ;)

Weekend zapowiada się ciekawie - o ile najpierw bezpiecznie dojedziemy do grodu Ojca Mateusza, bo to co się dzieje na zewnątrz, zbyt optymistycznie nie wygląda. Dawno nie widziałam takiego wiatru.
No, a jak już dojedziemy, to będziemy się gościć, gadać z dawno (i niedawno) nie widzianymi, odpoczywać, śmiać się, relaksować... Taki jest plan.

***

Dzieci to mali święci, od których można się wiele nauczyć.

Karusia (lat: 2) po wzorowym zrobieniu siku na nocnik: Siku zlobiłam! Chce naglode!
Ja: Super! W nagrodę dostaniesz kolorowe kulki - twoje ulubione. :) 
K.: Hmm... Ale chce jesce naglode!
Ja: Jaką jeszcze chciałabyś nagrodę?
K.: Chce zobacyć Pana Jezusa!

Chodziło o mój krzyżyk i medalik - miałam golf i nie było widać na wierzchu, więc chciała, żebym jej pokazała (zawsze sprawdza, czy mam). Ale tak sobie pomyślałam, że to jest Ewangelia w pigułce! 
Żebyśmy tak zawsze chcieli żyć tak, żeby w nagrodę chcieć zobaczyć Pana Jezusa... O!
:)

wtorek, 3 grudnia 2013

ARCHANIOOOŁ BOOO ŻY GA...

...BRYJEL! No, teraz dopiero zaczął się dla mnie porządnie Adwent! Wczoraj nie mogłam pójść na Roraty, ale dziś już dopełniłam postanowienia i wraz z wejściem kapłana radośnie rozbrzmiał okrzyk, bez którego nie wyobrażam sobie Adwentu: Archanioł, bo rzyga! To znaczy... Boży Ga...bryjel. :D

I mróz przyszedł. Bo zima.
I Święty Mikołaj już się zbliża wielkimi krokami.
No, to jest Adwent!

***

Jak nasze odczucia po pierwszej randce w ramach "Projektu Adwent"? Rewelacyjne. 
Nie było czuć jakiegoś dystansu czy napięcia. Trzeba było się trochę hamować z przytulańcami, bo kurczę jakoś naturalnie przychodzi nam klejenie się do siebie. Ale trochę siły woli i udało nam się odnaleźć równowagę między tą małą "ascezą", a niezbędnym minimum bliskości koniecznej do normalnego funkcjonowania. Ważny owoc: spokój i brak frustracji z powodu pojawiającego się podniecenia. Bo po prostu nie miało prawa się pojawić. :) 
Początek naprawdę obiecujący. Zobaczymy, jak będzie wyglądała realizacja wyzwania podczas wspólnego najbliższego weekendu... Może być ciekawie. :)

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Budowanie autonomii własnego domu, czyli o rozstaniu z domem rodzinnym

Relacje z rodzicami i przyszłymi teściami to temat, który zwykle wzbudza sporo emocji. Nieraz zatrwożona słucham różnych, mrożących krew w żyłach opowieści znajomych i koleżanek-mężatek o trudnościach wynikających z nieuporządkowania tych relacji. I zwykle myślę sobie wtedy, że kurczę, może nasze rodziny nie są idealne, może borykają się z różnymi problemami, może jesteśmy oboje nieco poranieni przez różne błędy naszych rodziców, ale mamy za co dziękować Bogu, bo jesteśmy w naprawdę dobrej pozycji i - na razie - udaje nam się utrzymywać całkiem niezłe stosunki z jednymi i drugimi rodzicami.

W ramach tego rozdziału mieliśmy sobie porozmawiać o swoich uczuciach względem naszych rodziców i przyszłych teściów, a także omówić, jakie emocje wywołuje w nas perspektywa i konieczność podjęcia różnych decyzji związanych z budowaniem autonomii naszej przyszłej rodziny. Niektóre z podpowiedzianych konieczności wydały nam się wręcz banalne. Na przykład odejście z domu rodzinnego, zdanie się na samodzielność, także finansową, budowanie własnego stylu życia w oparciu o naszą wspólną hierarchię wartości czy budowanie intymności wspólnego życia z wyłączeniem rodziców. Z domów rodzinnych już dawno odeszliśmy, jesteśmy samodzielni, własny styl życia też już od dawna budujemy (i to w wielu kwestiach stojący w sprzeczności ze wzorami wyniesionymi z domu), a głównym zagrożeniem dla intymności pożycia małżeńskiego jest chyba mieszkanie z rodzicami pod jednym dachem, co definitywnie od samego początku odrzucamy.

Ale już na przykład takie kwestie jak nieszukanie arbitrażu u rodziców w chwili kryzysu, bycie gościem u siebie w domu na takich samych zasadach jak małżonek czy samodzielne określanie celów i metod wychowywania dzieci wzbudziło spore emocje i wywiązała się ciekawa rozmowa. O naszych potrzebach, obawach, wątpliwościach i propozycjach, jakby się z tym wszystkim uporać, żeby nie zwariować.

Była to dla nas naprawdę ważna, potrzebna i niezwykle cenna rozmowa. Owszem, jesteśmy w dobrej sytuacji i nie mamy jakichś konfliktów z rodzicami, mało tego - żyjemy z dala od nich (jednych i drugich), co bardzo ułatwia sprawę, bo rzadko się widujemy, więc jest niewiele okazji do konfrontacji. Ale mimo wszystko mamy też sporo mieszanych uczuć co do tego, jak mogą się zmieniać te relacje z teściami, gdy już będziemy małżeństwem i kiedy pojawią się dzieci. Sytuacja może zmienić się diametralnie, wszystko zależy od mnóstwa różnych czynników, dlatego tym bardziej cieszy mnie, że pewne rzeczy mogliśmy sobie na spokojnie omówić i ustalić, na czym nam zależy i jaki kierunek obrać w razie ewentualnych trudności, żeby się w tym wszystkim nie pogubić.

A dopełnieniem całej tej pracy związanej z tym rozdziałem jest nasz mały zwyczaj, który towarzyszy nam już od dawna - modlitwa za nasze rodziny. Bardziej szczególna i podkreślona, ale tak samo pełna ufności i zawierzenia jak na co dzień. Bo tylko Boża Miłość może wypełnić te wszystkie puste miejsca w naszych sercach - wspomnienia, obawy, zranienia, pragnienia i marzenia, niepewność i wszelkie bariery, które przeszkadzają w patrzeniu w przyszłość z nadzieją. A tak właśnie chcemy patrzeć, otaczając naszych rodziców pełną miłości troską, a jednocześnie nie zaniedbując autonomii naszej przyszłej rodziny.

Niech tak będzie. :)

sobota, 30 listopada 2013

Projekt Adwent

Kilka miesięcy temu gdzieś przeczytaliśmy o pewnej idei związanej z dbałością o czystość w relacji damsko-męskiej. Ktoś przytaczał radę spowiednika, który zalecił, by przez jakiś w miarę krótki czas (tydzień - dwa) zafundować sobie zupełną wstrzemięźliwość od wszelkiej bliskości fizycznej. Bez przytulania, bez pocałunków, bez trzymania się za ręce, siadania na kolanach, głaskania i tak dalej. Po prostu zero. Po co to? Po to, by nabrać pewnego dystansu do relacji, oczyścić ją z wszelkich podtekstów, zobaczyć jak funkcjonujemy bez cielesnej bliskości, w czym to pomaga, a jakie powoduje trudności... Ale przede wszystkim po to, by spróbować nauczyć się okazywać czułość w inny sposób. Wykrzesać z siebie odrobinę kreatywności i pomyśleć, jakie są inne możliwości okazania miłości, a jest ich z pewnością całe mnóstwo. I nie chodzi o to, że czułość w bliskości fizycznej jest zła - bo absolutnie nie jest, wręcz przeciwnie. Ale taka mała odskocznia, żeby przez chwilę popatrzeć na swoją relację z innej perspektywy, może okazać się owocną próbą dla związku.

Nie byliśmy do tego w stu procentach przekonani od samego początku. Nieśmiało zrodziła się myśl, żeby spróbować, ale pojawiło się też mnóstwo obaw i wątpliwości. Musiało to w nas dojrzeć. Taki mini sparing mieliśmy we Francji, gdzie prawie w ogóle nie mogliśmy być sam na sam, więc to jasne, że przy kimś to ewentualnie możemy potrzymać się za ręce czy objąć. Czasem ukradkiem jakiś buziak się przydarzył, albo przytulenie, nic więcej. Było to ciekawe doświadczenie i stwierdziliśmy, że w sumie można byłoby spróbować prawdziwego wyzwania.

Musieliśmy tylko dostosować zamysł do naszych realiów. Uznaliśmy, że tydzień czy dwa takiej "ascezy" tak ot, z dnia na dzień to taki średni pomysł. My do wszystkiego musimy się psychicznie przygotować i nastawić. :) Poza tym przez dwa tygodnie to my się widzimy średnio 4-5 razy na parę godzin, więc szału nie ma, zbytnio byśmy się nie popisali wytrwałością. Ale doszliśmy do wniosku, że Adwent będzie idealny na taką próbę. W tym roku to trzy i pół tygodnia, więc dla nas oznacza to może nawet z 8-9 randek - to już jest coś. Poza tym niebagatelne znaczenie ma też niezwykle sprzyjający klimat Adwentu - powściągliwość, wyciszenie, skupienie, a to wszystko w atmosferze radosnego oczekiwania. Nie chcemy się zapędzać w specjalne umartwienia, bo to nie chodzi o dokładanie sobie jakiegoś męczeństwa do i tak trudnej drogi czystości. Chodzi spojrzenie z innej perspektywy, nauczenie się czegoś nowego, wypracowanie jakichś nowych rozwiązań w dbaniu o naszą relację...

