Odliczamy!

środa, 30 października 2013

Liczy się każde słowo!

Już daaawno, dawno sobie obiecywaliśmy, że musimy sobie sprawić jakieś gry planszowe. Pomysł może niespecjalnie oryginalny, ale na pewno niezawodny na długie, jesienne wieczory. Trochę nam zajęło, zanim się do tego zebraliśmy (to w sumie jak z większością rzeczy u nas... ;)), ale w końcu się udało. Na pierwszy ogień poszły oczywiście... SCRABBLE! Klasyka!


U nas w domu nigdy nie było Scrabbli. Pamiętam, że kiedyś sporo grałam u koleżanki i zawsze bardzo mi się podobało. A później można już było grać on-line, więc było to jakieś zastępstwo. Ale zawsze tęsknym wzrokiem patrzyłam na pudełka ze Scrabblami u znajomych. Aż w końcu się doczekałam! Pierwsza rozgrywka za nami. :)


Zdecydowaliśmy się na Scrabble Travel i jesteśmy zachwyceni. Plansza jest malutka, bardzo zgrabna i wygodna - płytki z literkami (mniejsze niż w zwykłych) mocuje się w specjalnych wgłębieniach, więc nawet jeśli coś się poruszy, ułożone wyrazy zostają na swoich miejscach. Stojaki też są maleńkie i mają taki fajny element, dzięki któremu można zasłonić litery i położyć stojak w dowolnym miejscu. Wszystko zamyka się w bardzo poręcznym, zamykanym pudełku. Można zabrać ze sobą na (prawie) każdą wycieczkę. Po prostu - rewelacja!

Myślę, że Scrabble to doskonały początek przygody z grami planszowymi w naszym związku. Mam nadzieję, że będą urozmaiceniem wielu wspólnych chwil. A tak zupełnie poza tym - ogromną frajdę sprawiają mi kolejne nasze WSPÓLNE rzeczy, które będą z nami na lata. (Jak do tej pory mamy już wspólne dwie książki i termos. Szaleństwo. :D).
Jest radocha. :)

poniedziałek, 28 października 2013

Czy już się pokłóciliście? - czyli o przepraszaniu

Pamiętam, że Karol w jednym z pierwszych maili do mnie napisał, że nie lubi kłótni, bo i bez tego świat nie jest idealny, więc po co dokładać... Bardzo mi się spodobało to zdanie, bo ja... też nie znoszę kłótni. Na palcach jednej ręki policzyłabym momenty, kiedy musiałam na kogoś podnieść głos i wcale nie były to codzienne sprzeczki, ale naprawdę trudne sytuacje, kiedy krzyk był tak naprawdę wyrazem bezsilności, a nie udowadnianiem swojej racji. Oboje jesteśmy raczej ugodowymi osobami, nie mamy energicznych i wybuchowych temperamentów, żadne z nas nie ma tendencji do rozpamiętywania i chowania nawet drobnych uraz i - przede wszystkim - bardzo sobie cenimy czas spędzony wspólnie i uważamy, że bez sensu byłoby go tracić na kłótnie. Więc... nie kłócimy się. 
Kiedy tylko komuś o tym wspominam, na twarzy rozmówcy zwykle pojawia się szyderczy uśmiech i sugestywny komentarz w stylu: "a bo wy to jeszcze tacy zakochani! poczekaj, po dwóch/trzech/pięciu latach się zacznie!" albo "zobaczysz, zacznie się po ślubie!" i tym podobne. Wszyscy są zgodni, że kiedyś się zacznie... A ja jestem przekonana, że jest ogromna szansa, że się nie zacznie. 

Zdarzają nam się spięcia, nieporozumienia, czasem drobne konflikty. Zdarza się, że jedno z nas się rozpędzi i powie coś, co rani drugiego. Zdarza się, że się nie zgadzamy, że mamy inną wizję czegośtam, że nie wiemy, jak wybrnąć z jakiejś sytuacji i emocje zaczynają brać górę. To wszystko nam się zdarza. (Lubię sobie to uświadomić, żeby mieć pewność, że mimo wszystko jesteśmy normalni. :D). Ale nigdy żadna z tych rzeczy nie stała się powodem do kłótni. Dlaczego? Bo mówimy wprost i od razu o swoich emocjach. Bo rozwiązujemy nawet drobne trudności zawczasu, zanim się nawarstwią i urosną do rangi wielkiego problemu. Bo nie przemilczamy ważnych rzeczy, tylko po to, by mieć na jakiś czas święty spokój, a potem nie wytrzymać i wybuchnąć. Rozmawiamy, rozmawiamy i jeszcze raz rozmawiamy. Na spokojnie, bez nerwów, bez pustych sloganów, bez "ty zawsze...! ty nigdy...!", konkretnie. 

