Odliczamy!

piątek, 31 stycznia 2014

Falstart


Prawie cały rok czekałam, żeby podzielić się tutaj tą zabawną historią. Prawie dokładnie rok temu zaliczyliśmy mały falstart... :)

Karol jak zawsze odwoził mnie do domu po randce. Najszybciej jest autostradą. Zawsze, gdy zbliżaliśmy się do zjazdu, wpatrywaliśmy się w tablicę informującą, jak dojechać do Kopalni Soli w Wieliczce i dziwiliśmy się, dlaczego dotąd jeszcze się tam nie wybraliśmy.
- Przecież to tak blisko, raptem parę kilometrów. To wstyd mieć pod nosem takie miejsce i jeszcze ani razu go nie zwiedzić – zauważył słusznie Karol.
- No właśnie, to może w końcu się tam wybierzemy?
- Koniecznie. Może w przyszły weekend? Masz wtedy wolne?
- O, może w sobotę. Sprawdzisz, jak z biletami?
- Sprawdzę i od razu zarezerwuję. 
Postanowione. Następnego dnia bilety były już zarezerwowane na przyszłą sobotę przed południem.

Chwilę przed południem miała ruszyć nasza grupa z przewodnikiem. Dotarliśmy na miejsce, odebraliśmy bilety i nieco podekscytowani oczekiwaliśmy na przewodnika. Po kilku minutach zjawił się wysoki, rosły, zupełnie łysy człowiek o całkiem sympatycznym wyrazie twarzy. Zaprosił grupę do windy, rozdając nam przy wejściu słuchawki, przez które lepiej będzie go słychać. „Bajer” – pomyśleliśmy oboje, zakładając sprzęt. Zaczęło się zwiedzanie. 

Prawdę mówiąc, spodziewaliśmy się więcej. Nie była to oszałamiająca rozrywka. Owszem, sama kopalnia jest bardzo ciekawie i momentami przepięknie zaaranżowana, ale zwiedzanie było wyraźnie ukierunkowane na dzieci. W całej grupie było może troje lub czworo maluchów poniżej 10 lat i to dla nich przewodnik serwował największe atrakcje, co chwilę zapraszając je do demonstrowania, jak działały kiedyś różne kopalniane sprzęty lub opowiadając legendarne historie o Skarbniku, gnomach i soliludkach. Mimo wszystko, nie narzekaliśmy. Od czasu do czasu przewodnik rzucił też wykwintnym żartem do dorosłych, więc było całkiem zabawnie. Najbardziej spodobała nam się Kaplica św. Kingi – po prostu przepiękna! Nie mogliśmy się napatrzeć! Z ciekawości zapytaliśmy nawet przewodnika, ile kosztuje ślub w tej kaplicy (chociaż jeszcze nie mieliśmy żadnych konkretnych planów ślubnych). Odpowiedź nas zmroziła: samo wynajęcie kaplicy na czas ślubu – 3000 zł. Hmm... Ciekawie. 

Tuż za kaplicą zatrzymaliśmy się całą grupą w jednej z komór na krótki odpoczynek po 1,5 godziny chodzenia pod ziemią. (Wszędzie obecna sól dała mi się we znaki w postaci ogromnego kataru i dużo szybszego męczenia się czymkolwiek, nawet chodzeniem, więc odpoczynek był zdecydowanie słuszny). W wolnej chwili usiedliśmy na ławce i wygłupialiśmy się z aparatem, próbując w tym półmroku złapać jakąś przyzwoitą ostrość. Wszyscy w najlepsze odpoczywają, a do nas nagle podchodzi pan przewodnik. 
- Chodź pan ze mną – zwraca się do Karola i obejmuje go ramieniem, prowadząc gdzieś. Karol zupełnie zdezorientowany odwraca się w moim kierunku i już chce zapytać, co ze mną, ale przewodnik ubiega go:
- Swoją panią też oczywiście zabierz! 

Roześmialiśmy się oboje na te słowa i nie dyskutując, poszliśmy za przewodnikiem. Grupa została. Przewodnik zaprowadził nas w milczeniu do następnej komory. Była to ciemna jaskinia, wypełniona wodą, a z boku był zbudowany niewielki pomost, coś jakby mini-molo tylko pod ziemią. Przewodnik zapala światło na tym pomoście, reszta komory pozostaje w ciemności.
- To jest jezioro solankowe. Jest tutaj doskonała akustyka! – prowadzi nas na „molo” i... zamyka bramkę.
Opowiada nam o rzeźbie Skarbnika, która spogląda na nas z boku. W tak zwanym międzyczasie do komory dochodzi reszta grupy. Wszyscy patrzą na nas z zaciekawieniem, a my, nieco zażenowani, stoimy na wyróżnionej części pomostu. Spoglądamy na siebie niepewnie. 
  
- O co chodzi? – pytam Karola. 
- Nie mam pojęcia. Może potrzebuje kogoś do demonstracji jakiejś atrakcji?
- Właśnie. Może ten pomost zacznie się zaraz ruszać? Albo będzie jakiś teatrzyk cieni na ścianie? – próbuję się domyślać, ukradkiem spoglądając na resztę grupy, która wpatruje się w nas z dziwnymi uśmieszkami. Zaczyna grać muzyka.
- To Chopin z wplecionymi odgłosami z kopalni – wyjaśnia nam przewodnik, rzucając dziwne uśmiechy. Na ścianach komory pojawiają się różne kolorowe światła, współgrające z muzyką.
- To unikalny spektakl muzyczno-świetlny! Bardzo romantyczny! – dodaje przewodnik.
- Aaa! Czyli że tutaj jakieś romantyczne spektakle i po prostu wybrał jedną parę z grupy, żeby to tak uwydatnić... – szepczę Karolowi do ucha. – Trochę śmiesznie, ale dobra.
- Dziwny gość, ciekawe czemu wybrał akurat nas? Przecież są tu też inne pary... 
- Nie wiem, może jesteśmy najpiękniejsi! – zaczynamy się wygłupiać, szepcząc. Chodzimy po tym pomoście, rozglądamy się, udając podziw dla tych migających światełek. Robimy cokolwiek, żeby jakoś zapełnić tę niezręczną pustkę, przez którą wszyscy wpatrują się w nas... Muzyka zaczyna cichnąć, dobiega już końca.
- Może zapytamy, czy możemy już stąd iść? Głupio się czuję – podpowiadam Karolowi.
Nagle do niego podchodzi przewodnik i mało dyskretnie bierze go na bok, ale i tak wszystko słyszę:
- No! Już!
- Ale co już? – pyta zupełnie zdezorientowany Karol.
- No już czas, bo muzyka się kończy! – nagli przewodnik.
- Ale... – Karol próbuje jakoś zrozumieć, o co chodzi.
- No, oświadczaj się pan!
- ??? Ale...
- Nie ma na co czekać!
- Ale to chyba jakaś pomyłka...
- COOO?! – wręcz wykrzyknął wyraźnie przerażony przewodnik i zaczął nerwowo rozglądać się po uczestnikach grupy. – TO NIE WY?!