Ustaliliśmy sobie jasne warunki - co wolno, czego nie wolno. Tyle na początek - zobaczymy, co z tego wyniknie. Przypuszczam, że dość szybko pojawi się potrzeba dookreślenia naszych spotkań, wymyślania nowych aktywności, zastępowania niektórych naszych nawyków czymś innym... Chyba będzie ciekawie. :)

Projekt Adwent uważam za rozpoczęty. Sami jesteśmy bardzo ciekawi, co przyniesie ten czas, jak na nas wpłynie, jakie będą plusy dodatnie i plusy ujemne... Tymczasem  - do dzieła!

czwartek, 28 listopada 2013

Anatomia spięcia w naszym wykonaniu

"Spięcia" przez telefon są trudniejsze, niż normalnie, gdy się widzimy. Nie można się przytulić, nie widzi się spojrzenia, z którego można tak wiele wyczytać, nie ma sensu rzucanie talerzami... :D

Zwykle wygląda to podobnie, tylko "punkty zapalne" są różne. Coś, co miało miejsce już nieraz wcześniej, z różnych przyczyn nagle drażni jedną ze stron. Może posłużę się konkretnym przykładem, będzie łatwiej.

Miałam ciężki dzień, zmęczona wracam do mieszkania i o umówionej porze dzwoni Karol. Już na wstępie słyszę, że coś robi. Coś strasznie szurającego.
- Co Ty robisz? Ledwo Cię słyszę, taki szum.
- Szoruję piekarnik.
Rzeczywiście, to może być odgłos szorowania piekarnika. OK, nieraz Karol sprząta, gdy rozmawiamy. Kiedyś trzeba sprzątać, a jest to czynność nie wymagająca uwagi na tyle, że można rozmawiać. Ale dzisiaj jestem padnięta i rozdrażniona całym trudnym dniem, a ten szum już zaczyna mnie denerwować. Ale dobra, rozmawiamy dalej.
Po chwili słyszę mycie naczyń. Zwykła sprawa, niby nie jakiś straszny hałas, ale mój poziom cierpliwości na ten dzień zbliża się do końca. Mówię spokojnie, że mnie to drażni. Nie wiem dlaczego, ale tak dzisiaj mam, że przeszkadza mi to. Już kończy, OK.
Na odkurzanie na szczęście rozłączył się ze mną, oszczędzając mi dalszych frustracji. :)
Dzwoni ponownie po 15 min, rozmawiamy, rozmawiamy, nagle zaczyna tłuc się naczyniami tak, że już dzwoni mi w uszach. Mówię stanowczo:
- Przepraszam Cię, ale nie dam rady tego dłużej wytrzymać. Lepiej już skończmy na dzisiaj rozmawiać, bo inaczej dostanę szału...
A wtedy okazuje się, że Karolowi też przeszkadza, jak nieraz słyszy w słuchawce, że przygotowuję sobie jedzenie, albo puszczam wodę z kranu...
- No już nie będę wypominał, ile razy... (...) I jakoś nie robię z tego problemu. 
No to właśnie szkoda, że o tym nie mówił.
Dla mnie to akurat dzisiaj jest problem, więc o tym wprost mówię. Nie oskarżam Go, nie oceniam, tylko mówię, co czuję. On odpowiada, co o tym sądzi.
To akurat była taka błahostka, że zasadniczo nie było czego specjalnie omawiać, ale czasem w takim momencie musimy sobie wiele rzeczy wyjaśnić. Tym razem natomiast warto było przede wszystkim wyciszyć emocje spotęgowane zmęczeniem. Dłuższą chwilę milczeliśmy. Później zaczęliśmy normalnie rozmawiać, a pod koniec rozmowy, gdy już naprawdę się żegnaliśmy na dobranoc warto było dodać z czułością:
- Kocham Cię, nawet jak hałasujesz przez telefon.
- A ja kocham Ciebie, nawet jak masz pretensje, że hałasuję.

Niech nad waszym gniewem nigdy nie zachodzi słońce.
Słońce już dawno zaszło*, ale najważniejsze, żeby skończyć rozmowę przez telefon z poczuciem, że wszystko jest między nami OK i móc spokojnie pójść spać.

Ot, cała filozofia. Oby wszystkie spięcia (te znacznie poważniejsze też) zawsze kończyły się w podobny sposób. Amen. :)



* Mam ostatnio wrażenie, że słońce jest jak jakaś biurwa w administracji... Od 8:00 do 16:00 i to jak mu się zachce pokazać. Bo zwykle siedzi sobie pod osłoną chmur i ma w czterech literach interesantów żądnych choćby chwili spotkania oko w oko... Ale lepiej siedzieć cicho i się nie awanturować, żeby w nerwach nie nasłało strasznych kolegów - gradu, wichury albo innego tajfunu...
:)

poniedziałek, 25 listopada 2013

Nas dwoje - przed nami (i za nami też) trudny czas

Trudno jest, a będzie jeszcze trudniej. To tak w największym skrócie.

Najważniejsze, że jesteśmy w tym wszystkim razem. Trochę się obawiamy, wiadomo, ale ufność Bogu jest silniejsza. Nie zostawi nas, zatroszczy się o wszystko. Poprowadzi bezpiecznie. Bo jest Bogiem bliskim, niepojętą Miłością.

Zresztą, te wszystkie nasze zmartwienia teraz... Jakie to będzie miało znaczenie za 5 lat? Żadnego, albo nikłe. Wieczność - to jest coś!

***

Nasz wniosek po wczorajszej Liturgii:
No, skończył się Rok Wiary, to przestajemy wierzyć. :D


czwartek, 21 listopada 2013

Konflikt sprawił, że staliśmy się sobie bliżsi...

Hm, to miał być post o kolejnym rozdziale z książki "Nas dwoje...". Ale chyba nie będzie.

Bo rozdział, owszem był bardzo ciekawy. Dotyczył głębokiej i szczegółowej analizy kłótni na przykładach świadectw różnych par. Począwszy od emocji związanych z danym konfliktem, przez wypowiadane oceny, opinie, sądy, potrzeby, w końcu po błędy prowadzące do "wybuchu" i zerwania dialogu. Naprawdę interesujące i myślę, że ważne. Problem jednak w tym, że... nigdy tego nie doświadczyliśmy. Mieliśmy w ramach zadania przeanalizować w podobny sposób nasz ostatni konflikt. Hm... Nie bardzo mamy o czym rozmawiać. Choćbyśmy nie wiem jak naciągali te nasze spięcia i sprzeczki, to nigdy nie doszło do kłótni z prawdziwego zdarzenia, takiej z wybuchem i fochem. Postanowiliśmy zatem odłożyć ten temat. Może kiedyś przyjdzie taki moment, że naprawdę się pokłócimy i wtedy takie rozważania będą jak znalazł.

Tymczasem drobna aluzja z przymrużeniem oka, jak w naszym wydaniu konflikty zbliżają nas siebie. Bo zbliżają. I to dosłownie.

Schemat jest zawsze taki sam: rozmawiamy, żartujemy, nagle Karol przegina i mówi coś niemiłego, albo wręcz chamskiego. Ja się wkurzam, chcę strzelić focha, ale... jak tylko próbuję się demonstracyjnie odwrócić Karol... łapie mnie, obejmuje całą i przytula z całych sił. Wyrywam Mu się, ale trzyma mnie mocno. Ja się denerwuję jeszcze bardziej, szarpiąc się, choć już złość miesza się ze śmiechem:
- Puszczaj! Chcę się obrazić! Byłeś niemiły, wkurzyłam się i mam prawo się obrazić!
Na co Karol ze stoickim spokojem odpowiada, nadal mocno mnie trzymając:
- Nie możesz. Musisz mnie kochać, nawet jak jestem niemiły i Cię wkurzyłem...
Ja już się zaczynam śmiać, a On dodaje:
- Kochanie, przecież miłość jest na dobre i na złe... :D
I już wiem, że moje szarpanie się nic nie da, bo po pierwsze jest o wiele silniejszy, a po drugie... już mi się nie chce złościć. :) Zwykle* taki "konflikt" dotyczy jakichś drobnostek, więc szybko odpuszczam, pozwalam się przytulić i na odczepne trochę Go podrażnię jakimiś łaskotkami. Bo jak można się złościć, jak On takim tekstem zarzuci i tuli z całych sił? No jak? :)

Ja nie potrafię. I bardzo mi się podoba nasz sposób zbliżania się do siebie dzięki konfliktom. Oby jak najdłużej działał. :)


* Piszę "zwykle", bo czasem zdarzają nam się poważniejsze spięcia i wtedy, rzecz jasna, nie wygłupiamy się, tylko normalnie rozmawiamy, zwłaszcza gdy sprawa dotyczy czegoś ważnego, co warto przegadać i wypracować jakieś konstruktywne rozwiązanie, a nie błaznować.
:)

środa, 20 listopada 2013

Mamy wodzireja!

W zasadzie zdecydowaliśmy się już tydzień temu, ale Karol przekonywał, żeby poczekać, aż będzie podpisana umowa i wszystko zaklepane. No i jest. :)

Prawdę mówiąc, gładko poszło. Jakiś czas temu zaczęliśmy się orientować w Internecie i rozmawialiśmy wtedy telefonicznie może z trzema, albo czterema wodzirejami. Ale lokal jeszcze nie był zarezerwowany, więc nie mogliśmy z niczym ruszyć. Później wyszły nasze przeprowadzki, wyjazd... Po podpisaniu umowy z lokalem w końcu powrócił temat wodzireja. Rozważaliśmy dwóch spośród tych, z którymi rozmawialiśmy te parę dobrych tygodni wcześniej. Ale w międzyczasie koleżanka podsunęła namiary na wodzireja, którego polecał jej chłopak - kucharz na nie jednym weselu. Też do niego zadzwoniliśmy i od razu padła propozycja, żeby się spotkać i porozmawiać na spokojnie.

Umówiliśmy się na ten sam dzień z dwoma wodzirejami - jeden po drugim. I dobrze, że właśnie w takiej, a nie innej kolejności. Bo z tym pierwszym rozmawialiśmy może pół godziny. Był OK, nie doszukaliśmy się większych zastrzeżeń. Niby o to nam chodziło, ale jakoś ten kontakt nie był powalający. Coś nie do końca pasowało. Pojechaliśmy zatem w drugie miejsce na spotkanie z drugim wodzirejem. Spotkanie trwało... prawie 1,5 godziny. Byliśmy oczarowani. Od razu wiedzieliśmy, że to TEN człowiek.