A jak emocje zaczynają brać górę, to... zwykle wtedy przytulam się do Karola i... dalej rozmawiamy. Chcę mieć pewność, że mnie nie odrzuca, że akceptuje mnie i kocha, nawet jeśli coś zrobiłam źle, nawet jeśli trudno mi przeprosić. Jak zatem miałby zacząć kłótnię. kiedy ja taka zapłakana (zwykle) i wtulona w Niego? No, nie da się. Tuli mnie, głaszcze i... rozmawiamy. Staramy się zawsze najpierw się wysłuchać, próbować zrozumieć się wzajemnie, a dopiero potem odpowiedzieć. I nawet jak zajmuje nam dłuższą chwilę, by dojść do porozumienia, to dzięki każdej takiej sytuacji coraz bardziej zbliżamy się do siebie. Nigdy nie pożegnaliśmy się obrażeni na siebie, nigdy nie mieliśmy "cichych dni". I nie wiem czy bardziej to nasza zasługa, że potrafimy tak nad tym panować i dbać o to, czy to jakiś nadprzyrodzony dar Boży... W każdym razie - dla mnie jest to swego rodzaju fenomen, który baaardzo ułatwia nam życie. 

Żeby mieć o czym pogadać przy okazji tego rozdziału jako "kłótnie" potraktowaliśmy te wszystkie drobne spięcia, które i tak kończą się pokojowo. Każde z nas miało sobie samemu i nawzajem odpowiedzieć na pytania:
Co mi pomaga, a co przeszkadza przepraszać Cię?
Co mi pomaga, a co przeszkadza wybaczać Ci?
Nie było specjalnie nad czym dywagować, ale myślę, że było to cenne, żeby się jednak nad tym wszystkim na chwilę zatrzymać i uświadomić sobie, ile pozornie mało istotnych gestów, słów, myśli i procesów w nas musi się zgrać, żeby za każdym razem wyjść z (mniejszej czy większej) konfrontacji obronną ręką. 
Szkoda tylko, że w tym rozdziale prawie w ogóle nie było świadectw innych par. Chętnie poczytałabym, jak inni sobie radzą (bądź nie radzą) z konfliktami i nieporozumieniami przed ślubem i już w małżeństwie. No cóż, musiało nam wystarczyć duchowo-psychologiczne rozważanie autora. A inni "inni" może tutaj zechcą się podzielić, jak to z tymi kłótniami jest...?
:)

sobota, 26 października 2013

Piąty bieg

Na winobraniu pracuje się parami - jedna osoba z jednej strony, a druga z drugiej strony rządka. I tak kilka rządków opanowywaliśmy całą grupą na raz. Mnie i Karolowi zdarzało się nieraz (szczególnie na początku, kiedy jeszcze nie doszliśmy do wprawy), że zostawaliśmy na końcu - tzn. wszystkie inne pary były kilka, a czasem nawet kilkanaście metrów dalej niż my. Albo trafił nam się bardzo gęsty rządek, albo po prostu cięliśmy zbyt wolno. Wtedy zwykle Karol pytał mnie:
- To jak, Kochanie, wrzucamy piąty bieg? Wypadałoby ich dogonić. :)
Szybka konsultacja, co by tu zrobić, by szło nam szybciej i rzeczywiście włączaliśmy jakieś rezerwy energii, by podgonić resztę. Często nam się to udawało - wtedy mieliśmy ogromną satysfakcję. Ale nieraz zmęczenie i ból tak bardzo dawały w kość, że nie byłam w stanie przyspieszyć ani trochę. Uważałam za cud, że w ogóle daję radę pracować, a co dopiero, by się z tym pospieszyć...