Ja zaczęłam się ukradkiem śmiać, w grupie nastąpiło wielkie poruszenie, szepty, śmiechy, zdjęcia... Karol spojrzał na mnie, chcąc mi wytłumaczyć, co mówił mu przewodnik, ale nie musiał – i tak wszystko słyszałam. Zresztą, nawet by nie zdążył, bo pan przewodnik zdecydowanym ruchem wypchnął nas z pomostu, tłumacząc jednocześnie: 
- Drodzy państwo, zaszła drobna pomyłka. Zapraszam tutaj tego pana, który na samym początku mnie zaczepił w wiadomej sprawie! Zapraszam, zapraszam! Razem z dziewczyną! – i wyciąga z grupy niskiego, rozczochranego i dosyć mało rozgarniętego młodego mężczyznę, który ciągnie za rękę wyraźnie zdegustowaną blondynkę. Teraz to ich zamknął za bramką na pomoście. 
- Pan tutaj chciał skorzystać z romantycznej atmosfery i w obecności miłych państwa poprosić o rękę wybrankę serca! Proszę bardzo, teraz pan się oświadcza!

Nie dowierzałam w to, co się dzieje... Patrzyłam zszokowana to na przewodnika, próbującego rozpaczliwie „ratować” sytuację, to na speszonego chłopaka, mamroczącego coś na kolanach przed swoją ukochaną. Karol widział, że bardzo to przeżywam. Przytulił mnie, szepcząc: 
- Ale jazda... 

Na pomoście zabłysnął w słabym świetle brylant pierścionka, wkładanego na palec blondynki. Nic nie było słychać, ale nagle przytuliła się do mężczyzny. Chyba się zgodziła. Ale nikt tego nawet nie zauważył, poruszenie całą sytuacją było silniejsze. Zaczęłam klaskać i krzyknęłam:
- Brawo! Gratulacje! 

Reszta grupy przyłączyła się do oklasków. Dziewczyna w końcu choć trochę się uśmiechnęła. Ulżyło mi. Przecież tak naprawdę strasznie zepsuliśmy im tak piękne wydarzenie... Właściwie to nie my, tylko przewodnik. Starszy człowiek, nie dojrzał dobrze i się pomylił, zdarza się. Zwłaszcza, że Karol był trochę podobnej postury, co tamten mężczyzna. I też miał zawieszony na szyi podobny aparat... No i w dodatku chwilę wcześniej pytaliśmy o ślub w kaplicy – skojarzyło mu się i pomyślał, że to o nas chodzi...

Świeżo zaręczeni nie mieli nawet chwili, by nacieszyć się tą wyjątkową chwilą. Podobnie jak my wcześniej zostali zepchnięci z pomostu przez pana przewodnika, który ponaglał do dalszego zwiedzania. Było mi ich trochę żal – sama troszkę już wyczekiwałam na oświadczyny i byłoby mi bardzo smutno, gdyby ktoś (nawet niechcący) tak nam zepsuł takie wyjątkowe wydarzenie. Nie mogłam się już skupić na dalszym zwiedzaniu. Nie mam pojęcia, co było dalej, nie pamiętam kolejnych komór. Bardzo to przeżyłam i w duchu cieszyłam się, że Karol nie wpadł na tak idiotyczny pomysł jak zaręczyny podczas zwiedzania kopalni... Wolałam już poczekać, ale mieć pewność, że to będzie pięknie zaaranżowane nasze małe święto.
 
Przez kolejne dwa tygodnie znajomi, którym to opowiadaliśmy, zrywali boki. Tylko dwa tygodnie, bo po tym czasie... sami wiecie co, było. :D A żeby było śmieszniej okazało się, że już wtedy, gdy byliśmy w Wieliczce, Karol miał kupiony pierścionek i przygotowywał się do oświadczyn... :) 

Ech, mi się zebrało na wspomnienia... :)

środa, 29 stycznia 2014

W godzinie Miłosierdzia...

... będziemy ślubować sobie miłość i wierność aż do śmierci.

Oficjalnie zostaliśmy zapisani w kancelarii parafialnej przy kościele, w którym odbędzie się ślub. A wpisu tego dokonała osoba, która ma... niezwykłą ciocię. Jej ciocią jest... bł. Karolina Kózkówna. Powaga! Też byliśmy w szoku. Jaki świat jest mały... :)

Ta właśnie osoba, przekonywała nas gorąco do kilkutygodniowych nauk przedmałżeńskich. Też tak chcieliśmy, ale mamy naprawdę baaardzo ograniczone możliwości czasowe i wygospodarowanie czasu kilka razy o tej samej porze w godzinach, kiedy niejednokrotnie jeszcze pracujemy, jest bardzo trudne. Po wielu przemyśleniach zdecydowaliśmy się więc na kurs weekendowy (przed którym wcześniej zapieraliśmy się rękami i nogami, uważając takie rozwiązanie za mało wartościowy maraton). A pani nam tłumaczy, że można chodzić na przykład tylko raz w miesiącu, bo te weekendowe to taki właśnie maraton... Może i maraton (okaże się), ale przynajmniej na te dwa dni można się skupić tylko na tym i poświęcić tym spotkaniom odpowiednią uwagę.
- No w sumie tak - odpowiada niepocieszona pani. Na co Karol do niej:
- Spokojnie, my sobie też trochę ""nadrabiamy" we własnym zakresie. :)
- O właśnie, dużo rozmawiamy, co chwilę coś wartościowego czytamy, słuchamy... Ciągle się coś dzieje, staramy się dobrze wykorzystywać ten czas - dodaję.
- A to pięknie. Jak są wspólne zainteresowania to najważniejsze! - odpowiada nam pani.

Wychodzimy, a Karol mnie pyta:
- Ej, jakie my mamy wspólne zainteresowania...?? O co jej chodziło? :)

:D

Padłam. :)
Nie no, wcale nie mamy wspólnych zainteresowań i okrutnie się nudzimy w swoim towarzystwie... To tak jakby ktoś nie wiedział. ;)

Ot, na poczekaniu: moim najciekawszym zainteresowaniem jest śmianie się z Karola, a Jego - śmianie się ze mnie...! Jest wspólne? Jest. A ten się czepia... :D

***

Maryja to jednak ma naprawdę niezłe wtyki... Wcześniej parę miesięcy szarpaliśmy się, szukaliśmy bezskutecznie, ile czasu, ile nerwów straciliśmy, a szczególnie Karol - jeden Pan Bóg to wie. Aż z początkiem roku postanowiłam (trochę w ciemno) oddać to wszystko Matce Bożej. Zaczęłam czuć taką niewyobrażalną wcześniej więź i bliskość z Nią, każdego dnia powierzam to wszystko, co trudne w Jej czułe ręce. I co? I w niecały miesiąc znajduje się wszystko i to na już, a w dodatku w takim wydaniu, o którym nawet nie śmiałam marzyć! W ciągu kilku dni rusza wszystko, co chcieliśmy, aż zaczyna nas przerażać to tempo... Jest jeszcze mnóstwo niewiadomych i jeszcze więcej przeszkód do pokonania, ale skoro tak namacalnie wręcz czuć, że Ona nam toruje drogę, to czym się martwić...? 

