Odliczamy!

sobota, 29 listopada 2014

Uwielbiam Adwent

Teraz, w narzeczeństwie jeszcze bardziej niż wcześniej. Dlaczego?
Bo Adwent i narzeczeństwo mają dwa, ogromne wspólne mianowniki - oczekiwanie i czuwanie. 

Z oczekiwaniem to wiadomo - czeka się na ślub, na wspólne mieszkanie, na małżeństwo w ogóle. Na wspólne poranki, wspólne płacenie rachunków i współżycie. Na zjednoczenie. Na wszystko, co będzie dla nas nowe i pierwsze. 

A czuwanie adwentowe kojarzy mi się z ciągłą czujnością w miłości, narzeczeńskiej jakoś nawet szczególnie. Wspólne spotkania i randki są przepełnione czuwaniem, żeby nie stracić ani chwili, bo zaraz trzeba będzie się znów pożegnać i rozstać. Czujność w poznawaniu siebie nawzajem i budowaniu relacji, żeby stworzyć solidne fundamenty pod trwałe małżeństwo. W końcu pełna czujności bliskość, żeby się nie rozpędzić i ustrzec czystości. 

W tym kontekście fajnie wpisuje się w przeżywanie Adwentu Karolowy pomysł z listami. Pierwszy aspekt tego przeżywania już jest spełniony - czekanie na list!
Trochę już zapomniałam, jak to jest czekać na list od Ukochanego. :) To cenne przeżycie i myślę, że już sam fakt tego oczekiwania sprawia, że jest się jakoś bardziej zaangażowanym, skupionym i... czujnym właśnie. Żeby się nie zatracić w przygotowaniach do ślubu, w pracy, w codziennym zabieganiu. Żeby nie zgubić w tym wszystkim Adwentu, Boga, miłości... Chyba po prostu tego nam teraz potrzeba. Dlatego z każdą chwilą jestem coraz bardziej przekonana, że to nasze postanowienie z adwentowymi listami było autorstwa Karola na spółę z Duchem Świętym. :) 

A tak na marginesie podzielę się jeszcze swoim osobistym postanowieniem na przeżywanie Adwentu. Wpadło mi do głowy na dzisiejszej Mszy św., więc śmiem przypuszczać, że Szef też w tym maczał palce. Może zatem kogoś jeszcze to w jakiś sposób zainspiruje. :)

Jako dziecko uwielbiałam chodzić na poranne roraty. Mnie, największemu śpiochowi w Polsce południowej, w ogóle nie przeszkadzało wstawanie o 6:00 rano i gnanie przez śniegowe zaspy z lampionem. Gdy którejś soboty mama nie chciała mnie budzić, żebym chociaż jeden dzień sobie odpoczęła i nie zdążyłam pójść, byłam na nią święcie obrażona i pół dnia przeryczałam. :)
Jedną z rzeczy, które najbardziej lubiłam, były godzinki śpiewane tuż przed roratami. Przez długie lata kłóciło się to z moim ogólnym podejściem do Matki Bożej (por. tutaj), ale chodziło mi głównie o melodię i samą strukturę.
A teraz, gdy jest mi coraz bliżej do Maryi, moje uwielbienie dla godzinek nabrało zupełnie nowego znaczenia. Czuję niedosyt, ale przez pracę nie jestem w stanie być na porannych roratach... 

Aż dzisiaj przyszło małe olśnienie! Przecież mogę słuchać godzinek w drodze do pracy! Chodzę na piechotę około 25 minut w jedną stronę - w sam raz na ich wysłuchanie i kontemplowanie! :)

A jeszcze znalazłam przeeeepiękne wykonanie Chóru Wojska Polskiego - normalnie cud, miód. :D 

Ostatni Adwent panieńsko-kawalerski uważam za rozpoczęty! 

czwartek, 27 listopada 2014

NPR to głupota

Tytuł notki nawiązuje do ostatniego, nieco statystycznego wpisu. Jakiś czas temu, tuż przed naszą pierwszą wizytą w poradni rodzinnej, hasło "NPR to głupota" znalazło się w wyszukiwanych słowach kluczowych odsyłających do tego bloga. Pośmialiśmy się, podumaliśmy, czy to miejsce - notki i komentarze w jakikolwiek sposób zmieniły zdanie tamtego Czytelnika o naturalnym planowaniu rodziny i tyle. Aż do dziś, kiedy to odbyliśmy nasze ostatnie spotkanie u pani Krystyny. Po nim nie mam najmniejszych wątpliwości, dlaczego opinia o NPR jest taka, a nie inna. Więcej, nie ma prawa być inna, jeśli treści na ten temat są przekazywane w tak idiotyczny sposób, jakiego my doświadczyliśmy...

Już na pierwszym spotkaniu poinformowałam panią Krystynę, że mam zeszyt ze swoimi obserwacjami. 18 pięknych wykresów. Mimo to poleciła mi nanieść dwa z nich na oryginalną kartę obserwacji cyklu. Dziwiłam się, po co to, skoro moje wykresy są czytelne, a w dodatku na tamtej karcie zakres temperatury jest zbyt mały jak dla mnie (w I fazie moje temperatury schodzą poniżej 36,2). Ale spoko, mogę nanieść. Pomyślałam, że pewnie będziemy się na tej karcie uczyć, jak to interpretować, żeby mi nie zamaziać zeszytu. Ktoś tutaj dorzucił, że może kobitka potrzebuje tej mojej karty do dokumentacji, więc OK. Przerysowałam. I mimo niezbyt przyjemnych wspomnień z drugiej wizyty starałam się nie nastawiać z góry negatywnie, naprawdę. Powtarzałam sobie, że nie będę się niepotrzebnie czepiać. Tylko jeśli pani będzie ewidentnie gadać głupoty. ;)

