Wróciłam wczoraj przed południem, czyli dzień później niż planowałam. W podróży powrotnej trafiła mi się najgorsza fucha - pilotowanie i zagadywanie kierowcy od północy do 5:00 rano. Nie trzeba chyba wiele mówić, jak byłam nieprzytomna, ale postanowiłam wykorzystać jeszcze ostatni dzień urlopu i (jakimś cudem) pojechałam na uczelnię odebrać swój dyplom. Nie pytajcie mnie, jak wróciłam. Niewiele pamiętam. Najważniejsze, że wszystko załatwione. Ale dziś musiałam w końcu odespać. 11 godzin snu powiedzmy, że na razie wystarczy.
Zatem jestem. Cała i zdrowa.
To były bardzo trudne dwa tygodnie. Baaardzo. Szef zafundował mi pierwszą tak poważną próbę podczas rozłąki. A tęsknota za Karolem okazała się być w tej próbie tylko czubkiem góry lodowej. To co przeżyłam tam, we Francji, to mała emocjonalna masakra, której nigdy bym się nie spodziewała. Nie po sobie, nie aż tak, nie tam... Działo się dużo, ale chyba dałam radę. Wyszłam zwycięsko z tej bitwy z samą sobą. Oszczędzę Wam szczegółów. Pierwszy raz przyznaję rację starej zasadzie winobrania* - to, co się działo we Francji, niech zostanie we Francji.
Najfajniejszym przeżyciem całego wyjazdu była możliwość uczestniczenia we Mszy świętej w pobliskim miasteczku. W zeszłym roku całą niedzielę pracowaliśmy i nie było takiej opcji, bo jest tam tylko jedna Msza przez cały dzień. Tym razem się udało. Eucharystia w środku takiego bałaganu emocjonalnego to był autentyczny prezent od Szefa. Niesamowicie mi to pomogło. A jeszcze jak się okazało, że tamtej niedzieli Ewangelia akurat dotyczyła robotników w winnicy, to już w ogóle poczułam, jakby to wszystko było specjalnie dla mnie, a On sam był tak blisko, wręcz fizycznie blisko mnie. Tę Komunię będę długo pamiętać.
Bogu niech będą dzięki. Za ten czas, ale przede wszystkim za to, że już po wszystkim.
*Tym hasłem próbowano mnie przekonywać, żebym się jednak napiła szampana, bo przecież to, co postanowiłam w Polsce, zostało w Polsce i wszelkie zobowiązania nie obowiązują mnie już poza granicami kraju. ;) Często używa się tam tej "zasady" w żartach.
***
"Vendanges" czyli winobranie. Słowo klucz. :) |
Skromna robotnica winnicy Pańskiej... ;) |
A to moje wariacje serwetkowe na kolację pożegnalną. Zrobiły furorę! |
Dobrze, że jesteś z powrotem :)
OdpowiedzUsuńmanna
Piękne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńDobrze, że zdołałaś być na Mszy. Kilka razy w życiu opuściłam niedzielą, właśnie przy zawirowaniach podróżnych, i wiem, jaki to koszmar.
<3
M.
Naprawdę sama zrobiłaś to serwetkowe dzieło?:) Super:)
OdpowiedzUsuńTo bajecznie proste, nic skomplikowanego, tylko odrobina wprawy. ;)
UsuńRobotnica jakie ma skupienie na twarzy wymalowane. :D
OdpowiedzUsuńNormalnie aż się stęskniłam! :D