Odliczamy!

sobota, 30 listopada 2013

Projekt Adwent

Kilka miesięcy temu gdzieś przeczytaliśmy o pewnej idei związanej z dbałością o czystość w relacji damsko-męskiej. Ktoś przytaczał radę spowiednika, który zalecił, by przez jakiś w miarę krótki czas (tydzień - dwa) zafundować sobie zupełną wstrzemięźliwość od wszelkiej bliskości fizycznej. Bez przytulania, bez pocałunków, bez trzymania się za ręce, siadania na kolanach, głaskania i tak dalej. Po prostu zero. Po co to? Po to, by nabrać pewnego dystansu do relacji, oczyścić ją z wszelkich podtekstów, zobaczyć jak funkcjonujemy bez cielesnej bliskości, w czym to pomaga, a jakie powoduje trudności... Ale przede wszystkim po to, by spróbować nauczyć się okazywać czułość w inny sposób. Wykrzesać z siebie odrobinę kreatywności i pomyśleć, jakie są inne możliwości okazania miłości, a jest ich z pewnością całe mnóstwo. I nie chodzi o to, że czułość w bliskości fizycznej jest zła - bo absolutnie nie jest, wręcz przeciwnie. Ale taka mała odskocznia, żeby przez chwilę popatrzeć na swoją relację z innej perspektywy, może okazać się owocną próbą dla związku.

Nie byliśmy do tego w stu procentach przekonani od samego początku. Nieśmiało zrodziła się myśl, żeby spróbować, ale pojawiło się też mnóstwo obaw i wątpliwości. Musiało to w nas dojrzeć. Taki mini sparing mieliśmy we Francji, gdzie prawie w ogóle nie mogliśmy być sam na sam, więc to jasne, że przy kimś to ewentualnie możemy potrzymać się za ręce czy objąć. Czasem ukradkiem jakiś buziak się przydarzył, albo przytulenie, nic więcej. Było to ciekawe doświadczenie i stwierdziliśmy, że w sumie można byłoby spróbować prawdziwego wyzwania.

Musieliśmy tylko dostosować zamysł do naszych realiów. Uznaliśmy, że tydzień czy dwa takiej "ascezy" tak ot, z dnia na dzień to taki średni pomysł. My do wszystkiego musimy się psychicznie przygotować i nastawić. :) Poza tym przez dwa tygodnie to my się widzimy średnio 4-5 razy na parę godzin, więc szału nie ma, zbytnio byśmy się nie popisali wytrwałością. Ale doszliśmy do wniosku, że Adwent będzie idealny na taką próbę. W tym roku to trzy i pół tygodnia, więc dla nas oznacza to może nawet z 8-9 randek - to już jest coś. Poza tym niebagatelne znaczenie ma też niezwykle sprzyjający klimat Adwentu - powściągliwość, wyciszenie, skupienie, a to wszystko w atmosferze radosnego oczekiwania. Nie chcemy się zapędzać w specjalne umartwienia, bo to nie chodzi o dokładanie sobie jakiegoś męczeństwa do i tak trudnej drogi czystości. Chodzi spojrzenie z innej perspektywy, nauczenie się czegoś nowego, wypracowanie jakichś nowych rozwiązań w dbaniu o naszą relację...

Ustaliliśmy sobie jasne warunki - co wolno, czego nie wolno. Tyle na początek - zobaczymy, co z tego wyniknie. Przypuszczam, że dość szybko pojawi się potrzeba dookreślenia naszych spotkań, wymyślania nowych aktywności, zastępowania niektórych naszych nawyków czymś innym... Chyba będzie ciekawie. :)

Projekt Adwent uważam za rozpoczęty. Sami jesteśmy bardzo ciekawi, co przyniesie ten czas, jak na nas wpłynie, jakie będą plusy dodatnie i plusy ujemne... Tymczasem  - do dzieła!

czwartek, 28 listopada 2013

Anatomia spięcia w naszym wykonaniu

"Spięcia" przez telefon są trudniejsze, niż normalnie, gdy się widzimy. Nie można się przytulić, nie widzi się spojrzenia, z którego można tak wiele wyczytać, nie ma sensu rzucanie talerzami... :D

Zwykle wygląda to podobnie, tylko "punkty zapalne" są różne. Coś, co miało miejsce już nieraz wcześniej, z różnych przyczyn nagle drażni jedną ze stron. Może posłużę się konkretnym przykładem, będzie łatwiej.