Co ważne, przy pierwszym spotkaniu pani spytała mnie, jaką stosuję metodę. Odpowiedziałam nieco zmieszana, że na razie to tylko prowadzę obserwacje i rysuję wykresy, bo niepotrzebne jest mi w sumie interpretowanie, więc chętnie sobie utrwalę i upewnię się, czy dobrze kojarzę, jak to robić. Pani jednak potraktowała mnie jak... ucznia, który się przechwalał, że już wszystko wie. Poczułam się autentycznie wywołana do odpowiedzi. Rzuciła mi jakimś książkowym wykresem na folii, podała pisak i mówi:
- Proszę.
- Co mam zrobić?
- No, powiedzieć mi, co tutaj mamy.
Myślałam, że mam jej zinterpretować całą kartę. Że chce się dowiedzieć, czy wiem, jak się zaznacza miesiączkę, objaw śluzu, jak przebiegają temperatury w całym cyklu i w ogóle na ile orientuję się w całym mechanizmie płodności. Zaczęłam więc opowiadać, a pani mi na to:
- NIE! - i wskazuje na kartkę, którą mi chwilę wcześniej podsunęła. - Tu jest wszystko napisane, co trzeba robić.
Czytam, a tam punkt pierwszy: Proszę oznaczyć szczyt objawu śluzu. Więc patrzę na ten wykres i próbuję się w nim odnaleźć. Po ponad 1,5 roku obserwacji mam już swoje wypracowane oznaczenia. Dla mnie śluz płodny to zawsze Bj, nie opisuję tego dodatkowo na dole, że jest śliski i ciągnący, bo jest to dla mnie jasne. A tam było opisane pod każdym dniem, jakiego rodzaju był śluz. Czytam, próbuję znaleźć, co potrzebne, a pani się trochę zaczyna denerwować. W końcu znajduję i zaznaczam dzień tej temperatury kółkiem.
- NIE! - i wyciera moje oznaczenie na folii - Źle. To się zaznacza tutaj, na górze.

O żesz, jak to usłyszałam, to mi znowu minęły wszelkie dobre chęci i pozytywne nastawienie. Bo zaznaczyłam inaczej, niż ona chciała. I nie w tym miejscu! :O
Dalej to już tylko wykonywałam polecenia jak na egzaminie i co chwilę byłam strofowana tekstami typu:
- Nie wiem, kto panią tego uczył, ale to ma być tak!

Karol widział, że coraz bardziej jestem podenerwowana i położył mi rękę na kolanie, żeby mnie jakoś wesprzeć. Pomyślałam: może to będzie dobry argument, żeby coś drgnęło i powiedziałam do Karola:
- Łapiesz cokolwiek z tego?
A pani sama sobie odpowiedziała:
- Pewnie! Mężczyźni to zawsze od razu łapią i wiedzą, o co chodzi.
Patrzę na minę Karola i już wiem, że wcale nie jest zadowolony. Ale wiem też, że jest głodny i padnięty, więc nie chcę się kłócić i niepotrzebnie przeciągać.

Nasza nauka NPRu sprowadziła się do wyćwiczenia umiejętności znalezienia szczytu objawu śluzu, zaznaczenia wyższych i niższych temperatur, no i narysowania linii podstawowej. Tyle. Nie było ANI SŁOWA o niepłodności przedowulacyjnej i regułach jej wyznaczania. Z ręką na sercu - ani słowa. Na moje wykresy i wypełnioną przeze mnie kartę nawet nie zerknęła. Dodała tylko, że jakbyśmy się chcieli dowiedzieć, jak to wygląda po porodzie, to musimy pójść na kurs NPRu. I tutaj, uwaga, rewelacyjna zachęta:
- Tam też będziecie państwo zaznaczać wszystko na foliach...
Naaaaajs... ;D

Spieszyła się, wyglądało, jakby chciała się nas jak najszybciej pozbyć. Miałam sporo pytań, ale jak zobaczyłam, jak nas zbywa, odechciało mi się je zadawać. Byłam już wystarczająco poirytowana, żeby jeszcze wdawać się w dyskusję.

Ja rozumiem, że byliśmy może nietypową parą, bo już coś wiedzieliśmy i przede wszystkim, skoro prowadzę obserwacje, to raczej jesteśmy przekonani do NPRu. Ale jeżeli ona innych tego "uczy" w taki sposób, że trzeba się wyćwiczyć w nanoszeniu JEJ oznaczeń na folię z książkowymi wykresami, na których lata urodzenia straszą (1948, 1955 itp.), to ja się wcale nie dziwię, że potem ktoś szuka w necie haseł typu: "npr to głupota". W takim wydaniu to naprawdę głupota.

Nie spodziewałam się wcześniej, że to powiem, ale muszę. Cieszymy się, że mamy to, brzydko mówiąc, z głowy.

A na koniec, dla rozluźnienia drobny żart Narzeczonego sprzed kilku dni:
- Takie spotkania w poradni to powinny prowadzić małżeństwa. Kobity by sobie pogadały o śluzach, temperaturach i tym wszystkim, a mężczyźni... Poszliby na piwo. :D Ha! Genialne! Może mnie wezmą do jakiejś kongregacji o rodzinie...?? "Kardynała" bym dorobił zaocznie... :D

wtorek, 25 listopada 2014

Co nas nurtuje, czyli jak tutaj trafić?

