Odliczamy!

wtorek, 29 lipca 2014

Dygresja towarzyska

Zawsze bardzo mnie cieszą maile od Czytelników.

Nigdy się tego nie spodziewałam, nawet w najśmielszych oczekiwaniach co do bloga nie przypuszczałam, że z tym miejscem zwiąże się tyle wspaniałych osób, które będą chciały dzielić się z nami także swoim życiem, swoimi rozterkami, przemyśleniami, radościami i kłopotami. Same komentarze pod wpisami dają pewien tego obraz, ale prywatne wiadomości są o tyle ważniejsze, że pozwalają na nawiązanie jakiejś relacji. Dla mnie jest to pewien fenomen i za każdym razem niesamowite przeżycie, gdy ktoś zupełnie obcy fatyguje się, by napisać coś o sobie, wyrazić swoje zdanie, podzielić się aktualnymi doświadczeniami swojego życia lub po prostu dać znać, że jest i czyta. Tak zwyczajnie, jakbyśmy codziennie widywali się na ulicy... ;)

Regularnie, co jakiś czas na naszą skrzynkę mailową przychodzą wiadomości, dzięki którym nie tylko Wy poznajecie nas, ale także my możemy choć odrobinę poznać Was. Często jest to dosłownie parę słów. Fajnie, że jesteście. Dobrze wiedzieć, że ktoś jeszcze przeżywa coś podobnie. My mamy ślub za tyle i tyle miesięcy... Czasem to tylko zwykłe zagajenie odnośnie do jakiegoś wpisu czy komentarza, z którego wywiązuje się poważna mailowa dyskusja. Nieraz ktoś tylko zapewnia o modlitwie i życzy powodzenia, a czasem zdarzają się maile z prośbą o modlitwę. Te zapadają w pamięci szczególnie i zawsze powracają podczas naszych spotkań, kiedy wspólnie się modlimy. A najbardziej ujmujące są wiadomości ze znanych już adresów mailowych. Tak jak ta ostatnia: Pisałam do Was wtedy i wtedy, dziś chciałabym podzielić się nowiną - my też zaręczyliśmy się! Albo inna, całkiem niedawna: Pamiętasz, jak kiedyś pytałam Cię o coś tam w sprawie ślubu? Od tygodnia jesteśmy już małżeństwem! 

Fenomenalne uczucie - zostać obdarzonym takim zaufaniem i móc Wam towarzyszyć. Cieszyć się z Wami, zapytać o radę albo coś podpowiedzieć, wspierać się wzajemnie dobrym słowem i modlitwą. Dziękuję.

Fajnie, że jesteście. Bez Was z pewnością to miejsce nie byłoby takie, jakie jest. A jest chyba całkiem przyjemne... ;)

sobota, 26 lipca 2014

Welon to welon?

Tak zupełnie orientacyjnie zaczęłam rozglądać się w internecie za welonem ślubnym. Wiem, wiem, póki suknia nie wybrana, to mam na to jeszcze czas, ale warto zorientować się co nieco. Trochę poszperałam i ... Przerosło to moje najśmielsze oczekiwania.

Hm... Jakby to ująć... Jestem w tym temacie totalnym żółtodziobem. O ile jeszcze w kwestii sukni ślubnych coś tam się orientuję i potrafiłabym nawet odróżnić princesskę od empire i A od rybki, o tyle welon... to przecież tylko welon. Krótki, dłuższy albo bardzo długi. Prosty albo udziwniany.

A tu się nagle dowiedziałam, że welony są zwykle w trzech podstawowych kolorach, mogą być jedno- albo dwuwarstwowe (i to w przeróżnych konfiguracjach długości), gęste albo rzadsze, gładkie i marszczone, zdobione mereżką (dotąd nie miałam pojęcia, co to znaczy), kryształkami, perełkami i Bóg wie, czym jeszcze. Hiszpanka, mgiełka, katedralny, flyaway, blusher... Jaki pasuje, do jakiej sukienki, a z którą absolutnie nie może się łączyć...