Boże, co to musiała być za Kobieta, żeby mieć takie pole do popisu i w niebie, i na ziemi...! ;)

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Dobry kamień i błogosławieństwo

K.: Czym ja sobie na Ciebie zasłużyłem?? Chyba musiałem być jakimś baaardzo dobrym kamieniem w poprzednim wcieleniu... :D

Chyba. Albo ślimakiem. :)

Taki teraz trudny czas przeżywamy, a tu od Pana Jezusa taka niespodzianka. Wchodzimy na ostatnią wieczorną Mszę św. do mojego dawnego kościoła, bo wcześniej nigdzie byśmy nie zdążyli. A tu jakoś tak podejrzanie dużo ludzi... Nigdy tyle nie było o tej porze - myślę sobie. Aż (mój ulubiony) ksiądz mówi, że to taki wyjątkowy czas, studenci staną przed egzaminami, ale każdy z nas przeżywa różne egzaminy (oj tak, Karol ma teraz przed sobą mega poważny egzamin!). Codziennie zdajemy też egzamin ze swojego człowieczeństwa... Więc będziemy po Mszy świętej prosić Ducha Świętego o potrzebne dary.

Wyczekaliśmy się w kolejce do indywidualnego błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem, ale tego nam właśnie było trzeba. Doświadczenia tej bliskości z Nim, tej nieogarnionej Miłości, tak blisko, dosłownie twarzą w twarz z Tym, Który Jest... Jest i błogosławi.

Wszystko będzie dobrze. Przecież się o nas zatroszczy. Nie może być inaczej.

A tak swoją drogą, zastanawiał się ktoś kiedyś przed iloma złymi rzeczami obroniły nas te wszystkie błogosławieństwa przez całe nasze życie? Podczas chrztu, na każdej Mszy świętej, kolędzie, rekolekcjach... Kto wie, jak bardzo Zły mógłby nam w życiu namieszać, gdyby nie ta regularna osłona Bożego actimela... Jak sobie nieraz o tym pomyślę... Kosmos.

niedziela, 26 stycznia 2014

Syndrom żony

P.: Jak On by pracował tak blisko Ciebie, to ja już Cię widzę... Już widzę, jak latasz do Niego, żeby Mu pomagać i przy okazji zorientować się, czy ma coś w domu na obiad, bo jak "przypadkiem" nie ma, to go chętnie zapraszasz do siebie, bo "przypadkiem" przygotowałaś więcej...! O już to widzę, jak do Niego latasz, czy nie potrzebuje czegoś do picia, może coś słodkiego, albo Mu coś trzeba przygotować na następny dzień... Widzę to aż za dobrze, jak się uaktywnia Twój mega rozszalały syndrom żony... Hm... Ale będzie miał z Tobą dobrze. :D

Za dobrze mnie zna, Cholera jedna... :)
I jeszcze mi mówi, że nawet urocza z tym jestem. No. Spróbowałaby mówić inaczej...! ;)



PS 1
Może mi ktoś wyjaśnić, jakim cudem kończy się styczeń, który dopiero co się zaczął? Jakieś zagięcie czasoprzestrzeni, jak Boga kocham... 

PS 2
Jakby ktoś nie miał co z czasem robić, albo by nie miał pomysłu, w jakiej intencji ofiarować Komunię, zdrowaśkę czy na przykład cierpienie płynące z marznięcia na mrozie albo choróbska spowodowanego tymże, to my się polecamy. Się dzieje, trochę dobrze, trochę niedobrze, a trochę to jeszcze sami nie wiemy... Straszny młyn. Także tego ten... Się przyda.


czwartek, 23 stycznia 2014

Rozwiązanie quizu



Cóż, czas naszego mega szybkiego, niezbyt mądrego (żeby nie powiedzieć: głupawego) quizu minął. 

Gratuluję wszystkim, którzy podjęli się próby rozszyfrowania, o co może mi chodzić, co wcale nie jest łatwym zadaniem – najlepszym przykładem Narzeczony, który przecież zna mnie najlepiej, a i tak nie był w stanie wpaść na odpowiedni  (czyli mój :D) tok myślenia. Naprawdę szacun dla wszystkich, którzy dali się wkręcić. :)

Cóż zatem może być wspólnym mianownikiem dla takich czynności, jak: otwieranie drzwi, zmywanie lub malowanie paznokci, pisanie, robienie przysiadów czy siedzenie na toalecie...? 

Hm, wbrew pozorom nie jest to kobieta, która (podobno!)  jest w stanie robić wszystkie te rzeczy na raz (brawa dla Tej z żebra – za kreatywność!). :D 

Nie chodzi także o skupienie, chociaż szczególnie do ostatniej wymienionej czynności bardzo pasuje (kto widział minę niemowlaka tuż przed kupą, na pewno dostrzega zadziwiająco prostą etymologię słowa sKUPienie :D) – brawa również za spostrzegawczość dla Krzysztofa, którego propozycja mnie rozczuliła. :)

Pewnie można przy tych wszystkich czynnościach powtarzać materiał do sesji (choć nie próbowałam), może nawet czytać się da (choć przy przysiadach to chyba dosyć ciężka sprawa ;)). Z wystawianiem języka przy tych wszystkich czynnościach może też nie byłoby problemu, tylko w zasadzie... po co? :) Propozycja z wizytą u ginekologa, hmm, intrygująca :), ale też, niestety, chybiona.

Natomiast jest taka rzecz, którą Ada wprost uwielbia podczas tych czynności uskuteczniać. Otwarcie przyznaje, że daje tym upust swojej kobiecej próżności... Bo otwierając drzwi, malując paznokcie, pisząc, robiąc przysiady czy nawet siedząc na toalecie uwielbia... wpatrywać się w swój wspaniały, najpiękniejszy i jedyny w swoim rodzaju pierścionek zaręczynowy. :D 

* * * tutaj miejsce na salwy śmiechu i współczujące westchnienia żalu dla mojej próżności * * * 

Zatem zwycięzców brak, przykro mi. :) Wszelkie uwagi, wątpliwości, postulaty i zażalenia od decyzji jury można kierować... A w zasadzie to nie można, bo decyzja jest do bólu subiektywna, stronnicza i nieodwołalna. :)



środa, 22 stycznia 2014

Quiz

Bo jak się zbliżają egzaminy i trzeba przysiąść do nauki, to akurat wtedy przychodzą do głowy najciekawsze pomysły... :)

Zatem szybki quiz.

Co łączy takie czynności, jak:
- otwieranie drzwi,
- zmywanie/malowanie paznokci,
- pisanie (na kartce/klawiaturze),
- robienie przysiadów,
- siedzenie na toalecie...?