Miałam ciężki dzień, zmęczona wracam do mieszkania i o umówionej porze dzwoni Karol. Już na wstępie słyszę, że coś robi. Coś strasznie szurającego.
- Co Ty robisz? Ledwo Cię słyszę, taki szum.
- Szoruję piekarnik.
Rzeczywiście, to może być odgłos szorowania piekarnika. OK, nieraz Karol sprząta, gdy rozmawiamy. Kiedyś trzeba sprzątać, a jest to czynność nie wymagająca uwagi na tyle, że można rozmawiać. Ale dzisiaj jestem padnięta i rozdrażniona całym trudnym dniem, a ten szum już zaczyna mnie denerwować. Ale dobra, rozmawiamy dalej.
Po chwili słyszę mycie naczyń. Zwykła sprawa, niby nie jakiś straszny hałas, ale mój poziom cierpliwości na ten dzień zbliża się do końca. Mówię spokojnie, że mnie to drażni. Nie wiem dlaczego, ale tak dzisiaj mam, że przeszkadza mi to. Już kończy, OK.
Na odkurzanie na szczęście rozłączył się ze mną, oszczędzając mi dalszych frustracji. :)
Dzwoni ponownie po 15 min, rozmawiamy, rozmawiamy, nagle zaczyna tłuc się naczyniami tak, że już dzwoni mi w uszach. Mówię stanowczo:
- Przepraszam Cię, ale nie dam rady tego dłużej wytrzymać. Lepiej już skończmy na dzisiaj rozmawiać, bo inaczej dostanę szału...
A wtedy okazuje się, że Karolowi też przeszkadza, jak nieraz słyszy w słuchawce, że przygotowuję sobie jedzenie, albo puszczam wodę z kranu...
- No już nie będę wypominał, ile razy... (...) I jakoś nie robię z tego problemu. 
No to właśnie szkoda, że o tym nie mówił.
Dla mnie to akurat dzisiaj jest problem, więc o tym wprost mówię. Nie oskarżam Go, nie oceniam, tylko mówię, co czuję. On odpowiada, co o tym sądzi.
To akurat była taka błahostka, że zasadniczo nie było czego specjalnie omawiać, ale czasem w takim momencie musimy sobie wiele rzeczy wyjaśnić. Tym razem natomiast warto było przede wszystkim wyciszyć emocje spotęgowane zmęczeniem. Dłuższą chwilę milczeliśmy. Później zaczęliśmy normalnie rozmawiać, a pod koniec rozmowy, gdy już naprawdę się żegnaliśmy na dobranoc warto było dodać z czułością:
- Kocham Cię, nawet jak hałasujesz przez telefon.
- A ja kocham Ciebie, nawet jak masz pretensje, że hałasuję.

Niech nad waszym gniewem nigdy nie zachodzi słońce.
Słońce już dawno zaszło*, ale najważniejsze, żeby skończyć rozmowę przez telefon z poczuciem, że wszystko jest między nami OK i móc spokojnie pójść spać.

Ot, cała filozofia. Oby wszystkie spięcia (te znacznie poważniejsze też) zawsze kończyły się w podobny sposób. Amen. :)



* Mam ostatnio wrażenie, że słońce jest jak jakaś biurwa w administracji... Od 8:00 do 16:00 i to jak mu się zachce pokazać. Bo zwykle siedzi sobie pod osłoną chmur i ma w czterech literach interesantów żądnych choćby chwili spotkania oko w oko... Ale lepiej siedzieć cicho i się nie awanturować, żeby w nerwach nie nasłało strasznych kolegów - gradu, wichury albo innego tajfunu...
:)

poniedziałek, 25 listopada 2013

Nas dwoje - przed nami (i za nami też) trudny czas

Trudno jest, a będzie jeszcze trudniej. To tak w największym skrócie.

Najważniejsze, że jesteśmy w tym wszystkim razem. Trochę się obawiamy, wiadomo, ale ufność Bogu jest silniejsza. Nie zostawi nas, zatroszczy się o wszystko. Poprowadzi bezpiecznie. Bo jest Bogiem bliskim, niepojętą Miłością.

Zresztą, te wszystkie nasze zmartwienia teraz... Jakie to będzie miało znaczenie za 5 lat? Żadnego, albo nikłe. Wieczność - to jest coś!

***

Nasz wniosek po wczorajszej Liturgii:
No, skończył się Rok Wiary, to przestajemy wierzyć. :D


czwartek, 21 listopada 2013

Konflikt sprawił, że staliśmy się sobie bliżsi...

Hm, to miał być post o kolejnym rozdziale z książki "Nas dwoje...". Ale chyba nie będzie.

Bo rozdział, owszem był bardzo ciekawy. Dotyczył głębokiej i szczegółowej analizy kłótni na przykładach świadectw różnych par. Począwszy od emocji związanych z danym konfliktem, przez wypowiadane oceny, opinie, sądy, potrzeby, w końcu po błędy prowadzące do "wybuchu" i zerwania dialogu. Naprawdę interesujące i myślę, że ważne. Problem jednak w tym, że... nigdy tego nie doświadczyliśmy. Mieliśmy w ramach zadania przeanalizować w podobny sposób nasz ostatni konflikt. Hm... Nie bardzo mamy o czym rozmawiać. Choćbyśmy nie wiem jak naciągali te nasze spięcia i sprzeczki, to nigdy nie doszło do kłótni z prawdziwego zdarzenia, takiej z wybuchem i fochem. Postanowiliśmy zatem odłożyć ten temat. Może kiedyś przyjdzie taki moment, że naprawdę się pokłócimy i wtedy takie rozważania będą jak znalazł.

Tymczasem drobna aluzja z przymrużeniem oka, jak w naszym wydaniu konflikty zbliżają nas siebie. Bo zbliżają. I to dosłownie.