Czym się kierowaliśmy w tej decyzji?

Przede wszystkim kontakt z nami. Zależało nam, żebyśmy czuli się w towarzystwie wodzireja naszego wesela swobodnie, w atmosferze wzajemnego zrozumienia i szacunku. Gdyby potencjalny kandydat skrzywił się na hasło, że nie będzie na weselu wódki i że odpadają wszelkie obleśne zabawy z podtekstem - byłby skreślony. "Nasz" wodzirej od razu nas "wyczuł", uśmiechnął się porozumiewawczo, że doskonale wie, o co nam chodzi i "czuje" ten klimat. Mało tego, zaczął rzucać takimi pomysłami i rozwiązaniami, które przerosły nasze najśmielsze oczekiwania. Widać, że ma spore doświadczenie i na tym też nam bardzo zależało.

Poza tym nie bez znaczenia są też drobnostki. Wysoka kultura osobista (wodzirej z wcześniejszej rozmowy w pewnym momencie zaczął do nas mówić per "wy"), nienaganna dykcja i osobliwy głos (tamten miał wadę wymowy, drobną - ale jednak w tej pracy to mankament), ogólny wizerunek (np. przy bardzo wysokim wodzireju moglibyśmy wyglądać śmiesznie, bo jesteśmy niscy), jakość oferowanych usług (np. muzykę z laptopa każdy potrafi puścić, a "nasz" odtwarza z płyt audio). Ogromnym plusem jest znajomość naszego lokalu i jego obsługi. Jak sam stwierdził - ekipa tam pracująca jest stała od lat i są to jego dobrzy znajomi, bo grywa tam co jakiś czas. Słowem - rewelacyjny układ.

A tak na marginesie - ciekawostka. I mnie, i Karola coś z nim w jakiś sposób "łączy". Ja sobie mogłam z nim porozmawiać o mojej rodzinnej miejscowości i jej zasobach naturalnych, ponieważ nasz wodzirej... pisał o tym pracę magisterską. :) A z Karolem pogadali sobie o leczeniu zwierząt, a szczególnie jego kota, o którego bardzo dba i, jak sam przyznał, przyda mu się kontakt do dobrego lekarza. :)

Zaczęliśmy sobie wyobrażać, jak może wyglądać nasze wesele. Nagle to wszystko stało się takie realne... Niesamowite. :)

Swoją drogą, jesteśmy bardzo zaskoczeni, że tak gładko nam to wszystko idzie, jak na razie. Ostatnio znajoma zasugerowała mi, żebym była świadoma, że takie długie narzeczeństwo wiąże się z ogromnym i wydłużonym stresem związanym z przygotowaniami. Hm... Stres? Jaki stres...? My na razie nie doświadczamy żadnego. Na wszystko mamy czas... Nie musimy się spieszyć... Jakoś tak nam się udaje, że w miarę szybko i bez problemów podejmujemy kluczowe decyzje, a przy tym nie ma żadnego parcia, że coś musi być już, tu i teraz. Hm, może to jest tak, że my mamy luz, a za to nasi Aniołowie Stróżowie zapieprzają, że to wszystko przychodzi jak po maśle...? Oby tak dalej. :)

niedziela, 17 listopada 2013

Karol premierem?

Karol od pewnego czasu próbuje mnie przekonać do swojego nowego ulubionego serialu. Opowiada o nim, zachęca i usiłuje doprowadzić do tego, żebym obejrzała choć jeden odcinek... Właśnie widzę, jak włącza w necie stronę z serialami, szuka, klika...

Ja: Czy Ty chcesz mi TERAZ włączyć TEN serial?!
K.: Kochanie, spokojnie. Nie oceniaj pochopnie... Przecież ja nie jestem Donald Tusk, żeby Ci wciskać na siłę coś, czego nie chcesz... :)

I tak włączył mi fragment...
:)

***

Jak nazywa się człowiek, który podczas komunizmu pościł?
Postkomunista! 
:D

Coś się mojemu Narzeczonemu włączyła faza na żarty polityczne... ;)

piątek, 15 listopada 2013

33,3 % loading...

1/3 naszego narzeczeństwa za nami.
Dziewięć wspaniałych miesięcy, pełnych gorliwych przygotowań do małżeństwa i nieco bardziej leniwego rozkręcania przygotowań do ślubu.
39 tygodni ciężkiej pracy nad sobą i nad naszą relacją, poznawania, rozkwitania, powolnego dojrzewania...
273 dni szczęścia, które jest dopiero przedsmakiem...

To dopiero początek. Ale jeśli te kolejne dwie trzecie będą zasuwać w takim samym tempie jak pierwsza, to nie przesadzę stwierdzeniem: lada chwila nasz ślub!

A od Ducha Świętego akurat na ten dzień drobny telegram z Księgi Tobiasza, którą właśnie czytam:

Bądź uwielbiony,  Boże ojców naszych,
i niech będzie uwielbione Twoje imię
na wieki przez wszystkie pokolenia!
Niech Cię wielbią niebiosa 
i wszystkie Twoje stworzenia
po wszystkie wieki.
Tyś stworzył Adama
i stworzyłeś dla niego pomocną ostoję Ewę, jego żonę,
i z obojga powstał rodzaj ludzki.
I Ty rzekłeś: 
Nie jest dobrze być człowiekowi samemu,
uczyńmy mu pomoc podobną do niego.
A teraz nie dla rozpusty biorę tę siostrę moją za żonę,
ale dla prawdziwego związku.
Okaż mnie i jej miłosierdzie
i pozwól razem dożyć starości!

Przepiękna modlitwa Tobiasza i Sary w noc poślubną. Słyszałam o niej wiele razy, ale dopiero teraz w perspektywie naszego przyszłego małżeństwa, zaczyna ona nabierać dla mnie zupełnie innego znaczenia...
Zatem niech i nas dobry Bóg błogosławi i prowadzi swoimi drogami ku pełni zjednoczenia w miłości.


PS. Wodzirej na horyzoncie...!
:)

środa, 13 listopada 2013

Dawniej nie nudziłeś się ze mną... czyli pierwsze rozczarowania i konflikty

ONA: Co tak siedzisz?

Link powyżej odsyła do ciekawego skeczu, którym zaczyna się kolejny rozdział naszej książki. Warto zajrzeć, bo jest nieco zabawny i pozwala z pewnym dystansem zobaczyć, co może stać się tuż PO ślubie... :D

Dobra, już jestem poważna, bo i temat jest dosyć ważny. Autor w naprawdę ciekawy sposób proponuje, żeby się zastanowić, jak to będzie, gdy opadną uczucia fascynacji i zakochania oraz najsilniejsze emocje po ślubie. Mogą pojawić się pierwsze rozczarowania i poważne konflikty. I to jest normalne. Jedne małżeństwa przeżywają to bardziej intensywnie, inne mniej. Jedne radzą sobie z tym lepiej, inne trochę gorzej, ale każde prędzej czy później przez to przejdzie. Cóż, poniekąd pocieszające.

Świadectwa par małżeńskich, opowiadających o swoich pierwszych kryzysach dla nas są potwierdzeniem, że niektóre mniejsze, czy większe spięcia w małżeństwie są zwykle małym sprawdzianem komunikacji. Oboje odnieśliśmy wrażenie, że większość konfliktów, niezależnie czy przed ślubem czy już w małżeństwie, bierze się z problemów w komunikacji. Jeśli się pewne rzeczy ukrywa, dusi w sobie, albo nie słucha drugiej osoby, albo wciąż ocenia, zamiast mówić o swoich emocjach, to nic dziwnego, że dochodzi do konfliktów. Taktyka często stosowana w imię miłości to "niech on/ona się domyśli, skoro mnie kocha". I wtedy rzeczywiście dochodzi do rozczarowań, bo jednak się nie domyślił, więc pewnie mnie nie kocha itd... Ale nie dopatrzyłam się w tym rozdziale innych wskazówek, czego mogłyby dotyczyć prawdziwe rozczarowania. Bo jakoś nie wyobrażam sobie, czym mógłby mnie rozczarować po ślubie mój Karol...? Czym ja mogłabym rozczarować Jego? Znamy swoje wady i słabości, jeśli jeszcze nie wszystkie, to trochę czasu jeszcze mamy, pewnie w końcu wyjdą. A po ślubie, kiedy zamieszkamy razem, trzeba będzie po prostu się dotrzeć. To będzie przecież zupełnie nowa sytuacja dla nas, w której będziemy musieli nauczyć się funkcjonować.  Nie patrzę na to w kategoriach satysfakcji czy rozczarowania.

No właśnie, to też ciekawa sprawa z tą nową sytuacją po wspólnym zamieszkaniu. Autor podkreśla, że często mogą pojawiać się frustracje i konflikty, bo nagle ma się na głowie wszystko: od pamiętania o rachunkach, przez wyrzucanie śmieci, po zakupy i gospodarowanie wspólną kasą. Jeśli wcześniej młodzi mieszkali z rodzicami, to rzeczywiście - współczuję. To musi być szok, żeby się w jednej chwili przestawić i nauczyć żyć samodzielnie, ale razem. Wydaje mi się jednak, że dzisiaj już coraz mniej par wkracza w małżeństwo z takiej pozycji. Coraz częściej ślub bierze się już po studiach, więc z jakimś doświadczeniem samodzielności. My zresztą podobnie - każde z nas od dawna mieszka samodzielnie i ogarnięcie systemu pracy, sprzątania, gotowania i pamiętania o płatnościach mamy już za sobą. Myślę, że to spore ułatwienie - choć jedno zmartwienie mniej. ;)

Na koniec autor zebrał wszystkie najważniejsze zasady i wskazówki, o czym warto pamiętać, rozmawiając ze sobą. Fajne podsumowanie w pigułce tego wszystkiego, czego się dotąd dzięki tej książce nauczyliśmy. I też ciekawe spostrzeżenie - na początku, gdy zaczynaliśmy ten program (8 miesięcy temu!) i po kolei poznawaliśmy te wszystkie reguły i rady dotyczące dialogu, byliśmy tym nieco przytłoczeni. Ło matko, o ilu to rzeczach trzeba pamiętać! Jakie to trudne!... A teraz spojrzeliśmy na to podsumowanie i na luzie stwierdziliśmy: Spoko, to wiadomo, to wiadomo... Ze wszystkim raczej sobie dajemy radę. Niesamowite jaka przemiana zaszła w nas w ciągu tych kilku miesięcy... Nic rewolucyjnego, po kolei małymi krokami poznawaliśmy poszczególne wskazówki i staraliśmy się powoli wdrażać je w naszym życiu. I myślę, że dzięki temu przeszliśmy niebywałą drogę rozwoju w naszej relacji.