Co jakiś czas mamy regularny polew z haseł wpisywanych w wyszukiwarkę, które odsyłają do tego bloga. Czasem nawet wspominałam tutaj co lepsze wyjątki. Ostatnio śmieszne było: "gołębiarz kocha rodzinę"... :D

Ale patrząc tak ogólnie, też z perspektywy czasu, to jest kilka haseł, które regularnie pojawiają się w naszych statystykach w różnych konfiguracjach. Wydaje się zatem, że są to zagadnienia, które w jakiś sposób nurtują pewną część użytkowników Internetu, a tym samym wskazują, jakie tematy są najbardziej nośne i popularne.

Po pierwsze: licencja i zezwolenie na ślub. Wcale się nie dziwię, bo sama swego czasu przekopywałam sieć, żeby znaleźć potrzebne na ten temat informacje i naprawdę ciężko było dokopać się do rzetelnych artykułów. A i tak nie znalazłam wszystkiego, co chciałam. Dopiero pomoc znajomego księdza przyniosła najważniejsze szczegóły i odpowiedzi. Dlatego też postanowiłam tutaj podzielić się zdobytymi wiadomościami, żeby pomóc i ułatwić innym ogarnięcie formalnych kwestii w przypadku ślubu poza swoją parafią. Nic zatem dziwnego, że post na ten temat szybko stał się najpopularniejszym i zarazem najczęściej wyszukiwanym hasłem, które tutaj odsyła.

Po drugie: przeżywanie seksualności. Też mnie to nie dziwi, bo bałagan w tym temacie jest straszny i ciężko znaleźć odpowiedzi na wiele nurtujących pytań. Parę drobnych przykładów:
- czy wolno dotykać piersi dziewczyny?
- całowanie piersi grzech
- leżenie koło chłopaka jest grzechem?
- granice przyzwoitości w narzeczeństwie 
- pieszczoty w narzeczeństwie
- głaskanie pupy narzeczonej czy to grzech
- petting przed ślubem grzech
- jak mocno można się przytulać
Takich i podobnych haseł jest mnóstwo w wyszukiwanych słowach kluczowych odsyłających do tego bloga. Ciekawa jestem, czy ludzie trafiający tutaj dzięki takim odsyłaczom z wyszukiwarki znajdują tu odpowiedzi na swoje pytania i wątpliwości. Czy to miejsce chociaż w jakimś promilu spełnia ich oczekiwania. Czy inspiruje do dalszych poszukiwań. Nie w Internecie, ale w sobie. Bo to w sobie, we własnym sumieniu, w pracy nad sobą, w modlitwie, w zgłębianiu własnych pragnień trzeba szukać odpowiedzi na takie pytania.

I trzecia kategoria, moja ulubiona: jak znaleźć wierzącą dziewczynę?? Fajnie, że wierzące dziewczyny są "w cenie" :D, ale szukanie na ten temat w Internecie wydaje mi się najbardziej absurdalne. No, tak na chłopski rozum, gdzie mogą przebywać wierzące dziewczyny? W kościołach, kaplicach, duszpasterstwach akademickich, katolickich stowarzyszeniach i fundacjach... A jeśli już naprawdę nie ma się ochoty szukać w ciemno, wychodząc z domu, to przecież jest mnóstwo forów chrześcijańskich czy wreszcie nawet katolickich portali randkowych. W czym w ogóle problem? Bo nie czaję. :)

Takie to ciekawostki. Szukajcie, a znajdziecie. :)

***

Mamy nowe powiedzonko.
W niedzielę postrzyknęło mnie w karku, więc byłam lewoskrętna do bólu (dosłownie). Karol żegnając się ze mną, robi mi na czole krzyżyk i mówi:
- To wiesz... Szanuj się! 
- ??? 
- No z tym karkiem uważaj.
- Ahaaaa! To nie mogłeś powiedzieć np. "uważaj na siebie" albo "dbaj o siebie", albo "oszczędzaj się"?? :D 
- Oj, ale szanuj się też. ;D 

Jak to sam skwitował - zgodnie z ewangeliczną zasadą "jedni drugich brzemiona noście", już w poniedziałek sam się pochorował. Rano piszę Mu sms, pytając, jak się czuje. Dodaję:
- Trzymaj się dzielnie.
Odpowiedź:
- Będę się szanował. :D

:) 

niedziela, 23 listopada 2014

Adwentowe listy

Ostatni tydzień był tak obfitujący w przeżycia związane z pracą i z przygotowaniami do ślubu, że prawie zapomnieliśmy o zbliżającym się Adwencie. A przecież dobrze byłoby znów podjąć jakieś wspólne postanowienie.

Pierwsze próby ustalenia czegoś sensownego były... śmieszne, jak zwykle.

Ja: Może przydałoby się wymyślić jakieś postanowienie?
K.: Hmm, nie będę głosował na SLD. W Adwencie ani nigdy. :D

Po chwili...

K.: No jakie może być postanowienie... O! Nie będę oglądał telewizji. :)

Żadne z nas nie ma telewizora... Doprawdy, ŚWIETNE postanowienie. ;D

Ale w końcu przyszedł przełom.

K.: Będziemy na każdą niedzielę Adwentu pisać do siebie listy.
Ja: W sumie... Spoko. Ale po co? Jaki miałby być zamysł i cel tych listów?
- Zobaczysz, to zaprocentuje. Zbliży nas do siebie. Jeszcze będziesz dziękować, że twój osobisty Pulikowski takie mądre postanowienie wymyślił!
- Dobra, może być. Ale o czym te listy?
- Szczere. O nas. O przeżywaniu Adwentu. Planach. Wątpliwościach przed ślubem...
- No dobrze.
- Widzisz, jaki ja jestem genialny...!