Schemat jest zawsze taki sam: rozmawiamy, żartujemy, nagle Karol przegina i mówi coś niemiłego, albo wręcz chamskiego. Ja się wkurzam, chcę strzelić focha, ale... jak tylko próbuję się demonstracyjnie odwrócić Karol... łapie mnie, obejmuje całą i przytula z całych sił. Wyrywam Mu się, ale trzyma mnie mocno. Ja się denerwuję jeszcze bardziej, szarpiąc się, choć już złość miesza się ze śmiechem:
- Puszczaj! Chcę się obrazić! Byłeś niemiły, wkurzyłam się i mam prawo się obrazić!
Na co Karol ze stoickim spokojem odpowiada, nadal mocno mnie trzymając:
- Nie możesz. Musisz mnie kochać, nawet jak jestem niemiły i Cię wkurzyłem...
Ja już się zaczynam śmiać, a On dodaje:
- Kochanie, przecież miłość jest na dobre i na złe... :D
I już wiem, że moje szarpanie się nic nie da, bo po pierwsze jest o wiele silniejszy, a po drugie... już mi się nie chce złościć. :) Zwykle* taki "konflikt" dotyczy jakichś drobnostek, więc szybko odpuszczam, pozwalam się przytulić i na odczepne trochę Go podrażnię jakimiś łaskotkami. Bo jak można się złościć, jak On takim tekstem zarzuci i tuli z całych sił? No jak? :)

Ja nie potrafię. I bardzo mi się podoba nasz sposób zbliżania się do siebie dzięki konfliktom. Oby jak najdłużej działał. :)


* Piszę "zwykle", bo czasem zdarzają nam się poważniejsze spięcia i wtedy, rzecz jasna, nie wygłupiamy się, tylko normalnie rozmawiamy, zwłaszcza gdy sprawa dotyczy czegoś ważnego, co warto przegadać i wypracować jakieś konstruktywne rozwiązanie, a nie błaznować.
:)

środa, 20 listopada 2013

Mamy wodzireja!

W zasadzie zdecydowaliśmy się już tydzień temu, ale Karol przekonywał, żeby poczekać, aż będzie podpisana umowa i wszystko zaklepane. No i jest. :)

Prawdę mówiąc, gładko poszło. Jakiś czas temu zaczęliśmy się orientować w Internecie i rozmawialiśmy wtedy telefonicznie może z trzema, albo czterema wodzirejami. Ale lokal jeszcze nie był zarezerwowany, więc nie mogliśmy z niczym ruszyć. Później wyszły nasze przeprowadzki, wyjazd... Po podpisaniu umowy z lokalem w końcu powrócił temat wodzireja. Rozważaliśmy dwóch spośród tych, z którymi rozmawialiśmy te parę dobrych tygodni wcześniej. Ale w międzyczasie koleżanka podsunęła namiary na wodzireja, którego polecał jej chłopak - kucharz na nie jednym weselu. Też do niego zadzwoniliśmy i od razu padła propozycja, żeby się spotkać i porozmawiać na spokojnie.

Umówiliśmy się na ten sam dzień z dwoma wodzirejami - jeden po drugim. I dobrze, że właśnie w takiej, a nie innej kolejności. Bo z tym pierwszym rozmawialiśmy może pół godziny. Był OK, nie doszukaliśmy się większych zastrzeżeń. Niby o to nam chodziło, ale jakoś ten kontakt nie był powalający. Coś nie do końca pasowało. Pojechaliśmy zatem w drugie miejsce na spotkanie z drugim wodzirejem. Spotkanie trwało... prawie 1,5 godziny. Byliśmy oczarowani. Od razu wiedzieliśmy, że to TEN człowiek.

Czym się kierowaliśmy w tej decyzji?

Przede wszystkim kontakt z nami. Zależało nam, żebyśmy czuli się w towarzystwie wodzireja naszego wesela swobodnie, w atmosferze wzajemnego zrozumienia i szacunku. Gdyby potencjalny kandydat skrzywił się na hasło, że nie będzie na weselu wódki i że odpadają wszelkie obleśne zabawy z podtekstem - byłby skreślony. "Nasz" wodzirej od razu nas "wyczuł", uśmiechnął się porozumiewawczo, że doskonale wie, o co nam chodzi i "czuje" ten klimat. Mało tego, zaczął rzucać takimi pomysłami i rozwiązaniami, które przerosły nasze najśmielsze oczekiwania. Widać, że ma spore doświadczenie i na tym też nam bardzo zależało.

Poza tym nie bez znaczenia są też drobnostki. Wysoka kultura osobista (wodzirej z wcześniejszej rozmowy w pewnym momencie zaczął do nas mówić per "wy"), nienaganna dykcja i osobliwy głos (tamten miał wadę wymowy, drobną - ale jednak w tej pracy to mankament), ogólny wizerunek (np. przy bardzo wysokim wodzireju moglibyśmy wyglądać śmiesznie, bo jesteśmy niscy), jakość oferowanych usług (np. muzykę z laptopa każdy potrafi puścić, a "nasz" odtwarza z płyt audio). Ogromnym plusem jest znajomość naszego lokalu i jego obsługi. Jak sam stwierdził - ekipa tam pracująca jest stała od lat i są to jego dobrzy znajomi, bo grywa tam co jakiś czas. Słowem - rewelacyjny układ.

