Wśród licznych zawirowań, wyzwań, przeżyć i trudności w naszym życiu ostatnio w końcu udało nam się znaleźć czas, by podzielić się wrażeniami i przemyśleniami dotyczącymi pierwszego rozdziału książki ks. Woźnego "Dobre rady dla narzeczonych i małżonków". Przychodzi nam to nieco trudniej niż przy książce "Nas dwoje...", bo tam były konkretne pytania i zadania dla nas po każdym rozdziale. Tutaj tego nie ma, a w dodatku tak naprawdę trudno jest uchwycić główną myśl całego rozważania. Ja dopiero po trzykrotnym przeczytaniu tego rozdziału doszłam do wniosku, jakie przesłanie może z niego płynąć. Ale po kolei.

W naszej rozmowie skupiliśmy się na trzech istotnych według nas refleksjach, które podsuwa ks. Woźny. Pierwsza (choć niewiele ma wspólnego z tematyką wychodzenia za mąż z miłości lub rozsądku) dotyczyła książek, które czytają młodzi ludzie. Autor przestrzega przed książkami, które przedstawiają zakłamany obraz rzeczywistości w relacjach damsko-męskich, fałszują poglądy na temat miłości i mają na celu pobudzenie zmysłów. Nie należy czytać takich książek i, co najważniejsze, trzeba wyrobić sobie pewną czujność, by potrafić dostrzec w nich to zło i zrezygnować z ich czytania. Bo gdy się nie jest świadomym tego zła, można sobie wyrządzić jeszcze większą krzywdę. Może brzmi to wszystko trochę staroświecko, ale tak sobie rozmawialiśmy, że trochę racji w tym jest. Rzeczywiście pewnych książek chyba nie powinno się czytać w newralgicznym wieku nastoletnim, kiedy do kształtującego się poglądu na życie dochodzą szalejące hormony. Podsycanie tego przekłamanymi obrazami literackimi może jakąś szkodę wyrządzić.
Mnie zdarzyło się odłożyć książkę, którą można byłoby zaliczyć do tych, o których mówi ks. Woźny - tak nafaszerowaną erotyką i patologicznymi wzorcami relacji damsko-męskich, że aż zaczęłam czuć niesmak, w połowie przerwałam czytanie i pozbyłam się jej, a byłam już wtedy chyba na studiach. Tyle że z praktycznego punktu widzenia to zależy chyba od wrażliwości czytelnika. Jednego to dotknie i odrzuci (tak jak mnie), a inny przyjmie to po prostu za barwną literacką fikcję i nic sobie z tego nie będzie robił, wręcz wyda mu się śmieszne doszukiwanie się tutaj znamion zła. Nie wiem też, jak miałoby wyglądać na przykład z punktu widzenia rodzica kontrolowanie wszystkiego, co czytają dzieci, żeby je ustrzec przed tym domniemanym złem. O tym ks. Woźny nie mówi, bo zupełnie z innej beczki zaczyna podawać przykłady małżeństw zawieranych z miłości, ale bez rozsądku i z rozsądku, ale bez miłości.
Przykłady ciekawe, bo... niecodzienne. O młodej kobiecie, która związała się z dużo starszym byłym więźniem obozu, o intrydze uknutej przez dziewczynę, która chciała odbić narzeczonego koleżance i bardzo pomógł jej w tym fakt, że nie było facebooka, skype'a, smsów, a nawet zwykłych telefonów... Przy okazji zaciekawił nas ciekawy pogląd, że warto byłoby zapytać lekarza, czy np. narzeczony jest "cieleśnie zdolny do małżeństwa", czy fizycznie podoła tym trudnym obowiązkom. Dobra, to jest trochę śmieszne, ale tak po prawdzie może też jest w tym trochę racji? Nie wiem, tak tylko sobie głośno myślę, bo budzi to we mnie mieszane odczucia. Tak czy inaczej, na razie chyba jednak nie będę ciągać Karola po lekarzach, żeby mi potwierdzili, czy się nadaje na męża... :)
Sednem całego rozdziału było bardzo ważne rozważanie na temat istoty miłości. Autor dogłębnie wyjaśnił, że prawdziwa miłość składa się jakby z dwóch części. Pierwszą jest miłość pożądania, która niekoniecznie musi wyrażać się w pożądaniu fizycznym. Chodzi o silne pragnienie dobra, które się widzi w innym człowieku, chce się je mieć dla siebie. Tutaj pozwolę sobie zacytować mały fragment, o którym Karol powiedział, że "to o nas":
Na przykład dziewczyna zauważa, że młodzieniec nie pali, nie pije, jest porządnym człowiekiem, ma wykształcenie, jest zdrów, rozsądny... Albo chłopiec dostrzega w dziewczynie zalety; widzi, że jest czysta, obowiązkowa, że do rodziców dobrze się odnosi, zna się na wielu sprawach. Widzi w niej również dobra czysto fizyczne; że jest ładna, powabna, że umie rozmawiać, wszyscy ją lubią, ma dobre serce.