Ale, ale  - książka przecież jeszcze się nie kończy, a nic nie wspomniałam o naszej pracy związanej z tym rozdziałem. Mieliśmy porozmawiać o tym, które z podanych sytuacji mogą stać się przyczyną kryzysu w naszym małżeństwie i dlaczego, jakie to w nas wywołuje odczucia, jak możemy się troszczyć o naszą miłość, żeby ewentualność takiego kryzysu jak najbardziej zniwelować. A końcowe ćwiczenie było troszkę mniej związane z tematem, ale bardzo ciekawe - odnoszące się do osobistej pracy nad sobą każdego z nas. Może przytoczę to polecenie, bo jest na tyle inspirujące, że każdy może sobie spróbować na nie odpowiedzieć.

Opisz przykład Twoich dotychczasowych zmagań się lub przezwyciężania jakiejś poważnej trudności, które dały Ci impuls do duchowego rozwoju, większej dojrzałości, lepszego rozumienia siebie i innych.

Owocnych przemyśleń! :)

poniedziałek, 11 listopada 2013

O piosence, która została poważną kandydatką do pierwszego tańca

Hm... Nie wiem od czego zacząć - od początku, czy od końca? I tak, i tak jest ciekawie. Może jednak od początku. :)

Kto czytał o tym, jak się poznaliśmy, pewnie pamięta, że pierwszy raz spotkaliśmy się na koncercie. Ale nie pisaliśmy nigdy, co to był za koncert, jakiej kapeli i skąd w ogóle wziął się ten pomysł... Postanowiłam tutaj uchylić rąbka tej małej tajemnicy, żeby po raz kolejny pokazać, że tzw. przypadek to drugie imię Pana Boga...

Tuż przed wakacjami w 2011 roku po raz pierwszy założyłam konto na przeznaczonych. Poznałam tam wtedy - zmieńmy mu imię - Mateusza. Był muzykiem, miał takie artystyczne spojrzenie na świat, bajerował mnie barwnymi tekstami, a któregoś razu zabrał mnie na koncert kapeli jego znajomej. Jakież było moje zdziwienie i zachwyt zarazem, gdy podczas koncertu kilkakrotnie liderka zespołu wymieniła nazwisko Mateusza jako autora muzyki poszczególnych utworów! Słowem - łał. Byłam pod ogromnym wrażeniem - i jego, i zespołu JazZoom.

Chyba ze dwa tygodnie później nasza znajomość się skończyła. Ja byłam mega zauroczona, a on w porę rozpoznał, że to nie to i powiedział mi subtelnie wprost: "Nie będę potrafił cię pokochać tak, jakbyś tego chciała". Popłakałam, popłakałam, ale uznałam, że ma rację. Trzeba było zapomnieć.

To po tamtym epizodzie nabrałam dziwnego przeczucia, że teraz ten mój Jedyny jest już blisko. Całe wakacje wyczekiwałam Go z modlitwami na ustach. A podświadomie ciągle w uszach brzmiały mi piosenki JazZoom. Chciałam ich jeszcze posłuchać, ale nie mieli swojej płyty, a w sieci nie mają żadnych nagrań... Zaczęłam zatem szukać informacji o kolejnych koncertach. I znalazłam. Chyba z miesiąc wcześniej zaplanowałam sobie, że pójdę na ten koncert. A dzień przed nim wymieniliśmy kilka wiadomości z Karolem... Resztę już znacie. :)

W tak zwanym międzyczasie liderka zespołu JazZoom ku mojej wielkiej radości wydała płytę. Na początku nie mogłam jej nigdzie znaleźć, aż w końcu teraz pojawiła się w Empiku! W sobotę sprawiłam sobie ogromną przyjemność i kupiłam tę płytę!

źródło

Płyta jest zachwycająca. Niektóre aranżacje są bardzo wzbogacone i urozmaicone w porównaniu do tych, które znam z koncertów. Szczególnie spodobał mi się jeden z utworów, który dzięki fletowym i saksofonowym wstawkom skojarzył mi się od razu z bardzo ciekawym rytmem do potańczenia. A że ostatnio trochę dyskutowaliśmy z Narzeczonym, poszukując inspiracji na nasz weselny pierwszy taniec, podsunęłam Mu do posłuchania ten kawałek. O dziwo, spodobało Mu się! (To się wcale tak często nie zdarza, żeby jakiś utwór muzyczny podobał się nam obojgu). Tekst jest idealny na wesele i ta muzyka...! Poza tym byłoby to niezwykle oryginalne, bo zespół jest bardzo mało znany i raczej nie kojarzony z muzyką taneczną, więc śmiem przypuszczać, że nikt inny dotąd nie wpadł na taki pomysł. :)

Wiem, wiem, że to trochę dziwne wybierać utwór do pierwszego tańca na 1,5 roku przed ślubem, ale... skoro już się napatoczył... Jeśli nam się nic nie odmieni, to myślę, że ta kandydatura jest naprawdę warta uwagi. Nawet na 551 dni przed ślubem. O!

PS.1. Czy was też śmieszy nazwisko Zawieracz? Karola śmieszy niebotycznie, bo - jako lekarzowi - kojarzy Mu się wyłącznie z pewnym mięśniem przy odbycie... :D

piątek, 8 listopada 2013

Czas to miłość

Nie wiem, dlaczego przypomniało mi się to właśnie dzisiaj.

To mogło być z dziewięć, albo nawet dziesięć lat temu. Byłam w gimnazjum i często jeździłam na weekendowe rekolekcje franciszkańskie. Tematem jednego z tych spotkań było hasło: "Czas to miłość". Średnio pamiętam, o czym dokładnie była tam mowa, ale dziwnym trafem te słowa są też hasłem moich ostatnich tygodni.

Prowadzę teraz tryb życia, jakiego zawsze chciałam uniknąć. Marzyło mi się pójście na uczelnię/do pracy na 8 godzin, przesiedzenie tam całego czasu bez konieczności wychodzenia, a potem cieszenie się wolnym popołudniem. A tymczasem... Hm... Wstaję wcześnie rano, idę do pracy na parę godzin, potem pędem na zajęcia, po czym mam np. 2,5 godz. przerwy, więc stwierdzam, że zdążę wrócić do mieszkania, żeby zjeść normalnie obiad i znowu gdzieś jadę. Najczęściej wracam wieczorem. Wydaje się, że jestem zabiegana i nie mam na nic czasu? Tylko pozornie. Bo w tak zwanym międzyczasie mam trochę krótkich spacerów (czasem przypominających bardziej biegi na 100 m :) ) na autobus, no i kilka razy dziennie "przerwy" po 20-30 min w autobusach i tramwajach. I właśnie ostatnio doszłam do wniosku, że to jest bardzo cenny czas.

Wcześniej zdarzało mi się to raczej sporadycznie, a teraz prawie każdą taką chwilę w drodze na autobus czy już w autobusie wykorzystuję na... miłość. Mam chwilę, by podziękować Bogu za kolejne chwile życia, pomyśleć o tych, których kocham i prosić o wszelkie dobro dla nich. W kieszeni łapię w dłoń różaniec i uruchamiam Koronkę, albo dziesiątek. Zwykle starcza też czasu na to, by zastanowić się, co mogłabym jeszcze konkretnego zrobić, żeby tę miłość okazać Narzeczonemu, rodzicom, bliskim... Zadzwonić? Wysłuchać? Coś ugotować? W czymś pomóc? Coś załatwić? Jeśli nie mogę się w danej chwili spotkać z tymi, których kocham, mogę chociaż w ten sposób starać się o nich zadbać, powierzyć ich Bogu, pomyśleć ciepło o nich, poczuć wdzięczność za to, że są w moim życiu... I przede wszystkim choć na chwilę spotkać się w sercu z największą Miłością - Tym, Który Jest...

Dziś nie mam wątpliwości - ten nieco "przypadkowy" czas to miłość. I dzięki temu nigdy nie było lepiej...

czwartek, 7 listopada 2013

Po co, i po co, i po co, i po co...

Gdy byłam mała i uporczywie pytałam "po co" coś się robi, moja mama, z pochodzenia podbydgoszczanka, zwykle odpowiadała: Poco to się nogi noco... Zawsze mnie to wkurzało, ale po latach pokornie się uniżam i przyznaję: miała rację. Chyba zacznę używać tej odpowiedzi na te wszystkie namolne pytania, zaczynające się od: "po co". Ale wcześniej naprawdę zwariuję, jak jeszcze raz usłyszę: Po co tak długo czekacie z tym ślubem?! Przecież nie ma na co czekać...!

Nie można normalnie zapytać: Dlaczego tak zdecydowaliście? Czy są ważne powody? Nie można spróbować przez chwilę wczuć się w naszą sytuację... Nie można normalnie pogadać, może zasugerować, że widzi się jakieś inne rozwiązanie.... Nie, lepiej ze świętym oburzeniem nagadać, że przesadzamy, że to bez sensu, że się przejmujemy niepotrzebnie "bzdurami"...

A... Może już nic więcej na ten temat nie powiem, bo mi się ciśnienie podnosi.