A tak na marginesie - ciekawostka. I mnie, i Karola coś z nim w jakiś sposób "łączy". Ja sobie mogłam z nim porozmawiać o mojej rodzinnej miejscowości i jej zasobach naturalnych, ponieważ nasz wodzirej... pisał o tym pracę magisterską. :) A z Karolem pogadali sobie o leczeniu zwierząt, a szczególnie jego kota, o którego bardzo dba i, jak sam przyznał, przyda mu się kontakt do dobrego lekarza. :)

Zaczęliśmy sobie wyobrażać, jak może wyglądać nasze wesele. Nagle to wszystko stało się takie realne... Niesamowite. :)

Swoją drogą, jesteśmy bardzo zaskoczeni, że tak gładko nam to wszystko idzie, jak na razie. Ostatnio znajoma zasugerowała mi, żebym była świadoma, że takie długie narzeczeństwo wiąże się z ogromnym i wydłużonym stresem związanym z przygotowaniami. Hm... Stres? Jaki stres...? My na razie nie doświadczamy żadnego. Na wszystko mamy czas... Nie musimy się spieszyć... Jakoś tak nam się udaje, że w miarę szybko i bez problemów podejmujemy kluczowe decyzje, a przy tym nie ma żadnego parcia, że coś musi być już, tu i teraz. Hm, może to jest tak, że my mamy luz, a za to nasi Aniołowie Stróżowie zapieprzają, że to wszystko przychodzi jak po maśle...? Oby tak dalej. :)

niedziela, 17 listopada 2013

Karol premierem?

Karol od pewnego czasu próbuje mnie przekonać do swojego nowego ulubionego serialu. Opowiada o nim, zachęca i usiłuje doprowadzić do tego, żebym obejrzała choć jeden odcinek... Właśnie widzę, jak włącza w necie stronę z serialami, szuka, klika...

Ja: Czy Ty chcesz mi TERAZ włączyć TEN serial?!
K.: Kochanie, spokojnie. Nie oceniaj pochopnie... Przecież ja nie jestem Donald Tusk, żeby Ci wciskać na siłę coś, czego nie chcesz... :)

I tak włączył mi fragment...
:)

***

Jak nazywa się człowiek, który podczas komunizmu pościł?
Postkomunista! 
:D

Coś się mojemu Narzeczonemu włączyła faza na żarty polityczne... ;)

piątek, 15 listopada 2013

33,3 % loading...

1/3 naszego narzeczeństwa za nami.
Dziewięć wspaniałych miesięcy, pełnych gorliwych przygotowań do małżeństwa i nieco bardziej leniwego rozkręcania przygotowań do ślubu.
39 tygodni ciężkiej pracy nad sobą i nad naszą relacją, poznawania, rozkwitania, powolnego dojrzewania...
273 dni szczęścia, które jest dopiero przedsmakiem...

To dopiero początek. Ale jeśli te kolejne dwie trzecie będą zasuwać w takim samym tempie jak pierwsza, to nie przesadzę stwierdzeniem: lada chwila nasz ślub!

A od Ducha Świętego akurat na ten dzień drobny telegram z Księgi Tobiasza, którą właśnie czytam:

Bądź uwielbiony,  Boże ojców naszych,
i niech będzie uwielbione Twoje imię
na wieki przez wszystkie pokolenia!
Niech Cię wielbią niebiosa 
i wszystkie Twoje stworzenia
po wszystkie wieki.
Tyś stworzył Adama
i stworzyłeś dla niego pomocną ostoję Ewę, jego żonę,
i z obojga powstał rodzaj ludzki.
I Ty rzekłeś: 
Nie jest dobrze być człowiekowi samemu,
uczyńmy mu pomoc podobną do niego.
A teraz nie dla rozpusty biorę tę siostrę moją za żonę,
ale dla prawdziwego związku.
Okaż mnie i jej miłosierdzie
i pozwól razem dożyć starości!

Przepiękna modlitwa Tobiasza i Sary w noc poślubną. Słyszałam o niej wiele razy, ale dopiero teraz w perspektywie naszego przyszłego małżeństwa, zaczyna ona nabierać dla mnie zupełnie innego znaczenia...
Zatem niech i nas dobry Bóg błogosławi i prowadzi swoimi drogami ku pełni zjednoczenia w miłości.


PS. Wodzirej na horyzoncie...!
:)

środa, 13 listopada 2013

Dawniej nie nudziłeś się ze mną... czyli pierwsze rozczarowania i konflikty

ONA: Co tak siedzisz?

Link powyżej odsyła do ciekawego skeczu, którym zaczyna się kolejny rozdział naszej książki. Warto zajrzeć, bo jest nieco zabawny i pozwala z pewnym dystansem zobaczyć, co może stać się tuż PO ślubie... :D

Dobra, już jestem poważna, bo i temat jest dosyć ważny. Autor w naprawdę ciekawy sposób proponuje, żeby się zastanowić, jak to będzie, gdy opadną uczucia fascynacji i zakochania oraz najsilniejsze emocje po ślubie. Mogą pojawić się pierwsze rozczarowania i poważne konflikty. I to jest normalne. Jedne małżeństwa przeżywają to bardziej intensywnie, inne mniej. Jedne radzą sobie z tym lepiej, inne trochę gorzej, ale każde prędzej czy później przez to przejdzie. Cóż, poniekąd pocieszające.