Widzę. :)
Nadal do końca nie wiem, jakie owoce mogą przynieść takie listy, ale pomysł jest na tyle ciekawy i intrygujący, że wchodzę w to w ciemno. Niech Ten, który ma być Głową naszej przyszłej rodziny przewodniczy duchowo w przeżywaniu naszego ostatniego Adwentu w narzeczeństwie. :)

***

K.: Nic się nie martw, ja tu czuwam nad wszystkim i pilnuję.
Ja: Dobrze.
K.: Jak Rubik śpiewał "Tu es, tu es Petrus!" (oczywiście zaśpiewane!) - to o mnie było. Aż klaskał jak mnie widział! 
:D

piątek, 21 listopada 2014

wtorek, 18 listopada 2014

Dobry fryzjer nie jest zły

Nie pamiętam, czy kiedykolwiek pisałam tutaj o moich przejściach z fryzjerami... To historia na pół życia. Od kilku lat mam długie, proste włosy. Są zdrowe, niezniszczone, nie są jakieś specjalnie niesforne, całkiem ładnie się układają i nie oddałabym ich za nic. Zawsze wydawało mi się, że podcięcie końcówek takich włosów i ich delikatne wycieniowanie, to jedna z najprostszych rzeczy dla fryzjera (może po strzyżeniu męskim maszynką). Okazuje się, że wcale nie.

Odkąd mieszkam w Krakowie, czyli już szósty rok, tułam się i błąkam po różnych salonach fryzjerskich, szukając takiego, z którego wyjdę naprawdę zadowolona. Co po drodze widziałam, słyszałam i czego doświadczyły moje włosy, to jeden Karol wie, bo mu nieraz zrozpaczona opowiadałam. RAZ, jeden jedyny raz znalazłam ciekawe miejsce. Profesjonalista, fryzjer-stylista. Byłam zachwycona, ale prawie 100 zł za zwykłe podcięcie końcówek to dla mnie trochę przegięcie. Więc szukałam dalej.

I chyba w końcu znalazłam. Gdzie? Ciśnie mi się na usta piosenka Rafała Brzozowskiego: "TAAAK BLISKO!", dosłownie kwadrans piechotą. Babeczka niedawno otworzyła własny salon i rozprowadzała swoje ulotki (skąd my znamy te wszelkie sposoby pozyskiwania nowych klientów na początku działania własnej firmy...). Natknęłam się na takie ulotki w sklepie, wzięłam, obczaiłam w necie i postanowiłam spróbować. I dźwięczna jestem niebiosom, bo chyba w końcu znalazłam fryzjerkę dla siebie!

Piszę o tym nie bez powodu, bo moja wczorajsza wizyta w salonie fryzjerskim miała wiele wspólnego z naszym ślubem. Oprócz standardowego podcięcia włosów, jak co kilka miesięcy, chciałam spróbować jakiejś formy loków, właśnie z myślą o weselu. Tak po prostu, żeby się zacząć orientować, jaką metodą uzyskać taki efekt, o który mi chodzi, na ile będzie to trwałe i w ogóle jak to będzie wyglądać na moich włosach. Fryzjerka spełniła moje oczekiwania nawet ponad miarę, a poza tym bardzo dobrze mi doradziła w kwestiach praktycznych. A trzeba przyznać, że temat ślubny ma na tapecie, bo jej wspólniczka wychodzi za mąż trzy tygodnie przed nami i przygotowania do jej fryzury ślubnej już dawno w pełni. Więc nagadałyśmy się o ślubach, sukienkach, dodatkach, wizjach artystycznych, kwiatach i wszystkim innym... :)

Najbardziej przełomowa decyzja, którą wyniosłam z salonu, a której kompletnie nawet wcześniej nie rozważałam, to zapuszczenie grzywki. Od początku studiów noszę krótką grzywkę, z którą świetnie się czuję, ale grzywa na wesele to kiepski pomysł. Po pierwsze - jak to w ogóle połączyć z wiankiem? Nawet jeśli się da, to będzie wyglądać kijowo i oklapnie od razu na czoło. A jak oklapnie, to po drugie - będzie zaraz tłusta, spocona, rozwarstwiona i strąkowata. Bleee. Nie może być. To znaczy może, ale musi być na tyle długa, żeby dało się ją ładnie wywinąć i podpiąć. Wcześniej zupełnie o tym nie myślałam, ale po przedyskutowaniu stwierdziłam, że to całkiem sensowny pomysł. Więc przez najbliższe pół roku czeka mnie mała zmiana imidżu. :)

A druga sprawa to loki. Fryzjerka zaproponowała mi, że na jednej połowie głowy zrobimy loki prostownicą, a na drugiej lokówką automatyczną (fajne urządzenie, jak maszynka do loków :D) - żebym mogła sobie porównać, które będą ładniejsze i bardziej trwałe. To był rewelacyjny pomysł, choć efekt był trochę śmieszny (ale nie rzucał się tak bardzo w oczy, dopiero po przyjrzeniu się, można było dostrzec, że z jednej strony loki są inne niż z drugiej). Dzięki temu małemu eksperymentowi wiem już, że chcę loki z maszynki. Wyglądały pięknie, tak lekko, subtelnie i bardzo ładnie się trzymały - nawet po nocy.