W ramach drobnego ułatwienia przytoczę odpowiedź Narzeczonego: twoja mina?? :D
Nie, nie chodzi o moją minę. :)

Jeśli ktoś ma ochotę zgadywać, co łączy te wszystkie rzeczy, może napisać swoją propozycję w komentarzu. Pierwsza osoba, która trafi poprawną odpowiedź, otrzyma w nagrodę... No dobra, nie mamy żadnych fajnych nagród. :) W ramach nagrody zwycięzca będzie mógł wybrać temat na następną notkę - o czym chciałby u nas przeczytać, może o coś zapytać, dowiedzieć się, co sądzimy na dany temat, a ja będę zobowiązana rzeczywiście o tym napisać. Oczywiście nie jest to przymusowa nagroda, zwycięzca może po prostu zadowolić się satysfakcją z czytania w moich myślach. ;)

Rozwiązanie quizu i ewentualne wyłonienie zwycięzcy jutro o 21:00. Czas start. :)

wtorek, 21 stycznia 2014

Głupie sny i jeszcze głupsze "hobby"

Miałam zabawny sen.

Mieliśmy razem z Karolem jechać do Francji. Sami. Granatowym MALUCHEM. Co ciekawe, żeby ta machina mogła jechać, musiała w nim być do specjalnego gniazdka podłączona... moja prostownica do włosów. :D A na dachu była taka śmieszna biała klapa, którą można było odsunąć jednym ruchem ręki, nie wychodząc z samochodu i wtedy był maluch-cabrio. Nie wyglądało to wszystko zbyt bezpiecznie, ale ja w ogóle się nie bałam... :)

Mój wniosek: z Nim mogłabym pojechać taką machiną nawet na koniec świata!
Karola wniosek: to symboliczny obraz naszego majątku. :D

***

Nie wiem, dlaczego, ale jakoś ostatnio mam fazę na... oglądanie teledysków ślubnych. Tak po jednym, po dwa, bo więcej na raz się nie da. Wszystkie są prawie takie same i zaczyna się mienić w oczach. :) Wiem, wiem, trudno się dziwić, bo przecież ślub to ślub, ale i tak trochę mnie to śmieszy. W ogóle pomijam już fakt, jak można zdobyć się na taki ekshibicjonizm, by film z tak wyjątkowego i intymnego wydarzenia umieścić zwyczajnie na youtubie, gdzie może to obejrzeć każdy... Nie mieści mi się to w głowie, ale skoro już tam są... :) Czasem nawet Karola uda się namówić i oglądamy jakiś teledysk razem. Ktoś spyta - po co w takim razie? Po pierwsze - dzięki temu upewniamy się, że sami nie chcielibyśmy takiej szopki, żadnego kamerzysty, filmowania sztucznego "ceremoniału" wkładania sukni ślubnej czy spinek do koszuli... Nie, to kompletnie do nas nie pasuje. A po drugie, z ogromnej większości takich filmików można zaczerpnąć sobie jakiejś inspiracji, jak NIE chcemy, żeby wyglądał nasz ślub. Naprawdę sporo wskazówek nam się wyklarowało po takim oglądaniu, bo wcześniej nawet nie przyszło nam do głowy, że można zawracać sobie głowę na przykład tymi nieszczęsnymi spinkami do koszuli, które "muszą" być sfilmowane... :)

A tak zupełnie poza tym... Przyznaję się - po prostu nie mogę się doczekać naszego ślubu i muszę sobie dostarczać jakichś substytutów. Żeby sobie powyobrażać, poporównywać, posnuć trochę marzeń... A zdarzają się wśród tych wszystkich teledysków takie perełki, przy których nawet można się wzruszyć... ;)


niedziela, 19 stycznia 2014

Zezwolenie na ślub

Zgodnie z tradycją ślub kościelny odbywa się w kościele parafialnym narzeczonej, względnie - narzeczonego. Nie jest to jednak konieczność. Ja w zasadzie od początku nie brałam nawet pod uwagę takiej możliwości, by nasz ślub miał być w moim parafialnym kościele. W takim wypadku Karol coś przebąkiwał, żeby może w takim razie u Niego w parafii...? Nie wiem, dlaczego, ale ten pomysł umarł śmiercią naturalną. Zdecydowaliśmy zatem, że skoro poznaliśmy się w Krakowie, tutaj też się pobierzemy. Poza tym wtedy będzie sprawiedliwie dla obu rodzin, które i tak będą musiały dojechać na uroczystość.

Jednak w takim przypadku, gdy ślub ma się odbyć poza parafiami narzeczonych, potrzebne jest specjalne pozwolenie, zwane licencją. Co ciekawe, sprawa wcale nie jest taka prosta i jednoznaczna. Naczytaliśmy się odpowiednio wcześniej, jak to wygląda i niektóre opowieści dają dosyć kiepski obraz Kościoła niezbyt przyjaznego młodym ludziom. Często bowiem zdarza się, że kapłan domaga się konkretnej zapłaty za wystawienie takiego dokumentu. Według opinii z różnych forów zwykle jest to kwota odpowiadająca połowie sumy ofiarowywanej kapłanowi za samą uroczystość zaślubin, czyli... zaczynająca się od około 200-300 zł. Taka perspektywa trochę nas przerażała.

Jednak całkiem niedawno rozmawiałam ze znajomym księdzem, który wyjaśnił mi, że sprawa wcale nie jest taka prosta. Mianowicie - istnieją dwa różne dokumenty zezwalające na ślub poza parafią uprawnioną.

Pierwszy to właśnie licencja, o której wspominają w zasadzie chyba wszystkie artykuły dotyczące formalności związanych ze ślubem. Licencja jest wystawiana wtedy, gdy ślub ma się odbyć poza parafiami narzeczonych, ale protokół przedślubny i tak będzie spisywany w parafii narzeczonej lub narzeczonego. I rzeczywiście wtedy kapłan może zasugerować, że przy takiej procedurze przydałaby się ofiara, bo jednak zakłada to poświęcenie konkretnego czasu na spisanie z narzeczonymi protokołu i wypełnienie obowiązków wobec USC. Poza tym, z punktu widzenia proboszcza jest to w pewnym sensie "strata", nie tylko dla kapłana błogosławiącego małżeństwo, ale też dla kościelnego, organisty i osoby odpowiedzialnej za kwiaty i dekoracje w kościele. Stąd ta umowna połowa ofiary ślubnej ma być swego rodzaju "rekompensatą". Tak czy inaczej uważam, że kapłan nie powinien się jakiejś konkretnej zapłaty domagać.