Świadectwa par małżeńskich, opowiadających o swoich pierwszych kryzysach dla nas są potwierdzeniem, że niektóre mniejsze, czy większe spięcia w małżeństwie są zwykle małym sprawdzianem komunikacji. Oboje odnieśliśmy wrażenie, że większość konfliktów, niezależnie czy przed ślubem czy już w małżeństwie, bierze się z problemów w komunikacji. Jeśli się pewne rzeczy ukrywa, dusi w sobie, albo nie słucha drugiej osoby, albo wciąż ocenia, zamiast mówić o swoich emocjach, to nic dziwnego, że dochodzi do konfliktów. Taktyka często stosowana w imię miłości to "niech on/ona się domyśli, skoro mnie kocha". I wtedy rzeczywiście dochodzi do rozczarowań, bo jednak się nie domyślił, więc pewnie mnie nie kocha itd... Ale nie dopatrzyłam się w tym rozdziale innych wskazówek, czego mogłyby dotyczyć prawdziwe rozczarowania. Bo jakoś nie wyobrażam sobie, czym mógłby mnie rozczarować po ślubie mój Karol...? Czym ja mogłabym rozczarować Jego? Znamy swoje wady i słabości, jeśli jeszcze nie wszystkie, to trochę czasu jeszcze mamy, pewnie w końcu wyjdą. A po ślubie, kiedy zamieszkamy razem, trzeba będzie po prostu się dotrzeć. To będzie przecież zupełnie nowa sytuacja dla nas, w której będziemy musieli nauczyć się funkcjonować.  Nie patrzę na to w kategoriach satysfakcji czy rozczarowania.

No właśnie, to też ciekawa sprawa z tą nową sytuacją po wspólnym zamieszkaniu. Autor podkreśla, że często mogą pojawiać się frustracje i konflikty, bo nagle ma się na głowie wszystko: od pamiętania o rachunkach, przez wyrzucanie śmieci, po zakupy i gospodarowanie wspólną kasą. Jeśli wcześniej młodzi mieszkali z rodzicami, to rzeczywiście - współczuję. To musi być szok, żeby się w jednej chwili przestawić i nauczyć żyć samodzielnie, ale razem. Wydaje mi się jednak, że dzisiaj już coraz mniej par wkracza w małżeństwo z takiej pozycji. Coraz częściej ślub bierze się już po studiach, więc z jakimś doświadczeniem samodzielności. My zresztą podobnie - każde z nas od dawna mieszka samodzielnie i ogarnięcie systemu pracy, sprzątania, gotowania i pamiętania o płatnościach mamy już za sobą. Myślę, że to spore ułatwienie - choć jedno zmartwienie mniej. ;)

Na koniec autor zebrał wszystkie najważniejsze zasady i wskazówki, o czym warto pamiętać, rozmawiając ze sobą. Fajne podsumowanie w pigułce tego wszystkiego, czego się dotąd dzięki tej książce nauczyliśmy. I też ciekawe spostrzeżenie - na początku, gdy zaczynaliśmy ten program (8 miesięcy temu!) i po kolei poznawaliśmy te wszystkie reguły i rady dotyczące dialogu, byliśmy tym nieco przytłoczeni. Ło matko, o ilu to rzeczach trzeba pamiętać! Jakie to trudne!... A teraz spojrzeliśmy na to podsumowanie i na luzie stwierdziliśmy: Spoko, to wiadomo, to wiadomo... Ze wszystkim raczej sobie dajemy radę. Niesamowite jaka przemiana zaszła w nas w ciągu tych kilku miesięcy... Nic rewolucyjnego, po kolei małymi krokami poznawaliśmy poszczególne wskazówki i staraliśmy się powoli wdrażać je w naszym życiu. I myślę, że dzięki temu przeszliśmy niebywałą drogę rozwoju w naszej relacji.

Ale, ale  - książka przecież jeszcze się nie kończy, a nic nie wspomniałam o naszej pracy związanej z tym rozdziałem. Mieliśmy porozmawiać o tym, które z podanych sytuacji mogą stać się przyczyną kryzysu w naszym małżeństwie i dlaczego, jakie to w nas wywołuje odczucia, jak możemy się troszczyć o naszą miłość, żeby ewentualność takiego kryzysu jak najbardziej zniwelować. A końcowe ćwiczenie było troszkę mniej związane z tematem, ale bardzo ciekawe - odnoszące się do osobistej pracy nad sobą każdego z nas. Może przytoczę to polecenie, bo jest na tyle inspirujące, że każdy może sobie spróbować na nie odpowiedzieć.

Opisz przykład Twoich dotychczasowych zmagań się lub przezwyciężania jakiejś poważnej trudności, które dały Ci impuls do duchowego rozwoju, większej dojrzałości, lepszego rozumienia siebie i innych.

Owocnych przemyśleń! :)

poniedziałek, 11 listopada 2013

O piosence, która została poważną kandydatką do pierwszego tańca

Hm... Nie wiem od czego zacząć - od początku, czy od końca? I tak, i tak jest ciekawie. Może jednak od początku. :)

Kto czytał o tym, jak się poznaliśmy, pewnie pamięta, że pierwszy raz spotkaliśmy się na koncercie. Ale nie pisaliśmy nigdy, co to był za koncert, jakiej kapeli i skąd w ogóle wziął się ten pomysł... Postanowiłam tutaj uchylić rąbka tej małej tajemnicy, żeby po raz kolejny pokazać, że tzw. przypadek to drugie imię Pana Boga...