Ostatnie dni przeżyłam na istnym piątym biegu. Szkoda tylko, że nikt mnie wcześniej nie zapytał, ani nawet nie uprzedził - tak jak Karol wtedy. Piąty bieg wrzucił się sam, jak w automacie. I nikogo nie obchodzi, czy chcę, czy czuję się na siłach, czy mam ochotę uczestniczyć w tym miejskim pędzie... Po prostu muszę dać radę. Bo zobowiązania, bo jakieś komplikacje, bo nie może być prosto, łatwo i gładko. Byłoby zbyt nudno.

Więc pędzę.

Na szczęście są takie chwile, gdy mogę wyhamować. Po prostu się zatrzymać.
W Jego ramionach.
Wspólny obiad. Słodka przekąska. Przytulanie. Rozmowa. Głaskanie. Wygłupy. Pocałunek. Modlitwa.
Akumulatory doładowane. Może dam radę znów się rozpędzić...


PS. Ależ mi się podoba ten suwak! Rewelacyjnie to wygląda, jak widać wyraźnie, że tych dni naprawdę ubywa...! :D

środa, 23 października 2013

Kochanie, pobieramy się!

Nagle to wszystko stało się takie realne... Naprawdę się pobieramy!
Kiedy?
16 maja 2015 roku. 
Kancelaria parafialna powiadomiona, lokal na przyjęcie weselne zarezerwowany!
Najbliższe plany: zdecydować się na wodzireja oraz odbyć nauki przedmałżeńskie i poradnictwo.
To tylko 81 tygodni.
:)

poniedziałek, 21 października 2013

Narzeczeństwo z łopatą w dłoni

Z (nowego) cyklu: rozważania przyszłej Panny Młodej.

Piękny wieczór. Popołudniowa kawa przywróciła mi jasność umysłu po całym dniu, pokój jest napełniony zapachem róż i goździków... Patrzę na ten piękny bukiet rocznicowy i nadziwić się nie mogę, kiedy minęły te dwa lata... Dwa lata razem, a w tym już osiem miesięcy w narzeczeństwie.

Zastanawiałam się ostatnio, jakie znaczenie ma to, że jesteśmy zaręczeni. Tuż przed oświadczynami miałam mieszane uczucia - z jednej strony bardzo oczekiwałam tej deklaracji, chciałam, żeby już było "przypieczętowane", że to już na poważnie. Z drugiej jednak wiedziałam, że sam ślub będzie trochę odłożony w czasie. Po co zatem tak wcześnie te zaręczyny? Co nam to da? Czy za bardzo się nie pospieszyliśmy?

Dzisiaj z perspektywy tych kilku miesięcy widzę, że była w tym ogromna troska Bożej Opatrzności. Ten rok jest trudny. Co chwilę coś dzieje, ledwo odetchniemy po jednym doświadczeniu, na jego miejsce wskakują dwa następne. Coraz więcej obowiązków, plany wymagające ogromnego zaangażowania, bolesne wydarzenia, na które nie mamy żadnego wpływu i możemy jedynie trwać na modlitwie i wspierać naszych bliskich... I w tym wszystkim my razem. Patrzący w jednym kierunku, oczekujący na siebie nawzajem, uczący się prawdziwej miłości, z jednym wspólnym celem: dobrze przygotować się do małżeństwa, bez względu na wszystko, na poważnie.

Wyznaczona data ślubu i konkretne wspólne plany tworzą zupełnie inną perspektywę dla tych wszystkich mniejszych i większych trudności. Teraz to już nie są tylko moje zmartwienia i tylko Jego trudności - to wszystko zaczyna powoli składać się na NASZE życie. Ta świadomość rodzącej się wspólnoty i jedności bardzo umacnia, dla mnie to ogromne wsparcie i siła płynąca z tej niesamowitej bliskości. I chociaż nigdy nie przyjmowałam do wiadomości, że narzeczeństwo może trwać dłużej niż rok, teraz bardzo się cieszę tym, że jest nam dane tak długo doznawać przedmałżeńskich uroków. Wiadomo, że nie są to tylko miłe i przyjemne doznania, ale te szczególnie staramy się celebrować i czerpać całymi garściami z tego czasu. Bo narzeczeństwo może być nie tylko okresem "przejściowym" między chodzeniem ze sobą a małżeństwem. Może być także źródłem wielu owocnych darów przez niepowtarzalną atmosferę wspólnego oczekiwania. Cały trud, jaki wkładamy wspólnie w budowanie i pielęgnowanie naszej relacji jest nadaje głębszy sens wszelkim pozostałym doświadczeniom...