Czuję się, jakbym przybyła z innej planety. Bo dla mnie w dalszym ciągu welon... to welon. ;)
Tylko muszę teraz wyczaić, jak nazwać i opisać taki, jaki chcę. To jest zagwozdka. ;)

Jedno jest pewne. Welon to przepiękny dodatek ślubny, chyba jeden z najbardziej wyjątkowych i ujmujących - jak dla mnie. Nigdy, przenigdy nie zrezygnowałabym z welonu do ślubu, chociaż chyba jeszcze pokutuje taki pogląd, że wianek + welon to już przesada. Dla mnie żadna przesada i zrobię wszystko, żeby to połączenie wyglądało oszałamiająco.

Szkoda tylko, że tak się zaciera znaczenie i wymowa welonu, a tym bardziej wianka ślubnego. Piękna symbolika dzisiaj bywa już tylko dodatkiem, który nie wyraża nic oprócz wartości estetycznych. Szkoda.


czwartek, 24 lipca 2014

Troska i staranie

Lubię sobie co jakiś czas przejrzeć notki sprzed kilku miesięcy. Zawsze mi to dobrze robi w gorszych chwilach, bo daje pewien obraz tego, jak wiele dobrego się u nas wydarzyło i jaki ogrom wysiłku wkładamy nie tylko w to miejsce, ale przede wszystkim w budowanie naszej relacji. I tak przy którymś wpisie dotyczącym książki "Nas dwoje" jedna z czytelniczek napisała o swoich przemyśleniach - pozwolę sobie zacytować:

Tak się zastanawiam, Wasze narzeczeństwo ma trwać 2 lata. Tak sobie rozmyślam, czy się nie zniechęcicie. Teraz jesteście pełni zapału, to wszystko jest takie świeże, ale za jakiś czas, czy nie wkradnie się rutyna?

Wtedy, na świeżo, nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Też było to dla nas zagadką, też się poniekąd trochę obawialiśmy, jak to będzie i czy starczy nam zapału. Dziś, po prawie 1,5 roku narzeczeństwa, mogę powiedzieć nieco więcej. I co ciekawe, wydaje mi się, że jest wręcz odwrotnie niż można było się spodziewać. Tzn. mam wrażenie, że na początku naszego narzeczeństwa staraliśmy się mniej niż teraz. Że im bliżej do ślubu i im bardziej wspólne życie staje się realnym celem, a nie tylko mglistym wyobrażeniem, tym więcej zaangażowania wkładamy w jak najlepsze przygotowanie się do tego. Dużo częściej i w bezpośredni sposób wyrażamy troskę o siebie wzajemnie, zwykle w takich drobnych, podstawowych, codziennych sprawach. Posiłki, zakupy, czas na sprzątanie, załatwienie czegoś na mieście, pomaganie sobie w czym tylko się da, wspieranie w trudnych sytuacjach... Pewnie w dużej mierze ma na to wpływ sytuacja i warunki naszego życia, które przez ostatnie pół roku zmieniły się diametralnie. Ale może dlatego, że wcześniej nie mieliśmy zbyt wiele takich okazji, teraz tak bardzo doceniam to, jak i w czym wyraża się nasza miłość. I zapału absolutnie nie brakuje, wręcz przeciwnie. Odnoszę wrażenie, że teraz to my dopiero zbieramy siły przed najważniejszym! 

A rutyna? Chyba nie ma na nią miejsca. Mamy pewne schematy spotkań, inaczej wyglądają nasze randki w tygodniu (zwykle bardzo podobnie), a inaczej w weekendy. Wtedy też można trochę poszaleć i staramy się ciekawie zagospodarować sobie czas. Co ciekawe, ostatnio nawet udaje nam się dość często spotykać ze znajomymi parami. I jest to mega inspirujące, bo są to ludzie z bardzo różnych środowisk, o różnym stylu życia i światopoglądzie. Wiele ciekawych refleksji i wniosków wyciągamy z tych spotkań i zawsze daje to też możliwość spojrzenia na naszą relację z pewnego dystansu. A, no i przy okazji wspomniana książka "Nas dwoje" wędruje po ludziach i inspiruje - dwa tygodnie temu odebraliśmy ją od jednych znajomych, a w niedzielę znów pójdzie w świat, do innych narzeczonych. Oby im też przyniosła jak najwięcej dobra. 