***

Dla rozluźnienia - ciekawy incydent. Świeżutki, z dzisiaj.
Klasa II, zajęcia na temat właściwości magnesu. W grupie jest śliczna, niepozorna dziewczyneczka o aparycji małego aniołka. Blond włoski, duże niebieskie oczy, uśmiech jak z reklamy, sukieneczka w serduszka... Bawi się - jak wszystkie dzieci - zabawkowymi magnesami. W pewnej chwili inna dziewczynka przez przypadek zahaczyła swoją zabawką o jej ramię, lekko ją trącając. Blondyneczka odwróciła się do niej i z wściekłym wyrazem twarzy krzyczy:
- Jak mogłaś mnie uderzyć?! Nienawidzę cię! - i w tym momencie słychać głośny i soczysty plask! Dała jej z liścia. Tamta odwróciła się na pięcie, po policzku spłynęła jej łza, ale zacisnęła zęby i poszła bawić się dalej. Blond-aniołek również wróciła do zabawy. Nikt nic nie widział, nikt nic nie powiedział. My tylko obserwowałyśmy z daleka... 
Szok... :)

poniedziałek, 4 listopada 2013

Trza być w butach na weselu

Z cyklu: rozważania przyszłej Panny Młodej.

Dwie noce pod rząd mój mózg produkował niestworzone obrazy z naszym ślubem w roli głównej. Jak zwykle - ślub za kilka godzin, a ja... nie mam nic. Przerażenie, bo przecież jakoś trzeba wyglądać. Nagle, nie wiadomo skąd pojawia się sukienka - pierwszy raz w miarę mi się podobała i nawet była biała! Ale poza tą nieszczęsną suknią nie miałam kompletnie nic - welonu, żadnego okrycia, butów, kwiatów, włosy rozczochrane niemiłosiernie... Niewiele myśląc, wybrałam się dzielnie do... najbliższego Tesco z nadzieją, że kupię tam wszystkie potrzebne rzeczy. :D Wszystko w biegu, bo już dochodzi 9:00, a o 12:00 ślub! Ni stąd, ni zowąd dostaję paczkę. Małe pudełko, a w nim... białe buty ślubne od... jednej z osób, którą znam (tylko) z blogosfery! Buty mają niebieskie zdobienia, a kwiaty i bolerko miały być beżowe... Trudno, lepsze takie niż żadne... Przecież nie pójdę boso do ślubu! W końcu (za wieszczem) trza być w butach na weselu... :)

***

Odkąd wróciliśmy z długiego świętowania nie mogę sobie znaleźć miejsca... Coś jest nie tak, coś uwiera. Doskonale wiem co, ale uwolnienie się od tego wcale nie jest takie proste. Toczy się we mnie potężna duchowa walka, która - mam nadzieję - ostatecznie przyniesie dobre owoce. Z drugiej strony przeżywam jakąś dziwną huśtawkę nastrojów związanych z naszym ślubem. (To na pewno przez te głupie sny...) Najpierw z rozżaleniem myślę, jak dłuuugie jeszcze oczekiwanie przed nami, a ja bym już chciała być Jego żoną, tworzyć rodzinę, realizować swoje marzenia... Ta tęsknota bardzo mocno daje o sobie znać, a już chwilę później nieoczekiwanie ulatnia się, by ustąpić miejsca błogiemu zadowoleniu z aktualnego stanu rzeczy. Bo przecież to oczekiwanie też jest piękne, bo mamy tyle swobody, a nawet pewnej beztroski. A jak pojawią się dzieci, to już nic nie będzie tak jak teraz... A za chwilę - dzieci?! Ja chcę być maaamą... I od nowa - dziwnie niewytłumaczalna tęsknota za małżeństwem i rodzicielstwem na przemian z pełni uzasadnioną radością z powodu tak satysfakcjonującego narzeczeństwa... I tak w kółko...

Jak przez to nie zwariuję do jutra, to jutro z pewnością będę wariować na fotelu stomatologicznym, żegnając się z uciążliwą ósemką...

piątek, 1 listopada 2013

Bo tak było zawsze...

... a teraz może być inaczej. Chyba.

Większość moich "singlowskich" nawyków, przyzwyczajeń czy rytuałów umarła śmiercią naturalną - nawet nie zorientowałam się kiedy i nie odczułam specjalnej straty. Nowa jakość życia dzielonego z kimś, kogo się kocha jest tak fascynująca, że nie ma się głowy do tego, by zastanawiać się, czemu teraz jest inaczej w tak wielu dziedzinach. Człowiek po prostu cieszy się, że jest obok ukochanej osoby, a życie, w którym coraz więcej nas łączy, jest piękne i niesamowite. Więcej nie trzeba.

Czasem jednak przychodzą takie momenty, kiedy dochodzi do mojej świadomości, jak bardzo zmieniło się moje życie, odkąd poznałam Karola. Bo zawsze o tej porze robiłam to i to. Taki miałam zwyczaj, to było dla mnie ważne, więc temu podporządkowywałam swój czas. Hm, w zasadzie to nadal jest dla mnie ważne. Ale Karol proponuje inne rozwiązanie, podając całkiem rzeczowy, chociaż dla mnie raczej mało przekonujący argument. W środku, w Adzie, odzywa się bunt.  

Jak to? Przecież ZAWSZE tak było. Dlaczego miałabym to zmieniać? Bo On chciałby inaczej? A co mnie to obchodzi? To jest dla mnie ważne, to tylko jeden taki dzień w roku, jedna taka okazja... Dlaczego mam z tego rezygnować? 

Rozmawialiśmy o tym akurat wtedy, gdy prasowałam koszulę taty. Przez zaledwie kilka minut przetoczyło się przez moją głowę mnóstwo przeróżnych myśli. Miałam dosłownie chwilę na podjęcie decyzji. Mój stosunkowo silny charakter zdecydowanie dochodził do głosu, przekonując mnie z całą stanowczością, że nie powinnam ustępować i rezygnować. Ale szybko pojawiły się kontrargumenty. Przecież i tak wszystko się zmieni, to tylko kwestia czasu. To, że akurat w tym roku 1. listopada jesteśmy w moim rodzinnym domu, to tylko drobny zbieg okoliczności, który usilnie próbuje podsycać mój bunt. Gdybyśmy byli u Niego, w ogóle nie byłoby sprawy. Byłoby zupełnie inaczej i już. A jak się kiedyś ułoży tak, że w ogóle nie pojedziemy na groby w dzień Wszystkich Świętych, bo praca, bo choroba, bo niespodziewane wydarzenia itp.? A jak będziemy mieć dzieci i też poukłada się nie po naszej myśli, bo będą smarkać i trzeba będzie zostać w domu? Nici z moich rytuałów.

Plany można sobie schować do kieszeni. Im szybciej się przyzwyczaję do tego, że moje życie zmienia się diametralnie i wciąż będzie się zmieniać, tym lepiej dla mnie. A że tak było "zawsze"*...? I co z tego? Teraz może być inaczej. I Bogu chwała, że tak jest. Trzymanie się kurczowo tego, co znane i bezpieczne, to najlepszy sposób na zatrzymanie się w rozwoju i stanie w miejscu. A tego chciałabym uniknąć, zdecydowanie.

Zatem krok po kroku idziemy do przodu. Razem. Oddając się dzisiaj pod opiekę wszystkich Świętych.



* Swoją drogą to "zawsze" to może było parę lat z rzędu, nie więcej. Często taka jest prawda, gdy mówimy "zawsze". Ciekawe mamy pojęcie zawszości, prawda...? :)


PS.
K.: Ale Ty masz ładną buzię... (gładzi mnie po twarzy)
Ja: Mhm, skoro tak myślisz... :)
K.: No, na tą buzię się "złapałem". :)
Ja: Tylko na buzię?
K.: Nie, no nie tylko.
Ja: Chyba na inteligencję przede wszystkim? :)
K.: No, na inteligencję i na dobry charakter.
Ja: A co to znaczy "dobry" charakter?
K.: No... Że jesteś normalna.
Ja: Aha.

:D

środa, 30 października 2013

Liczy się każde słowo!

Już daaawno, dawno sobie obiecywaliśmy, że musimy sobie sprawić jakieś gry planszowe. Pomysł może niespecjalnie oryginalny, ale na pewno niezawodny na długie, jesienne wieczory. Trochę nam zajęło, zanim się do tego zebraliśmy (to w sumie jak z większością rzeczy u nas... ;)), ale w końcu się udało. Na pierwszy ogień poszły oczywiście... SCRABBLE! Klasyka!


U nas w domu nigdy nie było Scrabbli. Pamiętam, że kiedyś sporo grałam u koleżanki i zawsze bardzo mi się podobało. A później można już było grać on-line, więc było to jakieś zastępstwo. Ale zawsze tęsknym wzrokiem patrzyłam na pudełka ze Scrabblami u znajomych. Aż w końcu się doczekałam! Pierwsza rozgrywka za nami. :)


Zdecydowaliśmy się na Scrabble Travel i jesteśmy zachwyceni. Plansza jest malutka, bardzo zgrabna i wygodna - płytki z literkami (mniejsze niż w zwykłych) mocuje się w specjalnych wgłębieniach, więc nawet jeśli coś się poruszy, ułożone wyrazy zostają na swoich miejscach. Stojaki też są maleńkie i mają taki fajny element, dzięki któremu można zasłonić litery i położyć stojak w dowolnym miejscu. Wszystko zamyka się w bardzo poręcznym, zamykanym pudełku. Można zabrać ze sobą na (prawie) każdą wycieczkę. Po prostu - rewelacja!

Myślę, że Scrabble to doskonały początek przygody z grami planszowymi w naszym związku. Mam nadzieję, że będą urozmaiceniem wielu wspólnych chwil. A tak zupełnie poza tym - ogromną frajdę sprawiają mi kolejne nasze WSPÓLNE rzeczy, które będą z nami na lata. (Jak do tej pory mamy już wspólne dwie książki i termos. Szaleństwo. :D).
Jest radocha. :)

poniedziałek, 28 października 2013

Czy już się pokłóciliście? - czyli o przepraszaniu

Pamiętam, że Karol w jednym z pierwszych maili do mnie napisał, że nie lubi kłótni, bo i bez tego świat nie jest idealny, więc po co dokładać... Bardzo mi się spodobało to zdanie, bo ja... też nie znoszę kłótni. Na palcach jednej ręki policzyłabym momenty, kiedy musiałam na kogoś podnieść głos i wcale nie były to codzienne sprzeczki, ale naprawdę trudne sytuacje, kiedy krzyk był tak naprawdę wyrazem bezsilności, a nie udowadnianiem swojej racji. Oboje jesteśmy raczej ugodowymi osobami, nie mamy energicznych i wybuchowych temperamentów, żadne z nas nie ma tendencji do rozpamiętywania i chowania nawet drobnych uraz i - przede wszystkim - bardzo sobie cenimy czas spędzony wspólnie i uważamy, że bez sensu byłoby go tracić na kłótnie. Więc... nie kłócimy się. 
Kiedy tylko komuś o tym wspominam, na twarzy rozmówcy zwykle pojawia się szyderczy uśmiech i sugestywny komentarz w stylu: "a bo wy to jeszcze tacy zakochani! poczekaj, po dwóch/trzech/pięciu latach się zacznie!" albo "zobaczysz, zacznie się po ślubie!" i tym podobne. Wszyscy są zgodni, że kiedyś się zacznie... A ja jestem przekonana, że jest ogromna szansa, że się nie zacznie. 