Dlatego właśnie dziękuję Bogu za dar narzeczeństwa. Właśnie takiego, właśnie teraz. Ten czas to taka studnia na całe życie - w zależności od tego jak głęboko się teraz dokopiemy, tak długo i obficie będziemy mogli później korzystać z życiodajnej wody. Zatem łopaty* w dłoń i nie zrażamy się przeszkodami i gderaniem wszystkich dookoła, żeby przyspieszyć ślub. Studnia ma być porządna i głęboka, a jej otwarcie (wesele :D) będzie takie, jak sobie wymarzyliśmy. O!


* Przy okazji  - sztandarowa anegdota z Francji, zapodawana regularnie przez Karolowego wujka:
Proboszcz w niedzielę na kazaniu apelował do wiernych, że trzeba pogłębić wiarę! Następnej niedzieli wszyscy parafianie przyszli do kościoła z łopatami... 
:) 

Rocznicowy bukiet :)

piątek, 18 października 2013

Dlaczego ja? Dlaczego teraz?

Straszny bigos nam się ostatnio narobił. Ciągle coś się dzieje. Ledwo sobie coś poukładamy, zaplanujemy, a tu znów wiadomość o jakichś drobnych trudnościach albo poważniejszych problemach... Nawał pracy i zajęć połączony z nadrabianiem zaległości po 2-tygodniowej przerwie, bolesne wydarzenia w rodzinie (jednej i drugiej), przyzwyczajanie się do mieszkania w nowych miejscach i wszystkie uciążliwości z tym związane, upartość czasu, który za cholerę nie chce się rozciągnąć, byśmy mogli na spokojnie uwinąć się ze wszystkimi obowiązkami i jeszcze poświęcić trochę uwagi sobie - trzeba wybierać: pogadać w końcu dłużej czy kolejną noc nie dospać? Do tego mnóstwo takich drobnych utrudnień, nagłych zmian planów, przeoczeń i niedociągnięć które, gdy się skumulują, potrafią przyprawić o zawrót głowy... To nie są żadne życiowe tragedie, wiem. Ale tak po swojemu przeżywamy trudniejszy czas i ciężko nam się ze wszystkim ogarnąć i nie zwariować. Ja jestem dodatkowo tym wszystkim przybita, zmęczona i rozdrażniona, bo jestem w tej nieszczęsnej fazie cyklu, kiedy organizm buntuje się: dlaczego On znowu cię nie zapłodnił?! i dowala mi tymi hormonami, co nie trzeba... Dlaczego właśnie teraz to wszystko tak mi się wali na głowę?

Często chyba w trudnych chwilach zadajemy sobie to pytanie: "Dlaczego ja?" - dzisiaj brzmiące głupawo przez równie głupawy program telewizyjny, ale w istocie pełne rozgoryczenia, niezrozumienia, lęku i żalu. Przez nieco prozaiczną sytuację troszkę mnie dzisiaj oświeciło w tym temacie i przyszła mi do głowy ciekawa refleksja.

Jednym z głównych elementów moich badań do pracy magisterskiej są wywiady przeprowadzane z dziećmi 4- i 5-letnimi. Na każdą taką rozmowę musi pisemnie wyrazić zgodę rodzic dziecka. Jest z tym małe zamieszanie, bo potrzeba trochę czasu na zebranie wszystkich podpisów, a mnie gonią terminy narzucone przez promotora. Udało się jednak w ciągu kilku dni zebrać zgody od rodziców części grupy, więc czym prędzej pobiegłam do przedszkola gadać z dzieciakami - chociaż z tą częścią grupy, zawsze to coś do przodu. Wszystkie były podekscytowane, bo przyszła nowa pani i chce z każdym osobiście porozmawiać w specjalnym pokoju! Ale, ale... może porozmawiać tylko z tymi dziećmi, których rodzice już się podpisali. Więc wybiera tylko te z listy. Grupa jest totalnie zdezorientowana...
- Dlaczego on poszedł, a ja nie?
- Czemu pani zabrała mnie, a nie Kubę? On chciał...
- Kiedy pani będzie rozmawiać z Olą? Ona też by chciała...
- Czemu pani chciała porozmawiać ze mną dzisiaj, a nie w inny dzień? Ja idę zaraz na basen...