Tak jak wtedy, po tym komentarzu, z pewnymi obawami rozkminiałam, jakie będzie nasze narzeczeństwo, czy rzeczywiście się szybko nie zniechęcimy, czy będzie nam się chciało dbać o tę miłość, pielęgnować ją i wykorzystać czas przygotowywania się do małżeństwa na maksa, tak teraz rozkminiam, jakim będziemy małżeństwem. Czy właśnie po ślubie nam się nie odechce, czy będziemy potrafili czerpać do oporu z łaski sakramentu, czy się nie pogubimy, czy nie popadniemy w tą nieszczęsną rutynę... Nie próbuję nawet odpowiadać. Odpowiedzią na te pytania będzie każdy kolejny dzień naszego życia. Pozostaje tylko oddać to wszystko Bogu, prosić, by pobłogosławił i każdego dnia starać się tak, jakby to miał być nasz ostatni wspólny dzień. I tak przez najbliższe (przynajmniej) 50 lat - co daj Boże. ;)

niedziela, 20 lipca 2014

W poszukiwaniu sukienki - podejście pierwsze

Mierzenie sukien ślubnych miało być czystą frajdą i przyjemnością. Ale...

Koleżanka, z którą miałam iść, w sumie w ostatniej chwili wystawiła mnie do wiatru, więc poszłam sama. Nie trzeba chyba komentować. Po prostu kijowa sytuacja. To raz.

W salonach, które odwiedziłam, panuje taka dziwna atmosfera, żeby za wszelką cenę uczynić z panny młodej księżniczkę. "To jest za skromne, giniesz w tym. Musisz błyszczeć! Musisz się wyróżniać - to jest ślub!". No ja wiem, że ślub. Ale w tym ślubie będę uczestniczyć JA, Ada Karolowa, a nie jakaś księżniczka w sukience przypominającej dzwon kościelny. Że ja bym chciała pięknie, ale przy tym prosto i skromnie? Nikogo to specjalnie nie obchodzi. To dwa.

Trzy - cycki. "Niska jesteś, niczym się nie wyróżniasz, to chociaż biust musisz uwydatnić! Bo przecież musisz błyszczeć w tym dniu!". No ja chętnie, tylko że chciałabym błyszczeć czymś innym, niż cyckami... Też bez odzewu.

Cztery: "A tak w ogóle to chyba Ci się pomyliło. Zamiast sukien ślubnych powinnaś mierzyć komunijne...". Ja wiem, że bardzo młodo wyglądam, ale bez przesady. Żałuję, że w tym momencie nie odwróciłam się na pięcie i nie wyszłam od razu.

Jeszcze jeden kwiatek z innego salonu: "Piękna ta sukienka, pasuje do pani, tylko jakoś tak niespecjalnie układa się w biodrach. Powinna pani do niej trochę schudnąć". A cudo kosztowało prawie 4 tysiące, więc co tam będziemy poprawiać i przystosowywać do mojej figury. To ja powinnam się do niej przystosować.

Czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania? Chyba nie muszę mówić, w jakim nastroju wróciłam z tego mierzenia.
Może to przez to, że byłam sama, a może po prostu źle trafiałam... Nie wiem.
Ale następnym razem, jak będę chciała powiedzieć, że mierzenie sukien ślubnych to fajna sprawa, zastanowię się dwa razy.

Niemniej jednak muszę przyznać, że we wszystkich tych sukniach wyglądałam całkiem ładnie. Nie mogę powiedzieć, że któraś była całkowicie do bani. Jedne bardziej, inne mniej, ale podkreślały, co miały podkreślać. Kwestia wybrania, która najbardziej i w której najlepiej się czuję. Ale poza tym... Czyżby ładnemu było we wszystkim ładnie? ;)

A na następne podejście ściągam mamę, nie ma bata. Żadne koleżanki, mama to mama.
Na szczęście wsparcie wirtualne mam niezastąpione! :D 

czwartek, 17 lipca 2014

O doskonałej pamięci i kłopotach emisji głosu Narzeczonego

K. "śpiewa": Trzepała Zośka dywan, z dywanu leciał kurz, tak ciężko pracowała, że siły nie ma już...!
Ja: Spoko, tylko możesz teraz dołączyć do tego melodię...
K.: Nie mogę. Mam słabe "c".
Ja: Buhahaha!
(po chwili) Ale które? Dwukreślne? Trzykreślne?
K.: Yyy, wszystkie... :D