Słowem - znalazłam fryzjerkę! Nie tylko na ślub, ale w ogóle dla siebie. Kamień z serca, naprawdę. ;)
Nasłuchałam się przy okazji zachwytów, jakie mam piękne włosy, jaki to fajny pomysł z wiankiem , że będzie pięknie wyglądał z takimi lokami i w ogóle och, ach! A jak jeszcze dzięki wspomnianej ulotce dostałam rabat 50 zł, to już w ogóle wyszłam stamtąd cała w skowronkach. Tak właśnie powinno być po wizycie u fryzjera. :)

niedziela, 16 listopada 2014

Czysta i pół roku

Czysta postów napłodziłam przez 21 miesięcy narzeczeńskiego blogowania. Całkiem sporo, chyba. :)

Dokładnie równiutko na pół roku przed naszym ślubem niedzielna liturgia Słowa jakby... trochę ślubna. Niewiastę dzielną któż znajdzie - piękny poemat o żonie z Księgi Przysłów i najładniejszy (według nas) psalm ślubny. Atmosfera zrobiła się iście weselna, więc tym bardziej ochoczo wybraliśmy się na wspomniane targi ślubne. Wiem, trochę nie po Bożemu w niedzielę, ale wczoraj nijak nie dało rady, a poza tym koniec końców nic nie kupiliśmy, więc luz. :)

Jak było? Męcząco. Masakrycznie męcząco. Ci wszyscy ulotkodawcy napastliwie obsypujący swoimi ofertami, wciskającymi karteluszki w ręce i pokrzykujący: "Macie już zespół??", "Macie już salę weselną??", "Może szukacie fotografa??" - coś okropnego. I te wszystkie parki słodziasznie trzymające się za rączki i rzewnie spoglądające na wszystko... I całe mnóstwo mamuś i tatusiów przyszłych nowożeńców, którzy aktywnie włączali się w zwiedzanie, doradzając nawet w przymierzaniu obrączek (serio, widzieliśmy to na własne oczy i to już jest mega przegięcie)... No bardzo specyficzna atmosfera.

Jakie wrażenia poza tym? Okazało się na przykład, że moja suknia ślubna WCALE nie jest oryginalna, bo jakieś 3/4 tych, które tam widzieliśmy, są do mojej baaardzo podobne. Nie załamujemy się, tylko stwierdzamy żartobliwie, że to może właśnie JA wyznaczam tegoroczne trendy... ;)

Ponadto obejrzeliśmy i przymierzyliśmy sporo obrączek. Zorientowaliśmy się w różnych modelach, wzorach, profilach, szerokościach i tak mniej więcej (choć raczej mniej niż więcej) wiemy, czego będziemy szukać. Byłam bardzo naiwna sądząc, że na targach ślubnych można kupić obrączki. Nie można. To znaczy ja bym nie mogła. Tłum, hałas, zamieszanie i ogólne poruszenie. No nie da się. To trzeba na spokojnie, zarezerwować sobie na to czas, nastawić się i w ciszy i spokoju poprzymierzać. Więc mamy kolejne zadanie na najbliższe tygodnie.

Wyprawa na targi nie pozostała jednak zupełnie bezowocna. W całym mnóstwie ulotek znalazło się kilka szczególnych, z ciekawymi rabatami. Na przykład na garnitur dla pana młodego czy na naukę pierwszego tańca. Pobrałam też kilka wizytówek kontaktowych do pracowni florystycznych i wizażystek - mogą się przydać. Co ciekawe, nawet katechezy dla narzeczonych muszą się ogłaszać w takich miejscach i tego typu ulotki też przytaszczyliśmy. ;)

Słowem - niby spoko, ale nigdy więcej. :)

***

Nie mogę nie poruszyć tutaj jeszcze jednej ważnej sprawy, pod znakiem której upłynął nam ten weekend. 
Zaproszenia. 
Miały być robione samodzielnie przeze mnie. Byłam tym podjarana jak dzieciak, szukałam odpowiednich materiałów i papieru, a później robiłam pierdyliard podejść i prób, bo ciągle coś mi nie wychodziło. A kiedy w końcu uznałam, że chyba mi wyszło - okazało się, że jednak nie wyszło. Jest do kitu, poprztykaliśmy się równo i pomysł robienia zaproszeń upadł z hukiem. Trudno. Czasem trzeba odpuścić i zrezygnować z jakichś swoich wizji i szczenięcych marzeń. To nie zaproszenia są w tym wszystkim najważniejsze. Będzie lepiej, jak zajmie się tym ktoś, kto zna się na rzeczy. Myślę, że nawet kogoś takiego znam i mam nadzieję oddać tę sprawę w zaufane ręce. 

***

A tak zupełnie po za tym... 
Nigdy nie zapalajcie romantycznych świec na dłuuugie jesienne wieczory, kiedy macie zamiar się zdrzemnąć. My zapaliliśmy. I skończyło się tak:


I jeszcze jedno. 
Panowie, uważajcie, żeby przypadkiem nie pomylić pięter/drzwi, gdy odwiedzacie swoje dziewczyny/narzeczone. Karol chyba kiedyś pomylił, bo dziś gdy wchodziliśmy do mojego bloku, minęliśmy młodą mamę z (na oko) niespełna dwuletnim chłopczykiem, który na widok Karola wykrzyknął radośnie: TATUŚ! 
:D :D

czwartek, 13 listopada 2014

Targi ślubne

Odkąd się zaręczyliśmy, miałam bardzo mieszane uczucia co do takich imprez jak targi ślubne. Z jednej strony chciałam pójść i zobaczyć, co tam jest - wiecie, sama frajda oglądania tego wszystkiego, co związane ze ślubem. Suknie, kwiaty, biżuteria, ozdoby, zaproszenia, cała reszta... No fajne to musi być na początku przygotowań do ślubu gdy, jak to się mówi, "szukamy inspiracji", jak ten dzień ma dla nas wyglądać... Ale z drugiej strony, ja mam taką dziwną cechę (bardzo wkurzającą dla mojej rodziny*), że nie lubię gdzieś iść tylko po to, żeby pooglądać i się "poinspirować". Jak już tracić czas, to na szukanie czegoś konkretnego, najlepiej z myślą o kupowaniu i przygotowaną na to kasą. 