Mnóstwo pytań, wątpliwości, obaw, niezrozumienia, rozgoryczenia... Takie dziecięce frustracje, można by rzec. Ale czy my się podobnie nie zachowujemy w dorosłym życiu? Z perspektywy wieczności jesteśmy jak takie zdezorientowane dzieciaki, bo coś nam się przytrafia właśnie teraz, a nie za tydzień czy dwa lata, bo coś nas w ogóle spotyka, a nam to nie odpowiada, bo ktoś inny dostał od losu jakiś prezent, a my nie i wcale nie wiemy, czy kiedykolwiek też się na niego doczekamy... Zasypujemy Pana Boga pytaniami podobnymi do tych dziecięcych, żądamy wyjaśnień, zamartwiając się wszystkim...

Myślicie, że tłumaczyłam dogłębnie każdemu dziecku, dlaczego wybieram właśnie te dzieci, a z innymi porozmawiam innym razem? Że odpowiadałam wyczerpująco na ich przeróżne pytania, pogłębiając dociekliwość w sprawie, której zrozumienie nie jest im do niczego potrzebne? Nie. Wyjaśniłam krótko - reszta dzieci następnym razem, nie ma się czego obawiać - na każdego przyjdzie pora. I z uśmiechem pożegnałam się z nimi, choć na niektórych twarzach widziałam autentyczny żal i smutek.

Tak mnie to nostalgicznie nastroiło, że w drodze powrotnej pomyślałam sobie, że Pan Bóg z nami postępuje chyba nieco podobnie. Dlaczego miałby nam zaprzątać głowę jakimś abstrakcyjnym wyjaśnianiem naszych życiowych zakrętów, których sensu i tak w danym momencie nie zrozumiemy? W imię czego miałby uchylać przed nami rąbka tajemnicy swoich przedziwnych planów, o których wiedza nie dałaby nam nic dobrego? Przyjdzie czas, wszystko się wyjaśni, z dalszej perspektywy dostrzeżemy całość i poznamy (najpóźniej w wieczności) prawdziwy sens zarówno tych drobnych, jak i potężnych doświadczeń. Najważniejsze, że On czuwa, wie, co się z nami dzieje i dlaczego, nie pozwoli nas skrzywdzić czy zanadto zranić, nie da nam doświadczeń cięższych niż jesteśmy w stanie unieść. Zna nas na wylot i z taką troską jak rodzice tych dzieci trzyma rękę na pulsie. Tyle powinno nam wystarczyć.

Zatem głowa do góry, (obolała) pierś do przodu i odrobinę zaufania, bo przecież Najbardziej Kochający czuwa...!

PS.
Tak, do wszystkiego jestem w stanie dorobić teologię... :)

czwartek, 17 października 2013

Nasze małżeństwo będzie zupełnie inne niż rodziców... czyli o oczekiwaniach, marzeniach, ale i frustracjach

Mieliśmy dłuuugą przerwę w pracy z naszą książką... Najpierw jedna przeprowadzka, zaraz potem druga przeprowadzka, wyjazd... Ciągle coś się działo. Ale w końcu troszkę odetchnęliśmy po wszystkich zawirowaniach i przypomnieliśmy sobie o książce. Ja swój list opatrzyłam datą... 2 września... Karol zaczął pisać swój jakoś krótko po tym, a dokończył dopiero po powrocie z Francji. Przy pierwszej okazji mogliśmy w końcu porozmawiać na spokojnie o kolejnym rozdziale.