***

Ja: Jak Ty wszystko dokładnie pamiętasz, kto by pomyślał... To może mi powiesz, jaką bluzkę miałam na sobie w dniu naszych zaręczyn??
K.: Tą z napisem: "Diamond are my only friends".
Ja: Skubany! Skąd to pamiętasz?? :D
K.: Ha!
Ja: A włosy jak miałam upięte?
K.: No z tyłu, w kucyk. 
Ja: A spodnie które...?
K.: (...) No dobra, dobra. Bo zaraz mi powiesz: A jak byłam ubrana 30 lipca 2012 roku o godzinie 11:00? Podpowiem ci, że nie widzieliśmy się wtedy... :D

***

- Za dziesięć miesięcy będę twoją mężatką... 

:D

środa, 16 lipca 2014

Dyszka

Wiem, że dla osób, które przygotowania do ślubu zaczęły na kilka miesięcy czy pół roku wcześniej, te nasze 10 miesięcy to ogrom czasu. Ale dla nas to zupełnie inna perspektywa. Leci na łeb na szyję.

I chyba pierwszy raz w naszym narzeczeństwie mam ostatnio takie myśli, że chciałabym, żeby jednak czas na chwilę się zatrzymał, albo chociaż trochę zwolnił. Żeby w jakiś sposób odwlec nasz ślub... Nie chodzi o wątpliwości, bo nie mam żadnych. Ale zaczynają się pojawiać rożne obawy - jak to będzie? Niby jesteśmy już w miarę przygotowani, ale jak sobie zaczynam myśleć o konkretnych, codziennych wymiarach życia małżeńskiego, to momentami ogarnia mnie strach. Nie paraliżujący. Naturalny, delikatnie uwierający. Strach przed tym, co nieznane. Bo to, czym żyjemy teraz, choć jest nieraz trudne i trochę już wychodzi bokiem, to jednak jest już dla nas oswojone, utarte, bezpieczne. A to, o czym ma się tylko jakieś blade wyobrażenie, może wywoływać niepokój. 
Takich obaw pewnie nie doświadczają pary mieszkające ze sobą, więc to spore pole do popisu dla Złego, który nie próżnuje z pokusami i sianiem zamętu... 

A tak zupełnie z innej beczki, dopełnieniem naszej niedzielnej randki była konferencja z Pachnideł pt. "O seksie".
I po raz pierwszy mam dylemat, czy rzeczywiście polecać do posłuchania... Hm, nie żeby o. Szustak tym razem gadał coś nie tak. Właśnie wręcz przeciwnie... Wszystko dokładnie wyjaśnił, użył adekwatnych porównań, roztrzaskał wciąż pokutujące mity i stereotypy na temat seksu (małżeńskiego oczywiście, bo w Pachnidłach o żadnym innym nie ma mowy), no i oczywiście nie szczędził przy tym poczucia humoru. 
I jak tak sobie tego wszystkiego posłuchaliśmy, to... aż się trochę odechciało czekać na to te 10 miechów... :D 

Nie no, to niezwykle ważna konferencja, więc naprawdę warto posłuchać. A jakby kogoś, tak jak nas, w efekcie ogarnęło rozleniwienie w kwestii czekania, to proponuję dla równowagi posłuchać też tego:

Są szalenie ujmujący, a ich historia ciekawa. No i mówią o seksie, a nie o "akcie małżeńskim"... ;)

poniedziałek, 14 lipca 2014

Niezwykła randka

Wygrany w konkursie przygotował w nagrodę wyjątkową randkę.

Pobudka o godz. 3:30. Godzinę później byliśmy już na Kopcu Krakusa, oczekując na...