Zdarzają nam się spięcia, nieporozumienia, czasem drobne konflikty. Zdarza się, że jedno z nas się rozpędzi i powie coś, co rani drugiego. Zdarza się, że się nie zgadzamy, że mamy inną wizję czegośtam, że nie wiemy, jak wybrnąć z jakiejś sytuacji i emocje zaczynają brać górę. To wszystko nam się zdarza. (Lubię sobie to uświadomić, żeby mieć pewność, że mimo wszystko jesteśmy normalni. :D). Ale nigdy żadna z tych rzeczy nie stała się powodem do kłótni. Dlaczego? Bo mówimy wprost i od razu o swoich emocjach. Bo rozwiązujemy nawet drobne trudności zawczasu, zanim się nawarstwią i urosną do rangi wielkiego problemu. Bo nie przemilczamy ważnych rzeczy, tylko po to, by mieć na jakiś czas święty spokój, a potem nie wytrzymać i wybuchnąć. Rozmawiamy, rozmawiamy i jeszcze raz rozmawiamy. Na spokojnie, bez nerwów, bez pustych sloganów, bez "ty zawsze...! ty nigdy...!", konkretnie. 

A jak emocje zaczynają brać górę, to... zwykle wtedy przytulam się do Karola i... dalej rozmawiamy. Chcę mieć pewność, że mnie nie odrzuca, że akceptuje mnie i kocha, nawet jeśli coś zrobiłam źle, nawet jeśli trudno mi przeprosić. Jak zatem miałby zacząć kłótnię. kiedy ja taka zapłakana (zwykle) i wtulona w Niego? No, nie da się. Tuli mnie, głaszcze i... rozmawiamy. Staramy się zawsze najpierw się wysłuchać, próbować zrozumieć się wzajemnie, a dopiero potem odpowiedzieć. I nawet jak zajmuje nam dłuższą chwilę, by dojść do porozumienia, to dzięki każdej takiej sytuacji coraz bardziej zbliżamy się do siebie. Nigdy nie pożegnaliśmy się obrażeni na siebie, nigdy nie mieliśmy "cichych dni". I nie wiem czy bardziej to nasza zasługa, że potrafimy tak nad tym panować i dbać o to, czy to jakiś nadprzyrodzony dar Boży... W każdym razie - dla mnie jest to swego rodzaju fenomen, który baaardzo ułatwia nam życie. 

Żeby mieć o czym pogadać przy okazji tego rozdziału jako "kłótnie" potraktowaliśmy te wszystkie drobne spięcia, które i tak kończą się pokojowo. Każde z nas miało sobie samemu i nawzajem odpowiedzieć na pytania:
Co mi pomaga, a co przeszkadza przepraszać Cię?
Co mi pomaga, a co przeszkadza wybaczać Ci?
Nie było specjalnie nad czym dywagować, ale myślę, że było to cenne, żeby się jednak nad tym wszystkim na chwilę zatrzymać i uświadomić sobie, ile pozornie mało istotnych gestów, słów, myśli i procesów w nas musi się zgrać, żeby za każdym razem wyjść z (mniejszej czy większej) konfrontacji obronną ręką. 
Szkoda tylko, że w tym rozdziale prawie w ogóle nie było świadectw innych par. Chętnie poczytałabym, jak inni sobie radzą (bądź nie radzą) z konfliktami i nieporozumieniami przed ślubem i już w małżeństwie. No cóż, musiało nam wystarczyć duchowo-psychologiczne rozważanie autora. A inni "inni" może tutaj zechcą się podzielić, jak to z tymi kłótniami jest...?
:)

sobota, 26 października 2013

Piąty bieg

Na winobraniu pracuje się parami - jedna osoba z jednej strony, a druga z drugiej strony rządka. I tak kilka rządków opanowywaliśmy całą grupą na raz. Mnie i Karolowi zdarzało się nieraz (szczególnie na początku, kiedy jeszcze nie doszliśmy do wprawy), że zostawaliśmy na końcu - tzn. wszystkie inne pary były kilka, a czasem nawet kilkanaście metrów dalej niż my. Albo trafił nam się bardzo gęsty rządek, albo po prostu cięliśmy zbyt wolno. Wtedy zwykle Karol pytał mnie:
- To jak, Kochanie, wrzucamy piąty bieg? Wypadałoby ich dogonić. :)
Szybka konsultacja, co by tu zrobić, by szło nam szybciej i rzeczywiście włączaliśmy jakieś rezerwy energii, by podgonić resztę. Często nam się to udawało - wtedy mieliśmy ogromną satysfakcję. Ale nieraz zmęczenie i ból tak bardzo dawały w kość, że nie byłam w stanie przyspieszyć ani trochę. Uważałam za cud, że w ogóle daję radę pracować, a co dopiero, by się z tym pospieszyć...

Ostatnie dni przeżyłam na istnym piątym biegu. Szkoda tylko, że nikt mnie wcześniej nie zapytał, ani nawet nie uprzedził - tak jak Karol wtedy. Piąty bieg wrzucił się sam, jak w automacie. I nikogo nie obchodzi, czy chcę, czy czuję się na siłach, czy mam ochotę uczestniczyć w tym miejskim pędzie... Po prostu muszę dać radę. Bo zobowiązania, bo jakieś komplikacje, bo nie może być prosto, łatwo i gładko. Byłoby zbyt nudno.

Więc pędzę.

Na szczęście są takie chwile, gdy mogę wyhamować. Po prostu się zatrzymać.
W Jego ramionach.
Wspólny obiad. Słodka przekąska. Przytulanie. Rozmowa. Głaskanie. Wygłupy. Pocałunek. Modlitwa.
Akumulatory doładowane. Może dam radę znów się rozpędzić...


PS. Ależ mi się podoba ten suwak! Rewelacyjnie to wygląda, jak widać wyraźnie, że tych dni naprawdę ubywa...! :D

środa, 23 października 2013

Kochanie, pobieramy się!

Nagle to wszystko stało się takie realne... Naprawdę się pobieramy!
Kiedy?
16 maja 2015 roku. 
Kancelaria parafialna powiadomiona, lokal na przyjęcie weselne zarezerwowany!
Najbliższe plany: zdecydować się na wodzireja oraz odbyć nauki przedmałżeńskie i poradnictwo.
To tylko 81 tygodni.
:)

poniedziałek, 21 października 2013

Narzeczeństwo z łopatą w dłoni

Z (nowego) cyklu: rozważania przyszłej Panny Młodej.

Piękny wieczór. Popołudniowa kawa przywróciła mi jasność umysłu po całym dniu, pokój jest napełniony zapachem róż i goździków... Patrzę na ten piękny bukiet rocznicowy i nadziwić się nie mogę, kiedy minęły te dwa lata... Dwa lata razem, a w tym już osiem miesięcy w narzeczeństwie.

Zastanawiałam się ostatnio, jakie znaczenie ma to, że jesteśmy zaręczeni. Tuż przed oświadczynami miałam mieszane uczucia - z jednej strony bardzo oczekiwałam tej deklaracji, chciałam, żeby już było "przypieczętowane", że to już na poważnie. Z drugiej jednak wiedziałam, że sam ślub będzie trochę odłożony w czasie. Po co zatem tak wcześnie te zaręczyny? Co nam to da? Czy za bardzo się nie pospieszyliśmy?

Dzisiaj z perspektywy tych kilku miesięcy widzę, że była w tym ogromna troska Bożej Opatrzności. Ten rok jest trudny. Co chwilę coś dzieje, ledwo odetchniemy po jednym doświadczeniu, na jego miejsce wskakują dwa następne. Coraz więcej obowiązków, plany wymagające ogromnego zaangażowania, bolesne wydarzenia, na które nie mamy żadnego wpływu i możemy jedynie trwać na modlitwie i wspierać naszych bliskich... I w tym wszystkim my razem. Patrzący w jednym kierunku, oczekujący na siebie nawzajem, uczący się prawdziwej miłości, z jednym wspólnym celem: dobrze przygotować się do małżeństwa, bez względu na wszystko, na poważnie.

Wyznaczona data ślubu i konkretne wspólne plany tworzą zupełnie inną perspektywę dla tych wszystkich mniejszych i większych trudności. Teraz to już nie są tylko moje zmartwienia i tylko Jego trudności - to wszystko zaczyna powoli składać się na NASZE życie. Ta świadomość rodzącej się wspólnoty i jedności bardzo umacnia, dla mnie to ogromne wsparcie i siła płynąca z tej niesamowitej bliskości. I chociaż nigdy nie przyjmowałam do wiadomości, że narzeczeństwo może trwać dłużej niż rok, teraz bardzo się cieszę tym, że jest nam dane tak długo doznawać przedmałżeńskich uroków. Wiadomo, że nie są to tylko miłe i przyjemne doznania, ale te szczególnie staramy się celebrować i czerpać całymi garściami z tego czasu. Bo narzeczeństwo może być nie tylko okresem "przejściowym" między chodzeniem ze sobą a małżeństwem. Może być także źródłem wielu owocnych darów przez niepowtarzalną atmosferę wspólnego oczekiwania. Cały trud, jaki wkładamy wspólnie w budowanie i pielęgnowanie naszej relacji jest nadaje głębszy sens wszelkim pozostałym doświadczeniom...