Myślę, że to był jeden z najważniejszych tematów w tym programie. Mam wrażenie, że jest taka tendencja, by przed ślubem raczej nie rozmawiać o trudnych rzeczach. Nam też to przychodzi trudno, jakoś podświadomie unikamy niewygodnych tematów. Ciekawe, czy gdyby nie ta książka i ten rozdział pogadalibyśmy kiedyś, sami z siebie, o swoich oczekiwaniach co do naszego małżeństwa. O tym, jak będzie wyglądał nasz zwykły małżeński dzień, o tym czego konkretnie ja oczekuję on Niego, a On ode mnie, co jesteśmy w stanie zrobić dla siebie nawzajem, a co byłoby dla nas bardzo trudne lub wręcz nie dopuszczamy w ogóle takiej możliwości... Co czujemy myśląc o naszych przyszłych dzieciach? Co czujemy na myśl o ewentualnej możliwości nieuleczalnej choroby/kalectwa/śmierci jednego z nas? Co zrobilibyśmy w takiej sytuacji? Jak wyobrażamy sobie pielęgnowanie naszej miłości w małżeństwie? Konkretnie, bez rzucania pustymi sloganami, ale patrząc praktycznie na swoje oczekiwania, możliwości, potrzeby i słabości...

Jak wspomniałam wyżej, mieliśmy napisać do siebie listy. Wyszły bardzo obszerne, bo zagadnień było sporo i były dla nas dosyć trudne. Przeczytanie tych listów i rozmowa o nich były nam bardzo potrzebne. Poruszyliśmy wiele tematów - ciekawych, zastanawiających, wzruszających nieraz zabawnych, albo bolesnych. Okazało się, że niektóre z naszych oczekiwań były zdecydowanie zbyt optymistyczne i wręcz niewykonalne, bo każde z nas ma swoje ograniczenia i nie jesteśmy w stanie wpasować się idealnie w "ramkę" założeń i wizji życia drugiej osoby. Dobrze, że sobie to uświadomiliśmy już teraz - mamy trochę czasu na poukładanie sobie priorytetów i przemyślenie, jak można byłoby przeorganizować swoje wyobrażenia o wspólnym życiu, żeby to wszystko dobrze działało i nie powodowało nadprogramowych frustracji już na starcie. Inne deklaracje były dla nas pozytywnym zaskoczeniem, nawet (a może zwłaszcza) w tych drobnych codziennych sprawach. To, o czym ja nawet nie śmiałabym marzyć, dla Karola nie jest żadnym problemem. To, o czym On nawet nie pomyślał, dla mnie jest niezwykle istotnym elementem życia.
Na przykład, rozczuliłam się, gdy przeczytałam w Jego liście: mogę rano skoczyć po chleb, a wieczorem myć naczynia. :) On znowuż nie spodziewał się moich słów: Jestem gotowa dla Ciebie i naszej rodziny zrezygnować z pracy zawodowej i przejąć opiekę nad domem, jeśli będzie taka potrzeba... O tych i wielu innych kwestiach dotąd nie mieliśmy okazji na poważnie porozmawiać, nieraz gdzieś się przewijały, ale raczej przelotnie. Dlatego teraz wszelkie konkrety i swoje oczekiwania co do nich omówiliśmy skrupulatnie. Pojawiło się wiele różnych emocji, przemyśleń, wspomnień, obaw, marzeń... Rozmowa była naprawdę niezwykle owocna.

Tym oto optymistycznym akcentem kończymy część piątą (!) książki i rozpoczynamy dziewiąty miesiąc naszego narzeczeństwa.
:)

wtorek, 15 października 2013

W tamtą sobotę świat się dla nas zatrzymał

Tak, była sobota. O tej porze już się szykowałam

Włożyć kieckę czy wystarczą dopasowane spodnie? Cholera, jak się odstrzelę w kieckę, to sobie od razu pomyśli nie wiadomo co. Yyy... to znaczy - jak w ogóle przyjdzie... Kurde, a może wcale nie przyjdzie? Przecież wczorajszego wieczoru wymieniliśmy tylko kilka maili... Może tylko tak zgrywał odważnego... No dobra, a jakie kolczyki? Czerwone. Do czerwonych paznokci. (I stanika, ale przecież tego nie będzie widział... :D). Delikatny makijaż. Włosy... niech będą rozpuszczone. Nie przyjdzie. Na bank nie przyjdzie. Ale przynajmniej posłucham sobie jednej z ulubionych kapeli. Fajnie będzie. Najwyżej sobie trochę popłaczę - że niby muzyka mnie wzrusza... A jak jednak jakimś cudem przyjdzie i okaże się jakimś dziwakiem? Cholera. Może nie pójść? Pójdę, pójdę. Nie w takich rzeczach ryzykowałam i zawsze mi się to opłaciło. Po prostu się na nic nie nastawiaj. Ot, miły koncert, a potem co ma być, to będzie.