Tuż przed wakacjami w 2011 roku po raz pierwszy założyłam konto na przeznaczonych. Poznałam tam wtedy - zmieńmy mu imię - Mateusza. Był muzykiem, miał takie artystyczne spojrzenie na świat, bajerował mnie barwnymi tekstami, a któregoś razu zabrał mnie na koncert kapeli jego znajomej. Jakież było moje zdziwienie i zachwyt zarazem, gdy podczas koncertu kilkakrotnie liderka zespołu wymieniła nazwisko Mateusza jako autora muzyki poszczególnych utworów! Słowem - łał. Byłam pod ogromnym wrażeniem - i jego, i zespołu JazZoom.

Chyba ze dwa tygodnie później nasza znajomość się skończyła. Ja byłam mega zauroczona, a on w porę rozpoznał, że to nie to i powiedział mi subtelnie wprost: "Nie będę potrafił cię pokochać tak, jakbyś tego chciała". Popłakałam, popłakałam, ale uznałam, że ma rację. Trzeba było zapomnieć.

To po tamtym epizodzie nabrałam dziwnego przeczucia, że teraz ten mój Jedyny jest już blisko. Całe wakacje wyczekiwałam Go z modlitwami na ustach. A podświadomie ciągle w uszach brzmiały mi piosenki JazZoom. Chciałam ich jeszcze posłuchać, ale nie mieli swojej płyty, a w sieci nie mają żadnych nagrań... Zaczęłam zatem szukać informacji o kolejnych koncertach. I znalazłam. Chyba z miesiąc wcześniej zaplanowałam sobie, że pójdę na ten koncert. A dzień przed nim wymieniliśmy kilka wiadomości z Karolem... Resztę już znacie. :)

W tak zwanym międzyczasie liderka zespołu JazZoom ku mojej wielkiej radości wydała płytę. Na początku nie mogłam jej nigdzie znaleźć, aż w końcu teraz pojawiła się w Empiku! W sobotę sprawiłam sobie ogromną przyjemność i kupiłam tę płytę!

źródło

Płyta jest zachwycająca. Niektóre aranżacje są bardzo wzbogacone i urozmaicone w porównaniu do tych, które znam z koncertów. Szczególnie spodobał mi się jeden z utworów, który dzięki fletowym i saksofonowym wstawkom skojarzył mi się od razu z bardzo ciekawym rytmem do potańczenia. A że ostatnio trochę dyskutowaliśmy z Narzeczonym, poszukując inspiracji na nasz weselny pierwszy taniec, podsunęłam Mu do posłuchania ten kawałek. O dziwo, spodobało Mu się! (To się wcale tak często nie zdarza, żeby jakiś utwór muzyczny podobał się nam obojgu). Tekst jest idealny na wesele i ta muzyka...! Poza tym byłoby to niezwykle oryginalne, bo zespół jest bardzo mało znany i raczej nie kojarzony z muzyką taneczną, więc śmiem przypuszczać, że nikt inny dotąd nie wpadł na taki pomysł. :)

Wiem, wiem, że to trochę dziwne wybierać utwór do pierwszego tańca na 1,5 roku przed ślubem, ale... skoro już się napatoczył... Jeśli nam się nic nie odmieni, to myślę, że ta kandydatura jest naprawdę warta uwagi. Nawet na 551 dni przed ślubem. O!

PS.1. Czy was też śmieszy nazwisko Zawieracz? Karola śmieszy niebotycznie, bo - jako lekarzowi - kojarzy Mu się wyłącznie z pewnym mięśniem przy odbycie... :D

piątek, 8 listopada 2013

Czas to miłość

Nie wiem, dlaczego przypomniało mi się to właśnie dzisiaj.

To mogło być z dziewięć, albo nawet dziesięć lat temu. Byłam w gimnazjum i często jeździłam na weekendowe rekolekcje franciszkańskie. Tematem jednego z tych spotkań było hasło: "Czas to miłość". Średnio pamiętam, o czym dokładnie była tam mowa, ale dziwnym trafem te słowa są też hasłem moich ostatnich tygodni.

Prowadzę teraz tryb życia, jakiego zawsze chciałam uniknąć. Marzyło mi się pójście na uczelnię/do pracy na 8 godzin, przesiedzenie tam całego czasu bez konieczności wychodzenia, a potem cieszenie się wolnym popołudniem. A tymczasem... Hm... Wstaję wcześnie rano, idę do pracy na parę godzin, potem pędem na zajęcia, po czym mam np. 2,5 godz. przerwy, więc stwierdzam, że zdążę wrócić do mieszkania, żeby zjeść normalnie obiad i znowu gdzieś jadę. Najczęściej wracam wieczorem. Wydaje się, że jestem zabiegana i nie mam na nic czasu? Tylko pozornie. Bo w tak zwanym międzyczasie mam trochę krótkich spacerów (czasem przypominających bardziej biegi na 100 m :) ) na autobus, no i kilka razy dziennie "przerwy" po 20-30 min w autobusach i tramwajach. I właśnie ostatnio doszłam do wniosku, że to jest bardzo cenny czas.