Dlatego właśnie dziękuję Bogu za dar narzeczeństwa. Właśnie takiego, właśnie teraz. Ten czas to taka studnia na całe życie - w zależności od tego jak głęboko się teraz dokopiemy, tak długo i obficie będziemy mogli później korzystać z życiodajnej wody. Zatem łopaty* w dłoń i nie zrażamy się przeszkodami i gderaniem wszystkich dookoła, żeby przyspieszyć ślub. Studnia ma być porządna i głęboka, a jej otwarcie (wesele :D) będzie takie, jak sobie wymarzyliśmy. O!


* Przy okazji  - sztandarowa anegdota z Francji, zapodawana regularnie przez Karolowego wujka:
Proboszcz w niedzielę na kazaniu apelował do wiernych, że trzeba pogłębić wiarę! Następnej niedzieli wszyscy parafianie przyszli do kościoła z łopatami... 
:) 

Rocznicowy bukiet :)

piątek, 18 października 2013

Dlaczego ja? Dlaczego teraz?

Straszny bigos nam się ostatnio narobił. Ciągle coś się dzieje. Ledwo sobie coś poukładamy, zaplanujemy, a tu znów wiadomość o jakichś drobnych trudnościach albo poważniejszych problemach... Nawał pracy i zajęć połączony z nadrabianiem zaległości po 2-tygodniowej przerwie, bolesne wydarzenia w rodzinie (jednej i drugiej), przyzwyczajanie się do mieszkania w nowych miejscach i wszystkie uciążliwości z tym związane, upartość czasu, który za cholerę nie chce się rozciągnąć, byśmy mogli na spokojnie uwinąć się ze wszystkimi obowiązkami i jeszcze poświęcić trochę uwagi sobie - trzeba wybierać: pogadać w końcu dłużej czy kolejną noc nie dospać? Do tego mnóstwo takich drobnych utrudnień, nagłych zmian planów, przeoczeń i niedociągnięć które, gdy się skumulują, potrafią przyprawić o zawrót głowy... To nie są żadne życiowe tragedie, wiem. Ale tak po swojemu przeżywamy trudniejszy czas i ciężko nam się ze wszystkim ogarnąć i nie zwariować. Ja jestem dodatkowo tym wszystkim przybita, zmęczona i rozdrażniona, bo jestem w tej nieszczęsnej fazie cyklu, kiedy organizm buntuje się: dlaczego On znowu cię nie zapłodnił?! i dowala mi tymi hormonami, co nie trzeba... Dlaczego właśnie teraz to wszystko tak mi się wali na głowę?

Często chyba w trudnych chwilach zadajemy sobie to pytanie: "Dlaczego ja?" - dzisiaj brzmiące głupawo przez równie głupawy program telewizyjny, ale w istocie pełne rozgoryczenia, niezrozumienia, lęku i żalu. Przez nieco prozaiczną sytuację troszkę mnie dzisiaj oświeciło w tym temacie i przyszła mi do głowy ciekawa refleksja.

Jednym z głównych elementów moich badań do pracy magisterskiej są wywiady przeprowadzane z dziećmi 4- i 5-letnimi. Na każdą taką rozmowę musi pisemnie wyrazić zgodę rodzic dziecka. Jest z tym małe zamieszanie, bo potrzeba trochę czasu na zebranie wszystkich podpisów, a mnie gonią terminy narzucone przez promotora. Udało się jednak w ciągu kilku dni zebrać zgody od rodziców części grupy, więc czym prędzej pobiegłam do przedszkola gadać z dzieciakami - chociaż z tą częścią grupy, zawsze to coś do przodu. Wszystkie były podekscytowane, bo przyszła nowa pani i chce z każdym osobiście porozmawiać w specjalnym pokoju! Ale, ale... może porozmawiać tylko z tymi dziećmi, których rodzice już się podpisali. Więc wybiera tylko te z listy. Grupa jest totalnie zdezorientowana...
- Dlaczego on poszedł, a ja nie?
- Czemu pani zabrała mnie, a nie Kubę? On chciał...
- Kiedy pani będzie rozmawiać z Olą? Ona też by chciała...
- Czemu pani chciała porozmawiać ze mną dzisiaj, a nie w inny dzień? Ja idę zaraz na basen...

Mnóstwo pytań, wątpliwości, obaw, niezrozumienia, rozgoryczenia... Takie dziecięce frustracje, można by rzec. Ale czy my się podobnie nie zachowujemy w dorosłym życiu? Z perspektywy wieczności jesteśmy jak takie zdezorientowane dzieciaki, bo coś nam się przytrafia właśnie teraz, a nie za tydzień czy dwa lata, bo coś nas w ogóle spotyka, a nam to nie odpowiada, bo ktoś inny dostał od losu jakiś prezent, a my nie i wcale nie wiemy, czy kiedykolwiek też się na niego doczekamy... Zasypujemy Pana Boga pytaniami podobnymi do tych dziecięcych, żądamy wyjaśnień, zamartwiając się wszystkim...

Myślicie, że tłumaczyłam dogłębnie każdemu dziecku, dlaczego wybieram właśnie te dzieci, a z innymi porozmawiam innym razem? Że odpowiadałam wyczerpująco na ich przeróżne pytania, pogłębiając dociekliwość w sprawie, której zrozumienie nie jest im do niczego potrzebne? Nie. Wyjaśniłam krótko - reszta dzieci następnym razem, nie ma się czego obawiać - na każdego przyjdzie pora. I z uśmiechem pożegnałam się z nimi, choć na niektórych twarzach widziałam autentyczny żal i smutek.

Tak mnie to nostalgicznie nastroiło, że w drodze powrotnej pomyślałam sobie, że Pan Bóg z nami postępuje chyba nieco podobnie. Dlaczego miałby nam zaprzątać głowę jakimś abstrakcyjnym wyjaśnianiem naszych życiowych zakrętów, których sensu i tak w danym momencie nie zrozumiemy? W imię czego miałby uchylać przed nami rąbka tajemnicy swoich przedziwnych planów, o których wiedza nie dałaby nam nic dobrego? Przyjdzie czas, wszystko się wyjaśni, z dalszej perspektywy dostrzeżemy całość i poznamy (najpóźniej w wieczności) prawdziwy sens zarówno tych drobnych, jak i potężnych doświadczeń. Najważniejsze, że On czuwa, wie, co się z nami dzieje i dlaczego, nie pozwoli nas skrzywdzić czy zanadto zranić, nie da nam doświadczeń cięższych niż jesteśmy w stanie unieść. Zna nas na wylot i z taką troską jak rodzice tych dzieci trzyma rękę na pulsie. Tyle powinno nam wystarczyć.

Zatem głowa do góry, (obolała) pierś do przodu i odrobinę zaufania, bo przecież Najbardziej Kochający czuwa...!

PS.
Tak, do wszystkiego jestem w stanie dorobić teologię... :)

czwartek, 17 października 2013

Nasze małżeństwo będzie zupełnie inne niż rodziców... czyli o oczekiwaniach, marzeniach, ale i frustracjach

Mieliśmy dłuuugą przerwę w pracy z naszą książką... Najpierw jedna przeprowadzka, zaraz potem druga przeprowadzka, wyjazd... Ciągle coś się działo. Ale w końcu troszkę odetchnęliśmy po wszystkich zawirowaniach i przypomnieliśmy sobie o książce. Ja swój list opatrzyłam datą... 2 września... Karol zaczął pisać swój jakoś krótko po tym, a dokończył dopiero po powrocie z Francji. Przy pierwszej okazji mogliśmy w końcu porozmawiać na spokojnie o kolejnym rozdziale.

Myślę, że to był jeden z najważniejszych tematów w tym programie. Mam wrażenie, że jest taka tendencja, by przed ślubem raczej nie rozmawiać o trudnych rzeczach. Nam też to przychodzi trudno, jakoś podświadomie unikamy niewygodnych tematów. Ciekawe, czy gdyby nie ta książka i ten rozdział pogadalibyśmy kiedyś, sami z siebie, o swoich oczekiwaniach co do naszego małżeństwa. O tym, jak będzie wyglądał nasz zwykły małżeński dzień, o tym czego konkretnie ja oczekuję on Niego, a On ode mnie, co jesteśmy w stanie zrobić dla siebie nawzajem, a co byłoby dla nas bardzo trudne lub wręcz nie dopuszczamy w ogóle takiej możliwości... Co czujemy myśląc o naszych przyszłych dzieciach? Co czujemy na myśl o ewentualnej możliwości nieuleczalnej choroby/kalectwa/śmierci jednego z nas? Co zrobilibyśmy w takiej sytuacji? Jak wyobrażamy sobie pielęgnowanie naszej miłości w małżeństwie? Konkretnie, bez rzucania pustymi sloganami, ale patrząc praktycznie na swoje oczekiwania, możliwości, potrzeby i słabości...

Jak wspomniałam wyżej, mieliśmy napisać do siebie listy. Wyszły bardzo obszerne, bo zagadnień było sporo i były dla nas dosyć trudne. Przeczytanie tych listów i rozmowa o nich były nam bardzo potrzebne. Poruszyliśmy wiele tematów - ciekawych, zastanawiających, wzruszających nieraz zabawnych, albo bolesnych. Okazało się, że niektóre z naszych oczekiwań były zdecydowanie zbyt optymistyczne i wręcz niewykonalne, bo każde z nas ma swoje ograniczenia i nie jesteśmy w stanie wpasować się idealnie w "ramkę" założeń i wizji życia drugiej osoby. Dobrze, że sobie to uświadomiliśmy już teraz - mamy trochę czasu na poukładanie sobie priorytetów i przemyślenie, jak można byłoby przeorganizować swoje wyobrażenia o wspólnym życiu, żeby to wszystko dobrze działało i nie powodowało nadprogramowych frustracji już na starcie. Inne deklaracje były dla nas pozytywnym zaskoczeniem, nawet (a może zwłaszcza) w tych drobnych codziennych sprawach. To, o czym ja nawet nie śmiałabym marzyć, dla Karola nie jest żadnym problemem. To, o czym On nawet nie pomyślał, dla mnie jest niezwykle istotnym elementem życia.
Na przykład, rozczuliłam się, gdy przeczytałam w Jego liście: mogę rano skoczyć po chleb, a wieczorem myć naczynia. :) On znowuż nie spodziewał się moich słów: Jestem gotowa dla Ciebie i naszej rodziny zrezygnować z pracy zawodowej i przejąć opiekę nad domem, jeśli będzie taka potrzeba... O tych i wielu innych kwestiach dotąd nie mieliśmy okazji na poważnie porozmawiać, nieraz gdzieś się przewijały, ale raczej przelotnie. Dlatego teraz wszelkie konkrety i swoje oczekiwania co do nich omówiliśmy skrupulatnie. Pojawiło się wiele różnych emocji, przemyśleń, wspomnień, obaw, marzeń... Rozmowa była naprawdę niezwykle owocna.