Z drugiej strony, ksiądz proboszcz parafii narzeczonej lub narzeczonego może wydać zezwolenie na ślub oraz na przeprowadzenie rozmów kanoniczno-duszpasterskich w innej parafii. Wtedy protokół spisywany jest w miejscu, gdzie będzie ślub i ta parafia będzie odpowiedzialna za zgłoszenie naszego małżeństwa w USC. Wydanie takiego dokumentu prawie w ogóle nie obciąża zatem parafii wydającej taką zgodę. Jak to powiedział mój znajomy ksiądz - można dać jedynie jakąś symboliczną ofiarę. Dziwne, że nigdzie o takiej możliwości nie można przeczytać (przynajmniej ja się nigdzie nie natknęłam, a naprawdę buszowałam po Internecie sporo)...

Co ważne, zarówno przy licencji, jak i zezwoleniu po spisaniu protokołu przedślubnego wywiesza się zapowiedzi w obu parafiach narzeczonych oraz w parafii, gdzie odbędzie się ślub.

To taka garść informacji z pierwszej ręki dla tych, którzy może są, albo będą w podobnej sytuacji i są równie przerażeni jak my po poczytaniu forów ślubnych w temacie licencji. Nie ma co się stresować, wystarczy sobie wszystko na spokojnie przemyśleć i podejść z rozsądkiem, bez niepotrzebnych emocji.

My uznaliśmy, że najlepiej będzie poprosić o zezwolenie (nie licencję) proboszcza mojej parafii, ponieważ wizyta w mojej kancelarii parafialnej jest łatwiejsza do zorganizowania (mój dom rodzinny jest trochę bliżej Krakowa, niż Karola), a poza tym mój proboszcz całkiem dobrze mnie zna jeszcze z czasów mojego zaangażowania w oazę, gazetę parafialną, scholę, więc kontakt jest zdecydowanie łatwiejszy, niż w przypadku proboszcza u Karola, który jeśli go zna i kojarzy, to tylko z nazwiska rodziców. Na wszelki wypadek napisałam wcześniej maila (aż byłam w szoku, że moja parafia jest tak scyfryzowana!), że potrzebujemy taki dokument i zapytałam, czy musimy mieć ze sobą jakieś dokumenty. Odpowiedź dostałam tego samego dnia - nic nie potrzeba, można załatwić od ręki po sobotniej Mszy wieczornej. Tak też zrobiliśmy.

Ksiądz proboszcz już czekał na nas z przygotowanym formularzem potrzebnego zezwolenia. Wpisał nasze dane i dane parafii, w której ma odbyć się ślub i zaprosił za rok na wywieszenie zapowiedzi. Byliśmy nieco zaskoczeni, że nawet nie zapytał o powód, dlaczego zdecydowaliśmy się na ślub w innym kościele. Był tylko trochę zdziwiony, że przychodzimy z takim wyprzedzeniem, ale wyjaśniliśmy, że taki wymóg postawiono nam w parafii, gdzie chcemy się pobrać - żeby zarezerwować oficjalnie datę na ślub, mamy przyjść w styczniu z zezwoleniem. Otrzymaliśmy je bez żadnych przeszkód i jesteśmy zadowoleni, że jest to kolejny mały kroczek do przodu w naszych przygotowaniach do ślubu. Zostawiliśmy symboliczną ofiarę, choć ksiądz wzbraniał się przed jej przyjęciem. Niech to będzie wystarczający komentarz do tych wszystkich obelg na Kościół, który "zarabia" na młodych i księży "żądających" pieniędzy za "wszystko".

A tak swoją drogą... Patrzę teraz na ten dokument i czytam: narzeczony, narzeczona, sakrament małżeństwa, nasze imiona, dane... Nie dowierzam. Jesteśmy zaręczeni od prawie roku, a do mnie nadal nie dociera, jaki kosmos jest przed nami...

piątek, 17 stycznia 2014

Dobre rady dla narzeczonych i małżonków

Nie, to nie my będziemy udzielać dobrych rad. Udzielał ich w swojej pracy duszpasterskiej ks. Aleksander Woźny jakieś 50 lat temu. Trochę dawno, ale ten kapłan umarł w opinii świętości i jest Sługą Bożym. Bardzo zależało mu na odpowiednim przygotowaniu młodych ludzi do małżeństwa, więc dzielił się swoimi doświadczeniami z posługi kapłańskiej wśród narzeczonych i małżeństw, z konfesjonału, a przede wszystkim wskazywał podstawowe prawdy na temat istoty sakramentu małżeństwa. Ludzie słuchali na konferencjach, naukach stanowych, rekolekcjach... Nagrywali, notowali, przekazywali sobie nawzajem. W latach 90. zaczęto segregować i spisywać te wszystkie nauki, by później kolejno wydawać je w formie książkowej. Dopiero w 2008 roku ukazała się jedna z kolejnych książek. "Dobre rady dla narzeczonych i małżonków".

Dobra, sami tacy mądrzy nie jesteśmy, a książka nie spadła nam z nieba do rąk (przynajmniej nie dosłownie). Poleciła nam ją jedna z naszych Czytelniczek (bardzo dziękujemy, Marysiu!), zaznaczając, że jest to lektura wymagająca, ale pożyteczna. Nie trzeba było długo dywagować - nie lubimy iść na łatwiznę, więc to coś dla nas. Format i cena książki jeszcze bardziej nas zmotywowały do zamówienia.

I cóż, miała być dłuższa przerwa przed kolejnym wyzwaniem do narzeczeńskich rozważań, ale nie będzie. Umówiliśmy się, że będziemy czytać po jednym rozdziale i dzielić się po tym wrażeniami, refleksjami, może pojawią się ważne rzeczy do omówienia. I już po pobieżnym przejrzeniu książki wiem, że się pojawią.

Rzeczywiście, już na pierwszy rzut oka widać, że to wymagające nauki, bardzo radykalnie nastawione na ustrzeżenie przed wszelkimi czynnikami, prowadzącymi do nieszczęścia. Nauki w dużej mierze niewygodne, dzisiaj bardzo niepopularne, bardzo wyraziste. Piorunujące wrażenie niektórych rad potęguje język, bo przecież to tylko notowany język mówiony, w dodatku sprzed 50 lat. Ale śmiem przypuszczać, że tytuł jest prawdziwy i te rady naprawdę są dobre.

Zobaczymy, co z tego wyniknie dla nas. Z nieskrywaną ciekawością i przejęciem zaczynamy czytać, a niebawem z pewnością będziemy mogli czymś dobrym tutaj się podzielić. 

A tak zupełnie swoją drogą okładka jest, moim zdaniem, bardzo ciekawa i inspirująca. Ten wspólny, ogromny plecak - wspólny bagaż. Z tego, co tam teraz w narzeczeństwie nakładziemy, będziemy później korzystać przez całą wspólną drogę życia. A najbardziej podoba mi się, że to mężczyzna trzyma różaniec, jako ten odpowiedzialny za życie duchowe. Kobieta tylko powabnie trzyma kwiatek i daje się prowadzić... To mi się podoba. ;)

środa, 15 stycznia 2014

Roztargniona narzeczona

K.: Strasznie jesteś dzisiaj roztargniona...
Ja: Chyba rozdrażniona? Ty wiesz w ogóle, co to znaczy "roztargniona"...?? :D
K.: No... że... masz potargane włosy! :D

Mhm... :)


poniedziałek, 13 stycznia 2014

Weselne marzenia i decyzje

Doszliśmy ostatnio do wniosku, że organizacja wesela to pierwszy poważny sprawdzian. Pierwsze wspólne, duże przedsięwzięcie, wymagające sporego zaangażowania i wielu kompromisów. Pół biedy, gdy kompromis jest możliwy. Bo są też takie sytuacje, gdy nie można wybrać rozwiązania "pośrodku". Albo w jedną, albo drugą stronę.