I tak od naszych zaręczyn było już kilka targów ślubnych w Krakowie, ale kompletnie nas to nie obeszło. Ale teraz, im bliżej do ślubu, tym więcej jest rzeczy do kupienia. Konkretnych rzeczy, które można wybrać i kupić choćby dziś, bo mogą poczekać w szafie. Suknia ślubna najlepszym przykładem - już załatwiona. Buty, zaproszenia, bielizna. Staramy się tak sobie rozkładać wydatki, w każdym miesiącu kupić coś ważnego (lub mniej ważnego), żeby tak nie bolało po portfelu. I od jakiegoś już czasu zastanawialiśmy się nad kupieniem obrączek. Nie wiedzieliśmy dokładnie kiedy, ale w sumie można byłoby już się rozejrzeć. 

A tu w najbliższy weekend w Krakowie odbywają się kolejne targi ślubne. Przy okazji szukania sukienki rozmawiałam z kilkoma osobami, które na takich targach bywały i wszystkie stwierdziły, że w sumie nic ciekawego tam nie ma (oczywiście oprócz najnowszych trendów, setek wystawców i milionów reklam i ulotek), ale jedno co się opłaca na targach, to obrączki. Podobno wielu jubilerów organizuje akcje rabatowe i promocyjne na zakup obrączek, więc dlaczego nie spróbować? Sam fakt, że w jednym miejscu będziemy mogli poprzymierzać modele kilku producentów i mieć na świeżo porównanie jest na tyle przekonujący, że postanowiliśmy się wybrać. A jeśli udałoby się nam wybrać i kupić (może rzeczywiście taniej?) obrączki, byłoby... odlotowo. ;)
Chociaż marnie to widzę, jak NASZE piękne obrączki leżą sobie w szafie, a ja nic... Pewnie tak jak i suknię, będę chciała je co chwilę oglądać i przymierzać... ;p

Jakieś rady/podpowiedzi/sugestie przed wyprawą na targi ślubne i/lub kupowaniem obrączek? Na coś mamy zwrócić szczególną uwagę? Czegoś unikać? Nie pogardzimy wszelkimi wskazówkami. W końcu, wiecie, pierwszy raz w życiu (i ostatni!) wychodzę za mąż... ;) 



* Taka mała dygresja w tym temacie. Któregoś razu chcieli mnie odwiedzić mama z bratem. Planujemy, gdzie się wybierzemy.
Mój brat: - No i jak już będziemy tam w pobliżu, to możemy sobie pójść do IKEI pooglądać meble kuchenne!
Ja: - Po co?
- No tak po prostu, popatrzeć. 
- A chcesz kupować meble kuchenne?
- Może kiedyś...
- To po co teraz chcesz je oglądać?
- No tak, zwyczajnie.
- Bez sensu.
- *u#%$@, zapomniałem, że ty jesteś popierniczona i nie lubisz z nami łazić i oglądać tak po prostu... 

wtorek, 11 listopada 2014

Niepodległe zaleganie

Dwa dni odchorowałam z gorączką, ale na Święto Niepodległości wróciłam do żywych. Więc zalegliśmy w ciepełku i odpoczywamy.

Czego słuchamy:

Mieliśmy ostatnio fazę na Pulikowskiego, aż znalazłam też coś jego żony. Może nie jest tak porywającą mówczynią, jak jej mąż, ale opowiada całkiem ciekawe rzeczy.

Najnowsze odkrycie Karola. Trochę z angielska, ale ciekawie.

To jeszcze stare, ale tak nam się przypomniało. Warto sobie taki teścik strzelić przed kluczowymi decyzjami życiowymi.
***

Co poza tym robimy?

Gramy w "Państwa-miasta".
Jak się gra z zapalonym przyrodnikiem?
Zwierzę na "r"? Ada: Rak. Karol: Rusałka admirał. (?)
Zwierzę na "l" Ada: Lis. Karol: Lotopałanka. (??)
Zwierzę na "e"? Ada: Emu. Karol: Edredon. (???)

Niestety, ja się specjalnie nie wykazałam, bo całe życie byłam święcie przekonana, że nie ma takiego imienia jak Herbert, a alabaster to taki... kwiat. ;p

Liczenie punktów.
- Jako mężczyzna mam dodatkowe sto punktów... :D
- Kto przegrywa, funduje obrączki! :D

Przegrał ponad stoma punktami, ale obrączki kupujemy na spółę. ;)

***

- Chciałbyś, żeby narzeczony naszej córki tak się do niej dobierał...? ;)
- W sumie, jakby już byli narzeczeństwem... Tylko żeby czegoś nie narobili. Ale jak będzie taka jak ty, to sobie nie da... :D 

niedziela, 9 listopada 2014

Fuksja

W piątek byłam na przymiarce mojej sukienki ślubnej. Ostrzegano mnie, żebym się nie przejmowała, gdyby nagle suknia przestała mi się podobać i będzie mi się chciało ryczeć - to podobno normalne. Mnie jednak nic takiego (jeszcze?) nie spotkało. Gdy włożyłam swoją sukienkę, poczułam się jeszcze wspanialej niż za pierwszym razem! Niesamowita była świadomość, że to cudo jest tak piękne i moje jednocześnie! :)

Pani powbijała szpilki, gdzie trzeba, pomierzyła, zapisała sobie wszystko, co musi zrobić. Przy okazji pozachwycałam się tym, jak świetne są moje ślubne buty, kupione 3 miesiące wcześniej (i jak to dobrze, że już je mam - w przeciwnym razie musiałabym teraz na szybko szukać butów do przymiarki, żeby było wiadomo, ile trzeba suknię skrócić) i jak rewelacyjnie pasują do całości.

