Nie wiem, co jest ze mną nie tak. Nie mam pojęcia, dlaczego, do ciężkiej cholery, tysiące przyszłych panien młodych tak po prostu umawiają się ze swoimi matkami, siostrami, przyjaciółkami i szukają odpowiedniej sukni ślubnej, a ja... nie mogę się nawet umówić.
Tym razem miało być idealnie. Z mamą umówiłam się już ze trzy tygodnie temu. I co tydzień wizyta w salonie była przeze mnie telefonicznie przekładana, bo coś było nie tak. A to nagła pracująca sobota, a to zdrowotna niedyspozycja, a to problem z dojazdem. Ale w końcu udało się ustawić wszystko tak, żeby było OK. Mało tego, dwa dni przed okazało się, że zupełnie niespodziewanie w naszej wyprawie będzie mógł uczestniczyć też mój brat, który mieszka bardzo daleko, ale akurat spontanicznie wybierał się w odwiedziny do domu. Super, jemu w takich rzeczach ufam bezkrytycznie. No i przyda się jako mój przyszły świadek.
Ale nie przydał się. Zrobili takie zamieszanie, że w ogóle nie dojechali. Jeszcze żeby to chodziło o jakieś niezależne, losowe przyczyny, to bym zrozumiała i jakoś to przełknęła. Nie, po prostu zawalili sprawę. I żeby chociaż zadzwonili i powiedzieli, że jest taka i taka sprawa i będą później. Nie, bo po co...
Nie muszę chyba mówić, jak się czułam, gdy po raz drugi zostałam z tym sama. Sama oglądałam i mierzyłam kilka sukienek. Sama słuchałam, jak pani z salonu* uparcie twierdziła, że najlepiej wyglądam w takiej, którą przymierzyłam tylko dla świętego spokoju, chociaż kompletnie do mnie nie pasowała. Znów sama robiłam nieudolne zdjęcia...
I tak sobie pomyślałam - może ta moja sukienka ma być tak wyjątkowa, że nikt z moich bliskich jej wcześniej nie zobaczy na żywo, na mnie? Może to jest jakaś myśl?
A co do sukienki... Mojej wymarzonej i tak nie mogłam przymierzyć na miejscu, ale mimo to dowiedziałam się sporo i myślę, że jestem już bliska ostatecznej decyzji. Jeśli nie będzie możliwe przymierzenie tej wyszukanej, uszyję ją w ciemno. Raz się żyje. I jak się zdenerwuję, to naprawdę nikt z moich bliskich nie zobaczy jej przed ślubem. Jak sama, to sama.
Mimo wszystko, nie ma tego złego... Gdyby nie zamieszanie z nieudanym podejściem pierwszym, nie miałabym się komu wygadać po pełnym żalu podejściu drugim. Nie wiem, o co chodzi Panu Bogu, że mi tę osobę podsyła właśnie teraz, ale już mi się podoba. ;)
* I tak tym razem było o niebo lepiej, jeśli chodzi o obsługę.
***
Droczymy się, wygłupiamy, łaskoczemy...
- No pokaaaaż... - zgrywa się mój przyszły mąż, próbując się dobierać do mojej klatki piersiowej. :)
- Akurat. :D
- Widzę, że ostro grasz... Dobra, to ja ci też pokaże swoje!
:D