Coś pięknego...
A w tym samym momencie po przeciwnej stronie nieba...
Miasto buuuuuudzi się...
Najładniejsze oczywiście Stare Miasto.
Rosa na zboczu Kopca.
I pierwsze promienie!
Było przepięknie. Po prostu cudownie! Uwielbiam wschody słońca, a jeszcze mieliśmy naprawdę ogromne szczęście, że była to noc pełni i piękna pogoda. Widoki wspaniałe, a zimny wiatr pchał nas do przytulania, żeby za bardzo nie zmarznąć. ;) 

Chwilę później, czyli o 6:00 spacerowaliśmy już po puściutkim krakowskim rynku. Taki widok to naprawdę rzadkość. 

O 7:00 Msza św. u Dominikanów, mały spacer na Wawel, a później... 

...urocze śniadanie w kawiarni z goździkami na stole. ;)
Wcale nie trzeba wymyślać Bóg wie czego i wydawać dużo kasy, żeby randką wprawić w zachwyt. 
Narzeczonemu należą się za ten wspaniały poranek wieeelkie brawka. :D 



sobota, 12 lipca 2014

Czas wziął nogi za pas

Nie wiem, jak to się stało i kiedy, ale coś się zmieniło. Przez prawie półtora roku narzeczeństwa czas pozostający do ślubu wlókł się, jak tylko mógł. Liczenie od 27 miesięcy było momentami katorgą. Jak to dłuuugo... 20 miesięcy to tylko trochę krócej... 15 miesięcy to wciąż ponad rok... A teraz do naszego ślubu zostało 10 miesięcy z małym okładem i... Mam wrażenie, że czas się zdenerwował, rozpędził i zaczął uciekać. Ale nie, że sobie truchta. Spieprza, ile sił w nogach. Teraz wydaje mi się, że zostało nam naprawdę niewiele czasu i momentami jestem nieco przerażona, jak my to wszystko ogarniemy...

Ostatnio zaczęliśmy się modlić nie ZA nasze wesele, ale O nasze wesele. Żeby w ogóle doszło do skutku. Bo, poważnie, jest taka opcja, że odwołamy wszystko związane z weselem i skończy się na obiedzie dla najbliższej rodziny. Tyle tylko, że wówczas powstaje pytanie: to po jaką cholerę tyle czekaliśmy? Gdybyśmy wiedzieli od początku, że to będzie tak wyglądać, pobralibyśmy się dużo wcześniej. Z rok przynajmniej. Zdecydowaliśmy trochę odłożyć ślub w czasie przede wszystkim ze względu na to, że jednak chcielibyśmy świętować początek naszego małżeństwa w tak wyjątkowy sposób, jakim jest wymarzone wesele. W tym momencie jednak wszystko stoi pod wielkim znakiem zapytania. I strasznie mnie wkurza, gdy ktoś pyta o nasze wesele i na moją odpowiedź: "jeszcze nie wiemy, czy w ogóle będzie", pada stwierdzenie: "eee, przesadzasz, jakoś to będzie". Tego typu teksty dołączam do powodów, dla których nie lubię rozmawiać o ślubie.

Żeby się nie martwić na zapas, o weselu staram się na razie za wiele nie myśleć. Skupiam się na ślubie. Dlatego od jakiegoś czasu przeglądam w internecie suknie ślubne. I tu znowu mam niezły mętlik w głowie. Bo z jednej strony wiele osób radzi, by pochodzić po salonach i poprzymierzać sukienki. Sprawdzić, w czym będzie mi najlepiej, bo może się okazać, że moja wizja sukni ślubnej w rzeczywistości będzie na mnie wyglądać po prostu źle. I ja o tym doskonale wiem i już się powoli zbieram na tournee po salonach, ale... Coś ciężko mi to idzie, jak sobie pomyślę, że na przykład spodoba mi się jakieś cudo, które będzie kosztować krocie... Ja nie lubię takich sytuacji.

O, wczoraj nawet znalazłam na allegro przepiękną suknię, no dosłownie wymarzoną i to firmy, która ma salon w Krakowie. Super. Wysyłam nawet Narzeczonemu - potwierdza, że ładna. Pyta, ile kosztuje. W salonie 4700 zł, tutaj 1500 zł. Łał, to nieźle! Okazja. No tak, tylko to w dalszym ciągu dużo za dużo... Wiem, wiem, co powiecie, to extra cena jak na firmową suknię ślubną. Już mnie kiedyś koleżanka sprowadziła na ziemię, ale mnie się nadal nie mieści w głowie, jak można tyle kasy wydać na sukienkę. Na obrączki - spoko, bo to przecież na całe życie. Ale na suknię na jeden dzień??