Mało tego - dobrałyśmy razem z panią krawcową welon. Trzeba było poszukać odpowiedniego koloru tiulu, bo śnieżnobiały nie pasowałby do "gęstej śmietanki" ;) sukienki - wyglądałaby przy nim na brudną/pożółkłą. Wybrałam też długość i krój welonu (nie na darmo parę miesięcy wcześniej obcykałam się w kwestii welonów i wiedziałam już, jak opisać taki, jak chcę :)), przymierzyłam jego prototyp i... najchętniej nie zdejmowałabym go już z głowy. Będzie pięknie. Przepięknie!

Sukienkę wraz z welonem odbieram za dwa tygodnie. Nie mogę się doczekać!

Wracając od krawcowej rozkminiałam, jak to wszystko będzie wyglądać w dniu ślubu. Do tej pory byłam przekonana, że naszym "kolorem przewodnim" będzie beż. Beżowe buty, beżowy sweterek, białe i beżowe kwiaty w wianku i bukiecie. Tylko, że teraz z bielą, taką czystą bielą, trzeba ostrożnie - żeby nie przyćmić sukienki... I tak sobie pomyślałam, że nie może być sam beż. Wszystko będzie takie mdłe i przygaszone... Trzeba to trochę ożywić jakimś zdecydowanym kolorem. Tylko jakim?
Nagle... olśnienie. Tydzień temu kupiłam sobie fajny lakier do paznokci w kolorze fuksji. Wygląda rewelacyjnie, sam kolor bardzo pasuje do mojego chłodnego typu urody (i charakteru - jak stwierdził mój brat... ;p) i jest nieco oryginalny. Żywy, mocny, odważny. Więc może by tak zaszaleć i wprowadzić na nasz ślub fuksję?? Fuksjowe goździki w bukiecie i wianku (obok beżowych i gipsówki), nieco odważniejszy makijaż w tym kolorze i... może paznokcie...?? :O




Nigdy dotąd nie brałam nawet pod uwagę takiego zdecydowanego koloru, jeśli chodzi o ślub. Nie jesteśmy w żaden sposób kontrowersyjni, wyróżniający się, lubiący błyszczeć i szokować, wręcz przeciwnie. Chcieliśmy, żeby było jak najskromniej, prosto, bez żadnego przepychu. Ale z drugiej strony... To tylko delikatny akcent, który, swoją drogą,  jednak odrobinę nas wyraża - tak do końca przeciętni i szarzy to chyba nie jesteśmy... Droga, którą wybraliśmy, wymaga przecież sporo odwagi, zdecydowania, pewnej siły woli, kreatywności i energii - więc może jednak coś w tym jest...?

***

Dokładnie w okrąglutką, bo trzecią miesięcznicę naszego pierwszego spotkania z Agatą postanowiłyśmy zapoznać ze sobą naszych mężczyzn. Strzał w dziesiątkę! :)

- Karol, mam do Ciebie pytanie... Bo skoro ty jesteś taki zapracowany i w ogóle, to jak wy weźmiecie ten ślub?? Masz kogoś na zastępstwo?
- Spoooko, Karol wyjdzie z pracy o 14:00 i pomyśli sobie: "Kurczę, zjadłbym sobie porządny obiad i odpoczął po ciężkiej sobocie, a tu jeszcze trzeba ten ślub wziąć...!" :D 

***

Karol przychodzi do mnie, od drzwi czuć zapach świeżo upieczonego ciasta. Zerka do kuchni, patrzy na dopiero co wyjęte z piekarnika ciacho...
- Kochanie, to ty upiekłaś to ciasto??
- No ja. ;)
- Hmm... To kiedy ten ślub?? :D 

czwartek, 6 listopada 2014

Podpadłam pani Krystynie

A pani Krystyna podpadła nam...

Drugie spotkanie w poradni rodzinnej było inne, bo indywidualne. Jakoś nam to umknęło, więc byliśmy nieco zdziwieni, gdy okazało się, że mamy rozmawiać z panią indywidualnie, ale spoko. Karol wyszedł, ja zostałam. Zaczęło się od całkiem ciekawego i sensownego pytania: czy rozmawialiśmy już o tym, jak sobie wyobrażamy nasze wspólne szczęście? Jaką mamy wizję szczęścia? Później pitu-pitu o czystości przedmałżeńskiej, która jest gwarantem wierności w małżeństwie. Wtrąciłam, że chyba nie jest gwarantem, tylko radykalnie zwiększa na to szanse. Odpowiedź:
- Myli się pani.

Mhm... Chciałam podyskutować, ale pani błyskawicznie wskoczyła na inny temat. Może spróbuję po trosze odtworzyć ten fragment rozmowy.