Pierwsze kluczowe decyzje dotyczące wesela za nami. Do tej pory żyłam w przeświadczeniu, że były to nasze wspólne decyzje, więc i wspólna wizja wesela. Jednak nasze wczorajsze drobne spięcie w tej kwestii uświadomiło mi, że to nie do końca tak jest. Wcale nie było wspólnej wizji, nie było żadnych wspólnych pomysłów. To ja miałam pewne wyobrażenie, jak chciałabym, żeby to czy tamto wyglądało. Mam tu na myśli na przykład kwestię wodzireja zamiast zespołu muzycznego, czy rezygnację z wódki jako głównego trunku na weselu. Ta druga kwestia była dla mnie szczególnie ważna, bardzo mi na tym zależało i od początku o tym mówiłam. To, że po rozmowach wspólnie podjęliśmy taką decyzję, wynika tylko z faktu, że dla Narzeczonego nie miało to aż takiego znaczenia. Zgodził się na mój pomysł, bo sam wcześniej nie myślał o tym tak szczegółowo, nie miał tak sprecyzowanej wizji jak ja. Przekonały go moje argumenty, więc na dobrą sprawę mieliśmy jedną rzecz z głowy.

Zatem oboje jesteśmy zadowoleni - ja, bo spełni się jedno z moich weselnych marzeń, a Narzeczony - bo w sumie to dobre rozwiązanie, w dodatku wyjdzie taniej i będzie mniej kłopotu. Rewelacja.

Ale w naszych przedślubnych rozkminach zaczęły pojawiać się też takie kwestie, w których ja mam jakieś swoje marzenia, ale Narzeczony ma inną wizję i wcale nie chce z niej zrezygnować. Nie tylko dlatego, że uważa ją za lepszą i podaje za tym rzeczowe argumenty. Także dlatego, by w końcu postawić na swoim. Bo to i tamto to były Twoje pomysły. Ja też chcę mieć wpływ... No i dochodzimy do trudnego momentu. Każdemu zależy na czymś innym, ale... No właśnie, zależy. Nie jest już tak, że skoro dla jednej strony to bez znaczenia, to może się zgodzić, bo czemu nie. Trzeba będzie wybrać jedno. 

Na razie problemu nie ma, bo nie musimy decydować już, teraz. Nie chodzi nawet o samą konieczność zrezygnowania z jakiejś swojej wizji, która dla mnie jest naturalną kontynuacją poprzednich decyzji, a dla Narzeczonego niepotrzebnym wymysłem. Chodzi o to, żeby się w tym wszystkim nie pogubić. Nie zacząć się licytować, kto ma na co większy czy mniejszy wpływ, czyj to będzie tak naprawdę obraz wesela... Chodzi wreszcie o to, by nie stracić sprzed oczu tego, co najważniejsze - że to będzie nasze wspólne święto i szkoda byłoby przez pierdoły nadszarpnąć naszą jedność. Trzeba dużo wzajemnej wyrozumiałości, by jakoś pogodzić nasze osobiste i wspólne pragnienia z realnymi możliwościami, jakimi dysponujemy. Dużo spokoju i cierpliwości. Dużo miłości...

I tym oto sposobem Ada w końcu zeszła na ziemię po 11 miesiącach narzeczeńskiego fruwania w obłokach w przeświadczeniu, że organizacja wesela to przecież pikuś...

sobota, 11 stycznia 2014

Mijamy się, ale nie rozmijamy

Tak w skrócie można określić ostatnie dni. Ja wstaję po piątej i pracuję do popołudnia, jak mam zajęcia wieczorem, to jestem w domu najpóźniej o 20. A Karol jak zaczyna pracę o 12:00, to wychodzi ostatnio po 22:00... Zanim wróci i zadzwoni do mnie, ja padam ze zmęczenia i myślę tylko o tym, żeby się położyć, bo przecież następnego dnia muszę znów wstać po piątej... Więc rozmawiamy tylko chwilę, 20 minut, pół godziny. Na szybko, jedna trzecia tego czasu to żegnanie się, bo tak trudno się rozłączyć po tak krótkiej rozmowie. Jeszcze tyle miałam do opowiedzenia... To nic, może dzisiaj wróci wcześniej i pogadamy normalnie. A jak nie, to jutro się widzimy. Na wszelki wypadek zapisuję sobie na bieżąco na kartce, o czym miałam Mu opowiedzieć, żeby później z wrażenia nie zapomnieć tak jak wczoraj... O awanturze przy kasie w sklepie, o złodzieju w domu, o tym, że kark przestał boleć tylko na jeden dzień, a dzisiaj od nowa daje mi w kość, o tym, kogo spotkałam w autobusie, a kogo w hipermarkecie, o przerażająco trafnym sformułowaniu małej Karoli pt. "BUM z Adą!" i jej pożegnaniu z kupą ("Papa kupo! Do jutra!" :D), o tym, że widziałam w autobusie odmłodzoną wersję Ziemkiewicza...

Wszystko Mu opowiem. Bo to tylko chwilowe przeszkody. Trzeba tylko trochę się wysilić, żeby nie stały się zagrożeniem, przez które zaczniemy się rozmijać, ale szansą, która pozwoli nam jeszcze bardziej się zjednoczyć. Może tak po ludzku to jest trochę poza naszym zasięgiem, ale nie jesteśmy przecież sami. Jest Ktoś, kto trzyma to wszystko w kupie i nas ma w Swoim ręku. Prowadzi, umacnia, błogosławi... Pokazuje zupełnie inną perspektywę i nie pozwala po raz kolejny się frustrować, tylko daje siły, by wyciągnąć z tego czasu maksymalnie dużo dobra i miłości... Co my byśmy bez Niego zrobili...

PS.
Czytam właśnie Księgę Hioba...

Nie widać teraz światłości,
jaśnieje poza chmurami. 
   Zawieje wiatr i je rozpędzi.
(Hi 37, 21)

czwartek, 9 stycznia 2014

Co z przysięgą?

Wczorajszego wieczoru wywiązała się między nami nieco emocjonująca rozmowa na temat przysięgi małżeńskiej. Dokładniej, nie chodzi o istotę i sens przysięgi, ale formę jej składania.