Swoją drogą z sukniami ślubnymi to jest pewien fenomen. Dla przykładu historia innej koleżanki, która w zeszłym roku wychodziła za mąż. Szukała krawcowej, która uszyłaby jej sukienkę. Zwykłą, bardzo prostą i skromną, bez żadnych falban, zdobień. Wybrała się do poleconej przez kogoś krawcowej i opowiedziała, jaką chciałaby suknię, ale nie wspomniała, że ma to być suknia ślubna. Pyta, ile kosztowałoby uszycie takiej sukienki. W granicach 350-500 zł razem z materiałem. Super! Krawcowa pyta, jakiego koloru miałaby być suknia. Biały. I tutaj konsternacja na twarzy krawcowej: "Biała? Biała długa suknia?? A to przypadkiem nie na ślub?? Bo ślubna to będzie kosztować 1100 zł!"... Przemysł ślubny kwitnie. ;D

Pocieszam się, że z wybieraniem sukienki to też nie ma co się spieszyć, bo przecież jeszcze sporo czasu przede mną. Ale po chwili przypominam sobie przecież, jak ten czas ostatnio strasznie szybko ucieka i kurczy się nieprawdopodobnie. Wakacje zlecą raz dwa, jesień jeszcze szybciej, a potem to zostaje już zima, a w zimie łazić za sukienkami to średni pomysł... I nagle okazuje się, że wcale nie ma sensu odkładać tego tournee... I tak w kółko. Jeden wielki znak zapytania. A czas naprawdę wziął nogi za pas...

środa, 9 lipca 2014

Kronika

Po paru dobrych miesiącach przerwy zebrałam się w końcu, żeby uzupełnić naszą kronikę. Ostatnie uzupełnienie jest z marca - to i tak nieźle. Miałam wrażenie, że jeszcze dłużej tam nie zaglądałam. Wszelkie drobiazgi nadające się do kroniki odkładałam przez cały ten czas w jedno miejsce, żeby się nie pogubiły i nie zniszczyły. A teraz wreszcie mam trochę czasu, żeby wszystko uporządkować i powklejać.

Pomysł stworzenia naszej kroniki został zapożyczony od zaprzyjaźnionej Czytelniczki, bo był idealną odpowiedzią na pytanie: "co zrobić ze wszystkimi szpargałami, biletami, ciekawymi zapiskami, których nie mamy serca wyrzucać, bo są świetną pamiątką?". Zebrać w jedno miejsce, powklejać, zabezpieczyć i krótko opisać - banalnie proste, a efekt jest rewelacyjny. I tak powstała całkiem spora księga, do której zaglądanie jest niezwykłą przyjemnością. Tyle pięknych wspomnień, że buzia sama się uśmiecha...

Mała próbka co ciekawszych pamiątek... :)

Najwcześniejsza zachowana pamiątka - z naszego drugiego spotkania. ;)
To ze spaceru po podkrakowskich łąkach. ;)
Pierwsza wspólna podróż pociągiem. ;)

Najśmieszniejszy rachunek jaki dostaliśmy w restauracji... ;D
Takie tam... Musiało nam się naprawdę nudzić. ;)
Okruchy z Francji...
Fajna pamiątka. ;)
:D 
Kronika oprócz właściwości praktycznych i rozrywkowych wykazuje także działanie antykryzysowe i antystresowe, pozytywnie wpływa na budowanie wspólnego bagażu doświadczeń i wspomnień, zachowuje pamięć o pięknych chwilach oraz przyczynia się do pielęgnowania związku. Polecam! ;)

poniedziałek, 7 lipca 2014

O odkrywaniu swojej kobiecości

Długo wahałam się, czy w ogóle podejmować tutaj ten temat, bo to dosyć osobista kwestia. Ale gdy nie wiadomo co zrobić, czasem warto posłuchać... kobiecej intuicji. A ta w jakiś dziwnie natrętny sposób szturcha mnie, by jednak coś napisać.