Tym oto optymistycznym akcentem kończymy część piątą (!) książki i rozpoczynamy dziewiąty miesiąc naszego narzeczeństwa.
:)

wtorek, 15 października 2013

W tamtą sobotę świat się dla nas zatrzymał

Tak, była sobota. O tej porze już się szykowałam

Włożyć kieckę czy wystarczą dopasowane spodnie? Cholera, jak się odstrzelę w kieckę, to sobie od razu pomyśli nie wiadomo co. Yyy... to znaczy - jak w ogóle przyjdzie... Kurde, a może wcale nie przyjdzie? Przecież wczorajszego wieczoru wymieniliśmy tylko kilka maili... Może tylko tak zgrywał odważnego... No dobra, a jakie kolczyki? Czerwone. Do czerwonych paznokci. (I stanika, ale przecież tego nie będzie widział... :D). Delikatny makijaż. Włosy... niech będą rozpuszczone. Nie przyjdzie. Na bank nie przyjdzie. Ale przynajmniej posłucham sobie jednej z ulubionych kapeli. Fajnie będzie. Najwyżej sobie trochę popłaczę - że niby muzyka mnie wzrusza... A jak jednak jakimś cudem przyjdzie i okaże się jakimś dziwakiem? Cholera. Może nie pójść? Pójdę, pójdę. Nie w takich rzeczach ryzykowałam i zawsze mi się to opłaciło. Po prostu się na nic nie nastawiaj. Ot, miły koncert, a potem co ma być, to będzie.

I jest. Za nami najbardziej niesamowite dwa lata naszego życia. A najfajniejsze jest to, że następne będą jeszcze bardziej niesamowite!

Dziś cały dzień chodzę jak delikatnie otumaniona. Wspominam, myślę o całym tym czasie, który spędziliśmy razem. I dziękuję Bogu za tamten sobotni wieczór, kiedy bez przekonania zgodziłam się na kolejne spotkanie... I za każdy kolejny dzień, w którym ta Miłość zaskakuje nas nowymi wyzwaniami. Razem.


niedziela, 13 października 2013

Nikt nam nie zabierze tamtych chwil

Gdy wracaliśmy samochodem do Krakowa (już po tej nieszczęsnej 26-godzinnej podróży powrotnej z Francji) w radiu usłyszeliśmy tę piosenkę.



Nie żeby mi się specjalnie podobała, ogólnie jakoś nie przepadam za tym wokalistą, jego stylem, wiecznie zatkanym nosem i bardzo zmanierowanym śpiewem, ale ten kawałek idealnie pasował wówczas do nas - rozmarzonych we wspomnieniach, zmęczonych ale przeszczęśliwych... Ten utwór będzie mi się już zawsze kojarzył z powrotem z Francji.

Ten wyjazd był od dawna zaplanowany i omodlony na wszystkie strony. Wiedzieliśmy, że będzie trudno, że to będą bardzo specyficzne warunki i będzie nam szczególnie potrzebne wsparcie z góry. W drodze do Francji śmialiśmy się nawet, że może wrócimy stamtąd w końcu pokłóceni. :) Nie kłóciliśmy się, lecz przeżyliśmy swoiste małe katharsis. Bo przez 2 tygodnie non stop razem nie dało się już niczego zatuszować, jakoś zamaskować tak jak na randkach. Cała prawda o nas ujawniła się ze zdwojoną mocą. To, o czym do tej pory wiedzieliśmy tylko pobieżnie, albo jedynie przypuszczaliśmy, wtedy mogliśmy odczuć na własnej skórze bardzo mocno. On już wcześniej zwrócił uwagę, że mam wyniesione z domu tendencje do dominowania, ale tam zobaczył to w całej okazałości, kiedy byliśmy prawie cały czas w otoczeniu innych ludzi - tych znanych, bliskich nawet z dalszej rodziny, ale też zupełnie obcych, których dopiero poznawaliśmy. Ja wiedziałam, że On przywiązuje ogromną wagę do słów, które wypowiadam także wobec innych, ale dopiero tam przekonałam się o tym aż za dobrze, gdy analizował każde moje zdanie wypowiedziane zwłaszcza do innego mężczyzny (a było ich tam sporo - 9 facetów i tylko 3 kobiety). To tylko jeden przykład, bo zobaczyliśmy siebie nawzajem w prawdzie wielowymiarowo, w bardzo różnych sytuacjach.

Wieczorami wychodziliśmy na pobliskie wzniesienie i podziwiając nocny krajobraz szampańskich wiosek, rozmawialiśmy. O swoich spostrzeżeniach, emocjach, obawach, przeczuciach... Dostrzegaliśmy rzeczy, które nas w jakiś sposób dzielą i staraliśmy się mimo tego dążyć do jedności, omawiając, co konstruktywnego można byłoby z tym czy innym fantem zrobić. A na koniec wspólnie modliliśmy się. Myślę, że dzięki temu dokonał się w nas bardzo owocny i głęboki proces dojrzewania. Mam wrażenie, że zrobiliśmy kolejny ogromny krok w rozwoju naszej relacji.

Dodać do tego trzeba wiele ciekawych rozmów z innymi ludźmi - młodymi, starszymi, znajomymi i obcymi. Tematy rozmów "pokojowych" lub "stołowych" były przeróżne - od przekabacania nas, byśmy jednak pobrali się wcześniej, bo po co czekać, przez rozmowy z biegłym sądu biskupiego, który opiniuje wnioski o stwierdzenie nieważności małżeństwa i opowiadał przeróżne dziwaczne historie różnych par, aż po bawiące nieraz do łez rady starszych na temat pożycia małżeńskiego także w aspekcie łóżkowym... :)

A tak zupełnie poważnie, szczególnie ubogacające było dla nas świadectwo życia jednego małżeństwa z 35-letnim stażem. Pan Andrzej i pani Ela zrobili na nas ogromne wrażenie swoją pogodą ducha, wzajemną troską o siebie w takich zwykłych codziennych sprawach, niegasnącą czułością... Kiedy któregoś razu pan Andrzej przyszedł do żony, a ta już usnęła (spałyśmy w jednym pokoju, a on w innym) i przeuroczo pogłaskał ją po włosach, mówiąc: "Oj, moja Jarzębinka już usnęła..." - łzy mi stanęły w oczach... :) Chciałabym, żebyśmy też potrafili wytrwać w takiej miłości i radości z bycia razem przez najbliższe 30, 40, a może nawet 50 lat.

Ten czas był dla nas naprawdę wyjątkowy. Doświadczyliśmy niesamowitej Bożej obecności między nami, mimo że przez 2 tygodnie nie mieliśmy nawet możliwości pójścia do kościoła. Poczuliśmy choć przez chwilę, co to znaczy naprawdę kochać, gdy się jest każdego dnia zmęczonym, rozdrażnionym, obolałym i bez możliwości odetchnięcia od siebie lub dłuższego pobycia sam na sam. Zobaczyliśmy, jak można się mierzyć z mnożącymi się trudnościami i dzięki temu zbliżać się do siebie. Jeszcze bardziej doceniliśmy to, że mamy siebie i zaczęliśmy patrzeć na siebie nieco inaczej. Na nowo się w sobie zakochaliśmy...

Te chwile są z nami i nigdy nie zabierze nam już ich nikt... :)

Na kolacji pożegnalnej


Nasz wyjazd w liczbach

Jesteśmy nareszcie!

To był nasz 1. tak długi wspólny wyjazd.

2 tygodnie razem, dzień w dzień, noc w noc (spaliśmy na łóżku piętrowym), 24 godziny na dobę.

Pobudka o 6:00, a o 22:00 zwykle byliśmy już w łóżkach, wyczerpani i obolali (maści i inne cuda przeciwbólowe się przydały, zdecydowanie).

4,5 godziny pracy do południa i 4 godziny popołudniu. O 12:00 przerwa na obiad - choćby się waliło i paliło, nieważne czy rządek dokończony czy nie - fini!

3 kg winogron potrzeba do wyprodukowania jednej butelki szampana. Wiaderko, w którym mieści się około 15 kg, można uzbierać w 5 minut. Próbowałam kiedyś zliczyć, ile wiader dziennie zbieram, ale nie dałam rady, zawsze się gubiłam po mniej więcej trzydziestu, a gdzie tam do końca dnia... :)

13 - osobowa ekipa zbierała codziennie około 7-8 ton winogron. Któregoś dnia pobiliśmy rekord, zbierając aż 10 ton! Ale to był taki wycisk i niesamowite tempo, że Francuzi pracujący z nami wymiękali.

Gospodarz wyliczył nam, że średnia ilość zbieranych winogron dziennie na osobę to około 700 kg.

Prawie 1500 km od domu + kiepskie warunki jazdy = ponad 26 godzin jazdy samochodem w każdą stronę. Koszmar.

Niemal 11 dni spędziliśmy jako winobrańcy w Szampanii. Było bardzo trudno i męcząco, ale jednocześnie pięknie i bardzo owocnie. Traktujemy ten wyjazd i tę pracę jako swego rodzaju wyróżnienie i dar.

Sporo się wydarzyło przez ten czas, po raz kolejny nauczyliśmy się wiele nowego i doświadczyliśmy nieprawdopodobnych darów łaski. Wracamy umocnieni, by podzielić się tym, co przeżyliśmy. Tylko najpierw musimy odespać i trochę się ogarnąć po powrocie. Do przeczytania niebawem!






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...