I jest. Za nami najbardziej niesamowite dwa lata naszego życia. A najfajniejsze jest to, że następne będą jeszcze bardziej niesamowite!

Dziś cały dzień chodzę jak delikatnie otumaniona. Wspominam, myślę o całym tym czasie, który spędziliśmy razem. I dziękuję Bogu za tamten sobotni wieczór, kiedy bez przekonania zgodziłam się na kolejne spotkanie... I za każdy kolejny dzień, w którym ta Miłość zaskakuje nas nowymi wyzwaniami. Razem.


niedziela, 13 października 2013

Nikt nam nie zabierze tamtych chwil

Gdy wracaliśmy samochodem do Krakowa (już po tej nieszczęsnej 26-godzinnej podróży powrotnej z Francji) w radiu usłyszeliśmy tę piosenkę.



Nie żeby mi się specjalnie podobała, ogólnie jakoś nie przepadam za tym wokalistą, jego stylem, wiecznie zatkanym nosem i bardzo zmanierowanym śpiewem, ale ten kawałek idealnie pasował wówczas do nas - rozmarzonych we wspomnieniach, zmęczonych ale przeszczęśliwych... Ten utwór będzie mi się już zawsze kojarzył z powrotem z Francji.

Ten wyjazd był od dawna zaplanowany i omodlony na wszystkie strony. Wiedzieliśmy, że będzie trudno, że to będą bardzo specyficzne warunki i będzie nam szczególnie potrzebne wsparcie z góry. W drodze do Francji śmialiśmy się nawet, że może wrócimy stamtąd w końcu pokłóceni. :) Nie kłóciliśmy się, lecz przeżyliśmy swoiste małe katharsis. Bo przez 2 tygodnie non stop razem nie dało się już niczego zatuszować, jakoś zamaskować tak jak na randkach. Cała prawda o nas ujawniła się ze zdwojoną mocą. To, o czym do tej pory wiedzieliśmy tylko pobieżnie, albo jedynie przypuszczaliśmy, wtedy mogliśmy odczuć na własnej skórze bardzo mocno. On już wcześniej zwrócił uwagę, że mam wyniesione z domu tendencje do dominowania, ale tam zobaczył to w całej okazałości, kiedy byliśmy prawie cały czas w otoczeniu innych ludzi - tych znanych, bliskich nawet z dalszej rodziny, ale też zupełnie obcych, których dopiero poznawaliśmy. Ja wiedziałam, że On przywiązuje ogromną wagę do słów, które wypowiadam także wobec innych, ale dopiero tam przekonałam się o tym aż za dobrze, gdy analizował każde moje zdanie wypowiedziane zwłaszcza do innego mężczyzny (a było ich tam sporo - 9 facetów i tylko 3 kobiety). To tylko jeden przykład, bo zobaczyliśmy siebie nawzajem w prawdzie wielowymiarowo, w bardzo różnych sytuacjach.

Wieczorami wychodziliśmy na pobliskie wzniesienie i podziwiając nocny krajobraz szampańskich wiosek, rozmawialiśmy. O swoich spostrzeżeniach, emocjach, obawach, przeczuciach... Dostrzegaliśmy rzeczy, które nas w jakiś sposób dzielą i staraliśmy się mimo tego dążyć do jedności, omawiając, co konstruktywnego można byłoby z tym czy innym fantem zrobić. A na koniec wspólnie modliliśmy się. Myślę, że dzięki temu dokonał się w nas bardzo owocny i głęboki proces dojrzewania. Mam wrażenie, że zrobiliśmy kolejny ogromny krok w rozwoju naszej relacji.