Gdy poznałam Karola, wydawało mi się, że moja kobiecość jest raczej dobrze ukształtowana, przynajmniej na miarę możliwości dwudziestoparoletniej dziewczyny. Myślałam, że znam siebie, swoje mocne i słabe strony, pragnienia i ograniczenia. Wiedziałam, czego chcę, nie miałam większych kompleksów, więc sądziłam, że kolejny level w odkrywaniu mojej kobiecości przyjdzie dopiero po ślubie - w kontekście spełniania się w roli żony, a później matki. Trochę się myliłam...

Zaczęło się od tego rozdziału w książce "Nas dwoje" i decyzji, by jednak zacząć prowadzić obserwacje swojego ciała i cykli miesięcznych. Całkiem niedawno pisałam o tym, jak ogromną radość i spokój daje poznanie mechanizmu funkcjonowania swojego organizmu, wszelkich zależności i (nie)prawidłowości. To naprawdę niesamowite doświadczenie i polecam każdej kobiecie, bo nie kosztuje prawie nic (no poza inwestycją w dobry termometr), a może wiele pomóc. Dla mnie to był pierwszy krok w odkrywaniu swojej kobiecości tak na poważnie. Zaczęłam o wiele bardziej rozumieć siebie, swoje nastroje, reakcje mojego organizmu na różne czynniki, a przede wszystkim zaczęłam poznawać swoją płodność, co też niezwykle wpływa na poczucie swojej kobiecości.

Z moimi obserwacjami nieco wiąże się kolejna kwestia, która w ostatnim czasie wywołała u mnie małą rewolucję. Zauważyłam, że co jakiś czas przydarzają mi się różne drobne infekcje, wywołujące jakieś dziwne reakcje. Niby wiedziałam, co się dzieje, ale świrujące wykresy zaczęły mnie martwić. Postanowiłam poszukać przyczyny, skąd to może się brać i o co w ogóle chodzi. Wędrując od strony do strony natknęłam się m,in. na ten wywiad: http://miesiaczka.com/index.php?option=com_content&view=article&id=50&Itemid=53.
Prawdę mówiąc, bardzo mnie to poruszyło. Pierwsze co zrobiłam, po przeczytaniu tego artykułu, to pobiegłam do łazienki sprawdzić skład i pH mojego płynu do higieny intymnej. Uff, jest OK. Ale zaraz potem zaczęłam rozkminiać swoje podpaski, które - choć są jednymi z najlepszych na rynku - rzeczywiście podrażniają. Powertowałam jeszcze trochę ten i inne portale, pomyślałam, pozastanawiałam się, aż w końcu zdecydowałam się na coś, czego jeszcze jakiś czas temu w ogóle, kompletnie, ani trochę nie brałam nawet pod uwagę. Zamówiłam sobie podpaski wielorazowe i (od razu) olejek antybakteryjny. Nie będę tutaj specjalnie się o nich rozpisywać - artykułów i porad na ten temat jest w necie mnóstwo. Można znaleźć nawet dokładne instrukcje, jak je prać. Ze swojej strony dodam tylko potwierdzenie - rzeczywiście różnica w używaniu jest ko-lo-sal-na. Owszem, jednorazowo jest to spory wydatek, ale zwraca się w ciągu kilkunastu miesięcy. Nie namawiam specjalnie nikogo, bo sama przez długi czas byłam nieprzekonana. To trzeba po prostu poczuć i chcieć. Moim zdaniem naprawdę warto. I dla mnie był to kolejny krok w odkrywaniu swojej kobiecości i dbaniu o nią. 