Rozmawiałam ostatnio z koleżanką, która od sierpnia jest mężatką i pokazywała mi swoje zdjęcia ze ślubu. Dla mnie najciekawsze są zawsze zdjęcia właśnie z momentu składania przysięgi. Dlatego bardzo zaintrygowało mnie zdjęcie, na którym podczas przysięgi kapłan trzymał otwarty lekcjonarz ślubny zwrócony przodem do pary młodej. Okazało się, że młodzi sami mówili słowa przysięgi, a nie powtarzali za kapłanem, a tekst mieli przed sobą na wszelki wypadek, gdyby ze stresu język zacząć się plątać. Zdumiałam się, bo chyba jakoś nawet podświadomie nie do końca mi pasuje to powtarzanie za kapłanem, a nie wiedziałam, że jest w ogóle taka możliwość, by samemu powiedzieć przysięgę. A skoro jeszcze można mieć tekst przed sobą i w razie potrzeby się nim wspomóc, to w ogóle rewelacja.

Ale Narzeczony nie podziela mojego entuzjazmu. Uważa, że najważniejsze to znać istotę i sens tych słów, skupić się na wymówieniu ich z pełną świadomością, a nie w nerwach, czy czegoś się nie przestawi lub pominie. Moim zdaniem wystarczy się porządnie nauczyć tych dwóch zdań, powtarzać je sobie w głowie od czasu do czasu, a przy okazji podumać nad ich znaczeniem. W końcu wbiją się do głowy tak jak pacierz. Przecież ślub to nie teatr, żeby trzeba było perfekcyjnie odegrać swoją rolę i nie pomylić słów. W razie czego ma się przecież przed sobą tekst, a na dobrą sprawę można się też umówić z kapłanem, że jeśli zauważy, że coś idzie nie tak, żeby jednak podpowiedział. Dla mnie ważny jest taki niewielki wymiar spontaniczności w tym wszystkim. Karol nie przywiązuje wagi do takich szczegółów. On nie rozumie mnie, ja nie rozumiem Jego. Temat odłożony na później, niech się uleży.

A dla rozluźnienia - oby tylko nasza przysięga nie wyglądała tak... :D

środa, 8 stycznia 2014

Co łączy Adę Karolową z Maryją Józefową?

Jeszcze jakiś czas temu z przekonaniem odpowiedziałabym na to pytanie: niewiele.

Zawsze miałam problem z tak zwaną "pobożnością maryjną". Samo to określenie trochę mnie śmieszy, tak samo jak śmieszy mnie fakt, że każdy region w Polsce (w Europie zresztą też) ma "swoją" Matkę Boską (Częstochowska, Licheńska, Ludźmierska, Płaszowska, Ostrobramska, Sokołowska, Kalwaryjska, Wysocicka, Cieszyńska, Inwałdzka, Górecka, Piekarska, Świętogórska i tak dalej...), te wszystkie koronacje obrazów, które zwykle tylko je oszpecają, cała gama wizerunków, nabożeństw, pielgrzymek... Czasem mam wrażenie, że w Polsce Maryja jest traktowana jak bogini. Broń Boże, nie umniejszam jej świętości, wyjątkowości i z pewnością wielkiej mocy wstawiennictwa. Wiem też, że Maryja zawsze wskazuje na swojego Syna i zawsze do Niego prowadzi. Ale zwyczajnie razi mnie przesadny kult Matki Bożej połączony na przykład z unikaniem regularnej spowiedzi czy częstej Eucharystii... Mogłabym tak długo, ale nie o tym chciałam...

Gdy byłam nastolatką znajoma siostra zakonna uspokoiła mnie, gdy zaczęłam obawiać się, że coś ze mną nie tak, skoro wolę modlić się Koronką niż Różańcem, nie przepadam za większością pieśni maryjnych i ogólnie nie czuję absolutnie nic do Matki Bożej... Podobno to normalne, tak się często zdarza, że młode dziewczyny, nie będące żonami, matkami podświadomie bardziej "lgną" do Jezusa, widząc w Nim wzór upragnionego mężczyzny, a chłopcy zachwycają się Maryją. Ulżyło mi. Postanowiłam nie roztrząsać sprawy w nadziei, że gdy będę dzieciatą mężatką, coś drgnie w mojej relacji z Matką Bożą.

I drgnęło. Choć nie z tego powodu i w momencie, w którym w ogóle się tego nie spodziewałam...

W ostatnim czasie przeżywam różne trudne emocje związane z zawodowymi wyzwaniami Narzeczonego. Przed Nim ogromne i ważne przedsięwzięcie, które kosztuje Go mnóstwo zaangażowania, czasu i nerwów. A ja nie bardzo mogę Mu pomóc. Jedyne co mogę, to być przy Nim, wspierać, motywować do działania, odpychać zniechęcenie, modlić się... Staram się też na miarę swoich możliwości pomagać w konkretnych rzeczach i angażować się, jak tylko się da. No i dbać o Niego, zaprosić po pracy na ciepły obiad, podrzucić coś słodkiego, stworzyć poczucie bezpieczeństwa. Ale to nie zmienia faktu, że cały ciężar odpowiedzialności i trudu leży na Nim...

I tak sobie ostatnio rozmyślałam, patrząc na szopkę z Józefem, Maryją i Dzieciątkiem... Ona była w podobnej sytuacji. Cała odpowiedzialność za Świętą Rodzinę spadła na Józefa. To On musiał to wszystko zaakceptować i przyjąć, znaleźć miejsce, gdzie będą mieszkać, zaopiekować się Nią i Dzieckiem, a jak trzeba było, to nawet spakować manatki i uciekać do Egiptu... Cóż Ona mogła? Wspierać Go, być przy Nim, pomagać na miarę swoich możliwości, modlić się... Pewnie dbała o Niego, jak tylko mogła, troszczyła się, by mógł wracać do domu pełnego ciepła i miłości, w którym unosi się zapach świeżego obiadu. Pewnie nic więcej nie mogła zrobić... Pewnie bała się, jak to będzie, czy sobie poradzą, czy Józef udźwignie ten ciężar...

Zrobiło mi się nieco lżej na sercu. Skoro Ona podobnie to przeżywała, to chyba mnie rozumie. A skoro mnie rozumie, to łatwiej będzie mi się z Nią dogadać i będzie to dla mnie większym wsparciem. A skoro ja zaczerpnę większego wsparcia, to i więcej będę mogła go przekazać Karolowi... Łaaał... To może tak zadziałać!

A może by tak, w takim razie, po prostu Jej to wszystko oddać? Te wszystkie zmartwienia, całe przedsięwzięcie powierzyć w Jej troskliwe ręce? Komu jak komu, ale Jej Jezus nie odmówi... :)

Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko...

Jeden z nielicznych wizerunków Matki Bożej, który lubię. Pneumatofora, czyli Niosąca Ducha.
A dla mnie - Matka Boża z rzęsami. ;)
 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Chwilowo dzietni w Orszaku

Laba się skończyła. Co prawda, nie była to taka wieeelka laba jak dla niektórych, co to od 21 grudnia mieli wolne, bo w międzyczasie przydarzyło nam się kilka dni pracy, ale to tak w zasadzie na pół gwizdka, jeszcze w poświątecznym klimacie, jeszcze mogliśmy dużo czasu spędzić ze sobą, nacieszyć się i naładować akumulatory.