Dodać do tego trzeba wiele ciekawych rozmów z innymi ludźmi - młodymi, starszymi, znajomymi i obcymi. Tematy rozmów "pokojowych" lub "stołowych" były przeróżne - od przekabacania nas, byśmy jednak pobrali się wcześniej, bo po co czekać, przez rozmowy z biegłym sądu biskupiego, który opiniuje wnioski o stwierdzenie nieważności małżeństwa i opowiadał przeróżne dziwaczne historie różnych par, aż po bawiące nieraz do łez rady starszych na temat pożycia małżeńskiego także w aspekcie łóżkowym... :)

A tak zupełnie poważnie, szczególnie ubogacające było dla nas świadectwo życia jednego małżeństwa z 35-letnim stażem. Pan Andrzej i pani Ela zrobili na nas ogromne wrażenie swoją pogodą ducha, wzajemną troską o siebie w takich zwykłych codziennych sprawach, niegasnącą czułością... Kiedy któregoś razu pan Andrzej przyszedł do żony, a ta już usnęła (spałyśmy w jednym pokoju, a on w innym) i przeuroczo pogłaskał ją po włosach, mówiąc: "Oj, moja Jarzębinka już usnęła..." - łzy mi stanęły w oczach... :) Chciałabym, żebyśmy też potrafili wytrwać w takiej miłości i radości z bycia razem przez najbliższe 30, 40, a może nawet 50 lat.

Ten czas był dla nas naprawdę wyjątkowy. Doświadczyliśmy niesamowitej Bożej obecności między nami, mimo że przez 2 tygodnie nie mieliśmy nawet możliwości pójścia do kościoła. Poczuliśmy choć przez chwilę, co to znaczy naprawdę kochać, gdy się jest każdego dnia zmęczonym, rozdrażnionym, obolałym i bez możliwości odetchnięcia od siebie lub dłuższego pobycia sam na sam. Zobaczyliśmy, jak można się mierzyć z mnożącymi się trudnościami i dzięki temu zbliżać się do siebie. Jeszcze bardziej doceniliśmy to, że mamy siebie i zaczęliśmy patrzeć na siebie nieco inaczej. Na nowo się w sobie zakochaliśmy...

Te chwile są z nami i nigdy nie zabierze nam już ich nikt... :)

Na kolacji pożegnalnej


Nasz wyjazd w liczbach

Jesteśmy nareszcie!

To był nasz 1. tak długi wspólny wyjazd.

2 tygodnie razem, dzień w dzień, noc w noc (spaliśmy na łóżku piętrowym), 24 godziny na dobę.

Pobudka o 6:00, a o 22:00 zwykle byliśmy już w łóżkach, wyczerpani i obolali (maści i inne cuda przeciwbólowe się przydały, zdecydowanie).

4,5 godziny pracy do południa i 4 godziny popołudniu. O 12:00 przerwa na obiad - choćby się waliło i paliło, nieważne czy rządek dokończony czy nie - fini!

3 kg winogron potrzeba do wyprodukowania jednej butelki szampana. Wiaderko, w którym mieści się około 15 kg, można uzbierać w 5 minut. Próbowałam kiedyś zliczyć, ile wiader dziennie zbieram, ale nie dałam rady, zawsze się gubiłam po mniej więcej trzydziestu, a gdzie tam do końca dnia... :)

13 - osobowa ekipa zbierała codziennie około 7-8 ton winogron. Któregoś dnia pobiliśmy rekord, zbierając aż 10 ton! Ale to był taki wycisk i niesamowite tempo, że Francuzi pracujący z nami wymiękali.

Gospodarz wyliczył nam, że średnia ilość zbieranych winogron dziennie na osobę to około 700 kg.

Prawie 1500 km od domu + kiepskie warunki jazdy = ponad 26 godzin jazdy samochodem w każdą stronę. Koszmar.

Niemal 11 dni spędziliśmy jako winobrańcy w Szampanii. Było bardzo trudno i męcząco, ale jednocześnie pięknie i bardzo owocnie. Traktujemy ten wyjazd i tę pracę jako swego rodzaju wyróżnienie i dar.

Sporo się wydarzyło przez ten czas, po raz kolejny nauczyliśmy się wiele nowego i doświadczyliśmy nieprawdopodobnych darów łaski. Wracamy umocnieni, by podzielić się tym, co przeżyliśmy. Tylko najpierw musimy odespać i trochę się ogarnąć po powrocie. Do przeczytania niebawem!






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...