Wcześniej zdarzało mi się to raczej sporadycznie, a teraz prawie każdą taką chwilę w drodze na autobus czy już w autobusie wykorzystuję na... miłość. Mam chwilę, by podziękować Bogu za kolejne chwile życia, pomyśleć o tych, których kocham i prosić o wszelkie dobro dla nich. W kieszeni łapię w dłoń różaniec i uruchamiam Koronkę, albo dziesiątek. Zwykle starcza też czasu na to, by zastanowić się, co mogłabym jeszcze konkretnego zrobić, żeby tę miłość okazać Narzeczonemu, rodzicom, bliskim... Zadzwonić? Wysłuchać? Coś ugotować? W czymś pomóc? Coś załatwić? Jeśli nie mogę się w danej chwili spotkać z tymi, których kocham, mogę chociaż w ten sposób starać się o nich zadbać, powierzyć ich Bogu, pomyśleć ciepło o nich, poczuć wdzięczność za to, że są w moim życiu... I przede wszystkim choć na chwilę spotkać się w sercu z największą Miłością - Tym, Który Jest...

Dziś nie mam wątpliwości - ten nieco "przypadkowy" czas to miłość. I dzięki temu nigdy nie było lepiej...

czwartek, 7 listopada 2013

Po co, i po co, i po co, i po co...

Gdy byłam mała i uporczywie pytałam "po co" coś się robi, moja mama, z pochodzenia podbydgoszczanka, zwykle odpowiadała: Poco to się nogi noco... Zawsze mnie to wkurzało, ale po latach pokornie się uniżam i przyznaję: miała rację. Chyba zacznę używać tej odpowiedzi na te wszystkie namolne pytania, zaczynające się od: "po co". Ale wcześniej naprawdę zwariuję, jak jeszcze raz usłyszę: Po co tak długo czekacie z tym ślubem?! Przecież nie ma na co czekać...!

Nie można normalnie zapytać: Dlaczego tak zdecydowaliście? Czy są ważne powody? Nie można spróbować przez chwilę wczuć się w naszą sytuację... Nie można normalnie pogadać, może zasugerować, że widzi się jakieś inne rozwiązanie.... Nie, lepiej ze świętym oburzeniem nagadać, że przesadzamy, że to bez sensu, że się przejmujemy niepotrzebnie "bzdurami"...

A... Może już nic więcej na ten temat nie powiem, bo mi się ciśnienie podnosi.

***

Dla rozluźnienia - ciekawy incydent. Świeżutki, z dzisiaj.
Klasa II, zajęcia na temat właściwości magnesu. W grupie jest śliczna, niepozorna dziewczyneczka o aparycji małego aniołka. Blond włoski, duże niebieskie oczy, uśmiech jak z reklamy, sukieneczka w serduszka... Bawi się - jak wszystkie dzieci - zabawkowymi magnesami. W pewnej chwili inna dziewczynka przez przypadek zahaczyła swoją zabawką o jej ramię, lekko ją trącając. Blondyneczka odwróciła się do niej i z wściekłym wyrazem twarzy krzyczy:
- Jak mogłaś mnie uderzyć?! Nienawidzę cię! - i w tym momencie słychać głośny i soczysty plask! Dała jej z liścia. Tamta odwróciła się na pięcie, po policzku spłynęła jej łza, ale zacisnęła zęby i poszła bawić się dalej. Blond-aniołek również wróciła do zabawy. Nikt nic nie widział, nikt nic nie powiedział. My tylko obserwowałyśmy z daleka... 
Szok... :)

poniedziałek, 4 listopada 2013

Trza być w butach na weselu

Z cyklu: rozważania przyszłej Panny Młodej.

Dwie noce pod rząd mój mózg produkował niestworzone obrazy z naszym ślubem w roli głównej. Jak zwykle - ślub za kilka godzin, a ja... nie mam nic. Przerażenie, bo przecież jakoś trzeba wyglądać. Nagle, nie wiadomo skąd pojawia się sukienka - pierwszy raz w miarę mi się podobała i nawet była biała! Ale poza tą nieszczęsną suknią nie miałam kompletnie nic - welonu, żadnego okrycia, butów, kwiatów, włosy rozczochrane niemiłosiernie... Niewiele myśląc, wybrałam się dzielnie do... najbliższego Tesco z nadzieją, że kupię tam wszystkie potrzebne rzeczy. :D Wszystko w biegu, bo już dochodzi 9:00, a o 12:00 ślub! Ni stąd, ni zowąd dostaję paczkę. Małe pudełko, a w nim... białe buty ślubne od... jednej z osób, którą znam (tylko) z blogosfery! Buty mają niebieskie zdobienia, a kwiaty i bolerko miały być beżowe... Trudno, lepsze takie niż żadne... Przecież nie pójdę boso do ślubu! W końcu (za wieszczem) trza być w butach na weselu... :)