A na koniec krótko o jeszcze jednym, milowym kroku, z którym niepotrzebnie dłuuugo zwlekałam. Wizyta w salonie brafittingu i dobranie odpowiedniego stanika. Podobno ok. 85% kobiet ma źle dobrany biustonosz i nie ma o tym bladego pojęcia. Ja też byłam w tym licznym gronie, ale brafitting stał się ostatnio na tyle popularny, że coraz częściej apele o zainwestowanie w siebie przynoszą rezultat. I znów - jednorazowo jest to spory wydatek, ale myślę, że naprawdę się opłaca. Różnica w odczuciu noszenia w końcu dobrze dobranego stanika - niebotyczna, a efekt wizualny nie do opisania. :) A no i najfajniejsze - rozmiary! Można się naprawdę mocno zdziwić, gdy okazuje się, że na przykład zamiast 70B powinno się nosić 65D... ;)

To tak tylko, kilka refleksji w temacie, rzutem na taśmę. Może którąś z Was w jakiś sposób to zainspiruje do poszukiwania, odkrywania swojej kobiecości i dbania o nią. Warto. Przede mną też jeszcze pewnie wiele małych i większych kroków na tej drodze... Kolejny przystanek: Judyta. ;)

***

A weekend upłynął nam pod znakiem tej piosenki:

Wiedzieliście, że teledysk był nagrywany zupełnie spontanicznie podczas motocyklowej podróży muzyka przez dwa stany USA, a ludzie w nim występujący są przypadkowo spotkanymi po drodze amatorami, którzy zgodzili się wziąć w nim udział? Najlepsza jest scena finałowa - przypadkowo okazało się, że w jednym z miasteczek na trasie odbywał się właśnie ślub. Niezła niespodzianka dla nowożeńców - James Blunt grający im na skromnym przyjęciu weselnym... ;) Radość mieszająca się z onieśmieleniem na ich twarzach - przepiękna. 
Zakochałam się. :)

czwartek, 3 lipca 2014

Kochasz moją duszę?

Wczoraj i dziś święto. Znaczy się - przerwa w meczach na mundialu. Czyli można spędzić czas jakoś inaczej, niż tylko planując, czy żegnamy się w przerwie, czy przed ewentualną dogrywką. No to nadganiamy z Pachnidłami.

Bardzo ciekawa konferencja, choć nie do końca związana z Pieśnią nad Pieśniami. O duszy.
Czym w ogóle jest dusza? Jak ją w sobie odnaleźć? Po czym można ją rozpoznać? Jaka ona jest?
Temat jest dosyć trudny i nie będę nawet próbować streszczać tutaj tych rozważań. Polecam natomiast posłuchać sobie w wolnej chwili, bo dotyka kwestii niezwykle ważnych, ale trochę spychanych na margines. Ktoś spyta - po co to wiedzieć? Dlaczego to takie ważne, znać swoją duszę?

Po pierwsze dlatego, że to jeden z najważniejszych składników naszego człowieczeństwa. Jeśli chcemy się rozwijać, to w całości, bez wyjątku. Poznajemy swoje ciało, dbamy o nie, kształtujemy umysł, osobowość, żyjemy w świecie wartości, rozpoznajemy emocje i uczymy się nad nimi panować, a dusza...? Przeciętny Kowalski chyba nie wiedziałby nawet, jak określić, co to w ogóle jest dusza. To dziwne, że tak mało uwagi poświęcamy tej cząstce nas, która jako jedyna może przetrwać śmierć...

A po drugie - skoro nasze dusze są nieśmiertelne, to miłość pomiędzy nimi też. Poznanie i wzajemne pokochanie swoich dusz gwarantuje wieczne zjednoczenie. O. Szustak wyjaśnia, jak to się ma do słów Jezusa o tym, że w niebie nie będzie już małżeństw - można sobie posłuchać. A ja pozwolę sobie w tym miejscu zarzucić żartem, który nas ostatnio rozbawił i akurat wiąże się z tą tematyką:

Mąż umiera i trafia do nieba. Niedługo później umiera żona i również trafia do nieba. Gdy widzi swojego męża, szczęśliwa rzuca mu się na szyję, ściska, całuje i szlocha ze szczęścia:
- Mój kochany! Jak dobrze, że znów jesteśmy razem! 
A mąż na to:
- Cholera... A miało być "póki śmierć was nie rozłączy"... 
:D
***

K.: No fajne to ubezpieczenie, tylko wiesz, jak teraz je wykupisz i za 9 miesięcy urodzisz dziecko, to żadnej kasy nie dostaniesz... :)
Ja: Ale ja nie mam zamiaru urodzić dziecka za 9 miesięcy...
K.: NIEEEE??? (dobiera się) :D


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...