No wypisz, wymaluj o nas! :D
Ale to jeszcze nie jest prawdziwa miłość. Druga jej część to miłość życzliwa (inaczej przyjaźni), która oznacza, że życzymy drugiej osobie jakiegoś dobra i staramy się o nie dla niej. Jest to ten szlachetniejszy, ale zarazem też trudniejszy wymiar miłości, bo zakłada pewne zaangażowanie, ofiarność, wyrzeczenie dla dobra kochanej osoby. Co ciekawe, autor twierdzi, że oczyszczenie tej pierwotnej miłości pożądania z egoizmu przychodzi dopiero wraz z narodzinami dziecka. Że prawdziwa miłość życzliwości może rozwijać się dopiero wtedy, gdy przychodzą na świat wspólne dzieci. Dlatego pierwszym celem małżeństwa jest sprowadzenie na świat potomstwa - żeby umożliwić ten naturalny rozwój i doskonalenie małżeńskiej miłości. Jesteśmy skłonni się z tym zgodzić, bo rzeczywiście wydaje się, że to ma głęboki sens.
Pytanie postawione w nagłówku, które jest zarazem tytułem rozdziału, zostało tak naprawdę bez odpowiedzi w książce. Albo inaczej - odpowiedź pewnie tam jest, tylko gdzieś między wierszami. Ja uchwyciłam ją (przynajmniej tak mi się wydaje) dopiero, gdy przeczytałam rozdział po raz trzeci. Sądzę, że całe to rozważanie, którego jakąś namiastką chciałam tutaj się podzielić, miało prowadzić do w sumie prostego wniosku:
jeżeli małżeństwo, to i z miłości, i z rozsądkiem. Chodzi chyba o to, żeby nie pozwolić się zaślepić samej tylko miłości, szczególnie, że przed ślubem często dominuje ta jej pożądliwa postać, która niejednokrotnie więcej ma wspólnego z samolubstwem, niż z prawdziwą miłością. Żeby włączyć rozsądek, przeanalizować wszelkie obiektywne okoliczności relacji i sytuacji, w jakiej się znajdujemy. I żeby mieć świadomość, że tę miłość w małżeństwie trzeba będzie pielęgnować, rozwijać, oczyszczać z egoizmu, dążyć do jak najpełniejszej jedności...
I jeszcze słów kilka o warstwie "technicznej" książki. Moje obawy potwierdziły się. Kariery to ona nie zrobi wśród młodych ludzi. To, że te rozważania dzieli dystans 50 lat, to jedna rzecz i to wcale nie taka odstraszająca, bo niektóre z podawanych przykładów naprawdę są ciekawe, nieraz śmieszne, a czasem nawet zadziwiająco aktualne i przystające do współczesnych problemów. Ale sam język jest naprawdę niemałą barierą. Raz, że to język innej już epoki, a dwa - że to notowany język mówiony, a nie pisany. To stwarza ogromną różnicę w odbiorze. Poszczególne akapity nieraz są zupełnie ze sobą niezwiązane, całe rozważanie nieco chaotyczne, z licznymi wtrąceniami, dygresjami, które chyba były problematyczne w zapisie. Już łatwiej chyba byłoby, gdyby ktoś NA PODSTAWIE nagrań i notatek słuchaczy konferencji i rekolekcji ks. Woźnego napisał książkę z takimi rozważaniami i radami. Chyba byłoby to przystępniejsze w odbiorze, a okraszenie jakimś bardziej współczesnym komentarzem też by się przydało. Tak czy inaczej, nie zrażamy się i jesteśmy ciekawi dalszych
dobrych rad.