***

Odkąd wróciliśmy z długiego świętowania nie mogę sobie znaleźć miejsca... Coś jest nie tak, coś uwiera. Doskonale wiem co, ale uwolnienie się od tego wcale nie jest takie proste. Toczy się we mnie potężna duchowa walka, która - mam nadzieję - ostatecznie przyniesie dobre owoce. Z drugiej strony przeżywam jakąś dziwną huśtawkę nastrojów związanych z naszym ślubem. (To na pewno przez te głupie sny...) Najpierw z rozżaleniem myślę, jak dłuuugie jeszcze oczekiwanie przed nami, a ja bym już chciała być Jego żoną, tworzyć rodzinę, realizować swoje marzenia... Ta tęsknota bardzo mocno daje o sobie znać, a już chwilę później nieoczekiwanie ulatnia się, by ustąpić miejsca błogiemu zadowoleniu z aktualnego stanu rzeczy. Bo przecież to oczekiwanie też jest piękne, bo mamy tyle swobody, a nawet pewnej beztroski. A jak pojawią się dzieci, to już nic nie będzie tak jak teraz... A za chwilę - dzieci?! Ja chcę być maaamą... I od nowa - dziwnie niewytłumaczalna tęsknota za małżeństwem i rodzicielstwem na przemian z pełni uzasadnioną radością z powodu tak satysfakcjonującego narzeczeństwa... I tak w kółko...

Jak przez to nie zwariuję do jutra, to jutro z pewnością będę wariować na fotelu stomatologicznym, żegnając się z uciążliwą ósemką...

piątek, 1 listopada 2013

Bo tak było zawsze...

... a teraz może być inaczej. Chyba.

Większość moich "singlowskich" nawyków, przyzwyczajeń czy rytuałów umarła śmiercią naturalną - nawet nie zorientowałam się kiedy i nie odczułam specjalnej straty. Nowa jakość życia dzielonego z kimś, kogo się kocha jest tak fascynująca, że nie ma się głowy do tego, by zastanawiać się, czemu teraz jest inaczej w tak wielu dziedzinach. Człowiek po prostu cieszy się, że jest obok ukochanej osoby, a życie, w którym coraz więcej nas łączy, jest piękne i niesamowite. Więcej nie trzeba.

Czasem jednak przychodzą takie momenty, kiedy dochodzi do mojej świadomości, jak bardzo zmieniło się moje życie, odkąd poznałam Karola. Bo zawsze o tej porze robiłam to i to. Taki miałam zwyczaj, to było dla mnie ważne, więc temu podporządkowywałam swój czas. Hm, w zasadzie to nadal jest dla mnie ważne. Ale Karol proponuje inne rozwiązanie, podając całkiem rzeczowy, chociaż dla mnie raczej mało przekonujący argument. W środku, w Adzie, odzywa się bunt.  

Jak to? Przecież ZAWSZE tak było. Dlaczego miałabym to zmieniać? Bo On chciałby inaczej? A co mnie to obchodzi? To jest dla mnie ważne, to tylko jeden taki dzień w roku, jedna taka okazja... Dlaczego mam z tego rezygnować? 

Rozmawialiśmy o tym akurat wtedy, gdy prasowałam koszulę taty. Przez zaledwie kilka minut przetoczyło się przez moją głowę mnóstwo przeróżnych myśli. Miałam dosłownie chwilę na podjęcie decyzji. Mój stosunkowo silny charakter zdecydowanie dochodził do głosu, przekonując mnie z całą stanowczością, że nie powinnam ustępować i rezygnować. Ale szybko pojawiły się kontrargumenty. Przecież i tak wszystko się zmieni, to tylko kwestia czasu. To, że akurat w tym roku 1. listopada jesteśmy w moim rodzinnym domu, to tylko drobny zbieg okoliczności, który usilnie próbuje podsycać mój bunt. Gdybyśmy byli u Niego, w ogóle nie byłoby sprawy. Byłoby zupełnie inaczej i już. A jak się kiedyś ułoży tak, że w ogóle nie pojedziemy na groby w dzień Wszystkich Świętych, bo praca, bo choroba, bo niespodziewane wydarzenia itp.? A jak będziemy mieć dzieci i też poukłada się nie po naszej myśli, bo będą smarkać i trzeba będzie zostać w domu? Nici z moich rytuałów.

Plany można sobie schować do kieszeni. Im szybciej się przyzwyczaję do tego, że moje życie zmienia się diametralnie i wciąż będzie się zmieniać, tym lepiej dla mnie. A że tak było "zawsze"*...? I co z tego? Teraz może być inaczej. I Bogu chwała, że tak jest. Trzymanie się kurczowo tego, co znane i bezpieczne, to najlepszy sposób na zatrzymanie się w rozwoju i stanie w miejscu. A tego chciałabym uniknąć, zdecydowanie.

Zatem krok po kroku idziemy do przodu. Razem. Oddając się dzisiaj pod opiekę wszystkich Świętych.



* Swoją drogą to "zawsze" to może było parę lat z rzędu, nie więcej. Często taka jest prawda, gdy mówimy "zawsze". Ciekawe mamy pojęcie zawszości, prawda...? :)


PS.
K.: Ale Ty masz ładną buzię... (gładzi mnie po twarzy)
Ja: Mhm, skoro tak myślisz... :)
K.: No, na tą buzię się "złapałem". :)
Ja: Tylko na buzię?
K.: Nie, no nie tylko.
Ja: Chyba na inteligencję przede wszystkim? :)
K.: No, na inteligencję i na dobry charakter.
Ja: A co to znaczy "dobry" charakter?
K.: No... Że jesteś normalna.
Ja: Aha.

:D

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...