I właśnie w ramach tego ładowania baterii zupełnie spontanicznie postanowiliśmy wybrać się na Orszak Trzech Króli. Ja niespecjalnie przepadam za tego typu imprezami, ale w sumie nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam, więc Narzeczony nie musiał mnie długo namawiać. Tym bardziej, że wpadł też na genialny pomysł (pionierski łeb! :D), żeby zabrać ze sobą córkę znajomych, którzy nie mogli się wybrać na orszak, a mała bardzo chciała iść. To był argument! Bo główną moją obiekcją było to, że to taka impreza familijna, bardzo ukierunkowana na frajdę dla dzieci, więc pewnie przyjdą całe rodziny z dzieciakami. A my co? Jak zwykle sami, jak takie wypłosze. :)

Ale skoro dziecko się znalazło, to można iść. Młoda była bardzo usatysfakcjonowana (zwłaszcza jak wujek wziął na ramiona, by mogła dobrze widzieć usmarowanego smołą Baltazara i pozostałych mędrców z orszakami), a i my ciekawie spędziliśmy czas, kolędując i zachwycając się żywym i prawdziwym dzieciątkiem w roli Jezuska. No i doszliśmy do wniosku, że to my tam byliśmy prawdziwą Świętą Rodziną, bo bez ślubu, a dziecko nam się wzięło nie wiadomo skąd. :)

Ale żeby nie było, że to tylko rozrywkowa impreza na powietrzu dla zabicia nudy w świąteczny dzień, to myślę, że warto tutaj uwiecznić orszakową pastorałkę, której tekst bardzo mi się spodobał. Jest prosty, a zarazem bardzo wymowny i głęboki (w przeciwieństwie do wielu innych pastorałek).

Daleko stąd do Betlejem, daleko stąd do nieba,
a jednak serce się grzeje widokiem Chleba,
co biały leży tu w sianie, ku synom się uniża,
gotowy na połamanie drzewem krzyża.
   Więc niech spadnie nam korona z głowy przed Panem tego świata.
   Czas łaski trwa, już przyszedł nowy Król - Jezus Bóg.
Tyle dróg krętych za nami, przed nami tyle krętych.
Dobrze jest znaleźć czasami Drogowskaz święty.
Dobrze się nie bać przez chwilę, dobrze miłością pożyć.
Nadzieję - do raju bilet - w Nim położyć... 



piątek, 3 stycznia 2014

Ślub tuż, tuż... czyli o przedślubnych marzeniach i przygotowaniach

Po pierwsze, z tym  "tuż, tuż..." w tytule to lekka przesada. :) Ale taki był oryginalny tytuł rozdziału, więc nie chciałam już mieszać i zmieniać.

Po drugie, temat trochę zaległy, bo omawialiśmy ten rozdział w przedświąteczną niedzielę i przez te ostatnie dni strasznie mi się gryzły rozważania przedślubne z kolędami w tle. Zatem wnioski zdążyły się uleżeć i dojrzeć.

A po trzecie - trudno w to uwierzyć i aż żal mi to napisać - ale to był ostatni rozdział... Buu... Co my teraz będziemy robić w niedzielne popołudnia...? 

Dobra, nie czas na żale, do rzeczy. Sam rozdział był trochę śmieszny. Nie wiem, dlaczego, ale skupiono się w głównej mierze na oczekiwaniach nie tyle, co do ślubu, ale... co do nocy poślubnej.
Byliśmy nieco zdziwieni niektórymi wypowiedziami w ramach świadectw. Niektóre teksty można było sobie zwyczajnie darować, np. o odłożeniu nocy poślubnej o kilka dni po ślubie, bo panu młodemu byłoby głupio przed rodzicami, którzy dzień po weselu patrzyliby na niego dziwnie, wiedząc, że jest już "po"... W ogóle... wtf??

Nie zmienia to jednak faktu, że nasza rozmowa inspirowana pytaniami na koniec rozdziału była ciekawa, ważna i owocna. Rozmawialiśmy o tym, jak każde z nas chciałoby przeżyć uroczystość naszego ślubu, co w tym dniu będzie dla nas najważniejsze, a co mniej ważne, na co chcielibyśmy zwrócić szczególną uwagę... Ciekawym wspólnym wnioskiem jest dążenie do ograniczenia niepotrzebnego stresu do minimum. Żeby nie przejmować się masą pierdół, które nie mają większego znaczenia, ale mieć na uwadze przede wszystkim to, co będzie w tym dniu najistotniejsze - sakrament. Po drugie pisaliśmy, a później rozmawialiśmy o naszych marzeniach, nadziejach i oczekiwaniach związanych ze ślubem i weselem. Od elementów stroju, przez liturgię, po wszelkie okoliczności okołoślubne i weselne, na które mamy (lub nie mamy) wpływ. Piękne to wszystko w naszych wyobrażeniach, ale ciekawa jestem, ile z naszych marzeń uda się zrealizować, a jakie pojawią się kłopoty... No właśnie, kłopoty. Ta ostatnia część była nam chyba najbardziej potrzebna - o możliwych rozczarowaniach związanych z tą uroczystością. Co mogłoby nas bardzo rozczarować? Że goście nie dopiszą, że któreś z nas się rozchoruje, że w rodzinie wybuchnie jakiś konflikt tuż przed ślubem, albo (nie daj Boże) w dniu ślubu, że ksiądz powie beznadziejne kazanie, bo tak też się przecież zdarza... Rany, jak tak sobie pomyśleliśmy o tym wszystkim, co hipotetycznie mogłoby się wydarzyć... Gdyby sobie te wszystkie ewentualności brać sobie do serca i rozgrzebywać wszelkie możliwości "rozczarowań" - chyba można byłoby zwariować. To nie na nasze nerwy. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że nie ma chyba takiej rzeczy, która aż tak zepsułaby nam ślub i rozczarowała nas, że przesłoniłoby to nam istotę sakramentu przez nas zawieranego. Proste, że będzie zdenerwowanie, ekscytacja, przejęcie, pewnie wiele obaw, jak to wszystko wyjdzie... Ale cokolwiek by się nie wydarzyło - najważniejszy tego dnia będzie jeden Święty, co ma cztery ręce i cztery nogi. I dwie głowy.
Święty Związek Małżeński. :)

O, i to tyle w temacie ślubu na chwilę obecną. Można spokojnie wracać do kolęd. 

PS.
Skoro już temat ślubny na tapecie... Zapisaliśmy się na kurs przedmałżeński. :)
Po przerobieniu tej książki jesteśmy tacy "mądrzy", że jak pójdziemy na nauki, to chyba zapytamy prowadzących i resztę narzeczonych: "No, to co chcecie wiedzieć?" :D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...