- Widzę, że pani nosi krzyżyk i medalik, jesteście państwo wierzący i poukładani... Czy mogłabym zaproponować coś więcej?
- To znaczy...?
- No, taki poziom wyżej. 
- Nie wiem, co pani ma na myśli, ale proszę, chętnie posłucham.
- Na pewno chodzicie państwo na Mszę świętą, prawda?
- Tak.
- A może zaczęlibyście państwo chodzić na takie trochę inne Msze - takie jak przed soborem...?
- Zdarzało nam się być, słyszeliśmy sporo, przekonywali nas znajomi, ale jakoś nie czujemy, żeby nas to pociągało.
- Ale wie pani, chodzi o to, żeby przez Eucharystię rozkochać się  w Bogu! Przeżywać ją z miłością do Niego...!
- No tak, "zwykłą" Mszę też można przeżywać z miłością i zakochać się w Bogu.
- Nie, nie ma pani racji. 
- Yy... Jak to??
- Po prostu. Po soborze mamy liturgię, jaką mamy - trudno. Ludzie czasem mówią, że dzięki temu, więcej rozumieją z Mszy, a to nieprawda. Nic nie rozumieją. 
- Wie pani, myślę, że to zależy, od podejścia danej osoby. Jeśli ktoś chce świadomie przeżywać Mszę świętą, to szuka, czyta, dopytuje, poznaje znaczenie poszczególnych słów, gestów, celebracji... I nie ma chyba znaczenia, czy chodzi o Mszę w starym czy nowym rycie.
- Myli się pani.
- Niby dlaczego? Ja rozumiem, że pani preferuje nurt tradycjonalistyczny, ale uważam, że to dobrze, że w Kościele jest miejsce na pewną różnorodność. Bo każdy może się odnaleźć w czymś innym i w inny sposób przeżywać swoją wiarę. Mnie to w ogóle nie pociąga i nie czuję, żeby w przeżywaniu "zwykłej" Mszy było coś nie tak...
- Nie ma pani racji.

Jak któryś raz z rzędu usłyszałam, że nie mam racji, skapitulowałam. Pani spojrzała na mnie z totalną dezaprobatą i niezadowoleniem, podbiła pieczątkę, podpisała się i poprosiła, żeby teraz przyszedł narzeczony. Rozmowa trwała 15 minut.

Wkurzyłam się.
Po pierwsze - co ma wspólnego tradi-przekonywanie do Mszy w starym rycie z życiem rodzinnym?
Po drugie - żeby to jeszcze było przekonywanie, to pół biedy... Ja bym chętnie podyskutowała, ale jak, skoro każdą moją próbę wejścia w sensowne argumenty, pani kwitowała lakonicznym stwierdzeniem, że się mylę, po czym nie dawała mi w ogóle dojść do głosu.
Po trzecie - myślałam, że to spotkanie jest indywidualne po to, żeby poruszyć kwestie typowo kobiece i męskie. Nie wiem, na przykład... Jak odkrywać i realizować swoją kobiecość w małżeństwie? Jak pomagać swojemu mężowi w realizowaniu jego męskości? Jakie są typowe problemy kobiet w małżeństwie i co z nimi robić? Interesowałoby mnie podyskutowanie na takie tematy, może zadanie paru pytań pani jako (jak wnioskuję po obrączce) doświadczonej mężatce, ale kompletnie nie było na to miejsca. Szkoda.

A potem wkurzyłam się jeszcze bardziej, jak czekałam na Karola. Jego rozmowa z panią trwała... 50 (słownie: pięćdziesiąt) minut... I była bardzo ciekawa...! O tym jak on, jako głowa rodziny, ma dbać o wiarę, jak bronić przed niebezpieczeństwami (największym okazuje się być gender - dostał nawet ulotkę "Stop seksualizacji naszych dzieci!"), o wartościowych książkach, szatanistach (szkoła ks. Oko), antykoncepcji, a nawet o... chorobach okołoodbytniczych u gejów... Pitolenie o Szopenie, byle dłużej. Jakby mi chciała pokazać: "Podskakiwałaś? To teraz siedź i czekaj. Z chłopem sobie przynajmniej mogę swobodnie porozmawiać"... Nawet jeśli to tylko moja nadinterpretacja spowodowana wzburzeniem, to uważam, że taka dysproporcja czasu trwania rozmów z nami (piętnaście do pięćdziesięciu minut) i spektrum poruszanych tematów była co najmniej dziwna i irytująca.

Byliśmy bardzo pozytywnie nastawieni do spotkań w poradni rodzinnej. Naprawdę, mimo różnych niedociągnięć za pierwszym razem, darzyliśmy panią Krystynę jako taką sympatią i staraliśmy się nie być uprzedzonymi. Ale po tym spotkaniu już kompletnie nie dziwię się, że o paniach z poradni krążą takie a nie inne historie i opinie... Najszczersze chęci poszły się paść i wizja jeszcze jednego spotkania mnie zwyczajnie odrzuca.

***

Ja: Już późno. Mam dla Ciebie wspaniałą propozycję, nie do odrzucenia. Składa się z dwóch wyrazów - jednego krótkiego i drugiego trochę dłuższego... 
K.: Czyżby... "W CHAŁPĘ"??  :D

:) 

niedziela, 2 listopada 2014

Z pozdrowieniami od wszystkich Świętych

Dawno nie spędzaliśmy świątecznych dni osobno. Ale tym razem jakoś tak wyszło, że każde z nas miało coś do pozałatwiania w swoich rodzinnych domach i pojechaliśmy osobno. Każde w swoją stronę. Może i dobrze nam to zrobiło, ale wolałabym, żeby to już był ostatni taki osobny wyjazd.
Nie lubimy.

SMS: Napisz mi, Kochanie, jak już będziesz wolna. :)
Odp.: Jestem zajęta od trzech lat. ;D Możesz dzwonić.

:)

Ten ostatni tydzień był bardzo emocjonujący. Tyle zdarzeń, złych wiadomości i nowych wyzwań... Najtrudniejsze z nich - już jutro. Trzeba zachować zimną krew i patrzeć pozytywnie. A przede wszystkim - oddać wszystko Szefowi. Ufam, że pomoże, znajdzie kogo trzeba i pobłogosławi.

***

K.: Gdzie te wszystkie informacje umieścić? Na zaproszeniu się nie zmieści wszystko...
Ja: Słyszałam, że niektórzy robią stronkę ślubną i tam wszystko piszą.
K.: Fajne, dobry pomysł!
Ja: No dobra, jak to zrobisz, to spoko. 
K.: Zrobię. (po chwili) Tylko może już być po ślubie... ;p


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...