Odliczamy!

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Temperament dany i zadany, czyli o kształtowaniu osobowości

Za nami kolejna rozmowa z cyklu nauk przedmałżeńskich na podstawie książki pt. "Nas dwoje. Przed nami małżeństwo". Temat o temperamencie jest tak naprawdę kontynuacją poprzedniego zagadnienia, dotyczącego cech osobowości. W części teoretycznej zostały nakreślone sylwetki osób o temperamentach, na które składają się kombinacje trzech podstawowych cech osobowości: emocjonalność, aktywność oraz prymalność/sekundalność.
Co ciekawe, autor nie nadał żadnemu z temperamentów określonej nazwy, ani też nie wykorzystał już istniejących typologii, wyjaśniając, że tak naprawdę jest to szufladkowanie ludzi i opisywanie ich w sposób bardzo zawężony. Rzeczywiście się z tym zgadzam, Najbardziej popularne są typy temperamentu według Hipokratesa: sangwinik, melancholik, choleryk i flegmatyk. Zawsze miałam problem, żeby się określić choćby na granicy dwóch z nich. A poza tym, różnorodność ludzkich temperamentów jest tak bogata, że cztery typy to trochę za mało na próbę jakiegokolwiek uporządkowania. Autor wyróżnił osiem opisów poszczególnych cech, które składają się na dany typ temperamentu, zaznaczając, że jest to opis uproszczonych kombinacji cech podstawowych.

Najważniejszym przesłaniem tego rozdziału było uświadomienie, że temperament jest nam dany, ale nie jest to rzeczywistość statyczna. Sporo się w nas zmieniło od naszego urodzenia poprzez edukację, wychowanie, spotykanie takich, a nie innych ludzi, doświadczenia życiowe, własną pracę nad sobą itd. Takie też jest nasze zadanie - trzeba podejmować pracę nad swoim rozwojem w oparciu o te cechy osobowości, które są dla nas szansą, wykorzystywać płynące z tego zalety, ale równocześnie starać się eliminować złe skłonności, które dany typ temperamentu z sobą niesie. Krótko mówiąc - temperament jest nam dany i jednocześnie zadany, by kształtować swoją osobowość. Nie można bowiem zawsze usprawiedliwiać swoich postaw takim czy innym temperamentem i nic z tym nie robić. To nie ma nic wspólnego z dojrzałością.

Jeszcze jedna ciekawa rzecz, która mnie poruszyła to obalenie mitu rozpadu małżeństwa na skutek niedopasowania charakterów. Już jako młodziutka dziewczyna, gdy słyszałam gdzieś w telewizji czy filmach o rozprawach rozwodowych, w których sędzia ogłaszał rozpad pożycia małżeńskiego z powodu niezgodności charakterów, jakoś intuicyjnie czułam, że to trochę głupie. Jak to, tyle lat się dogadywali, a teraz nagle niedopasowanie charakterów? Dla mnie to od zawsze było dziwne, no wręcz nierealne. A tu nawet jest taki zapis prawny i to sformułowanie o niezgodności charakterów normalnie funkcjonuje w języku... Okazuje się, że to rzeczywiście mit. Żaden temperament nie jest lepszy czy gorszy, każdy jest darem. I tak naprawdę każdy z każdym może się dogadać, tylko czasem trzeba w to włożyć więcej wysiłku, a w innych sytuacjach mniej. Na tym polega cała dynamika rozwoju w małżeństwie - nawet jeśli z jakichś powodów jest trudniej, niż na początku, to mając świadomość naszych zalet i wad, pracujemy nad tym, by tę miłość rozwijać, a nie gasić ją. Niezgodność charakterów to, moim zdaniem, wygodny slogan.

W myśl tych wszystkich mądrych wskazówek mieliśmy się zastanowić nad swoimi temperamentami i jakoś się przyporządkować (dzięki klarownym opisom, nie było to specjalnie trudne). Trudniejsze, a raczej wymagające więcej wysiłku, było określenie, w czym pomaga i przeszkadza każda z cech osobowości składająca się na mój temperament. Oboje jojczeliśmy, że zajęło nam to sporo czasu i było po prostu męczące, bo wcześniej nie zwracaliśmy na to uwagi i ciężko było wyróżnić przykłady konkretnych sytuacji, w których dana cecha jest zaletą lub utrudnieniem. Ale chyba daliśmy radę. Tym sposobem zamknęliśmy pierwszą część książki. Następny temat będzie już dotyczył części drugiej pt. "Poznajemy się w dialogu".

I jeszcze krótki fragment naszej wczorajszej rozmowy:

On: Ożeniłbym się już z Tobą, choćby teraz! A ty byś się ze mną omężyła?
Ona: Omężyłabym się! Choćby teraz! Albo nie... Wiesz, tak jeszcze chociaż z pół roku...
On: No właśnie. Bo tematów nie przerobiliśmy... :)




piątek, 26 kwietnia 2013

Test na rodzicielstwo - rok później

Dokładnie rok temu mieliśmy niepowtarzalną okazję wziąć udział w ciekawym i jakże ważnym wydarzeniu - narodzinach dziecka. Oczywiście nie naszego. :)

Oglądaliśmy właśnie półfinał Ligi Mistrzów (ciekawy mecz - Real z Bayernem!), już prawie 23:00, zaczynała się dogrywka, emocje rosły. Nagle telefon. Siostra Karola. Wody odeszły. Trzeba jechać!

Pierwszy raz w życiu widziałam (jeszcze wtedy nie) Narzeczonego tak przejętego. Zwykle droga do nich zajmuje nam około pół godziny, wtedy byliśmy w niecałe 20 min. "Tu macie koc, możecie się położyć. Mała będzie raczej spała, nie powinna się obudzić". I pojechali rodzić. A my zostaliśmy z ich pierworodną, lat: jeden i pół. Trochę wystraszeni, podekscytowani, zestresowani.

Spała. Jakieś 1,5 godziny. Wystraszona obudziła się (jak się później okazało) w momencie, gdy jej młodsza siostra właśnie przychodziła na świat. Niesamowite działanie jakiejś telepatii więzi rodzinnych. A co to dla nas oznaczało? Uspokajanie, noszenie, tulenie, kołysanie... To był istny test na rodzicielstwo. Wcześniej zajmowaliśmy się nieraz małą, ale w takich warunkach i okolicznościach pierwszy raz. Środek nocy, zmęczeni, zmienialiśmy się co jakiś czas - gdy On nosił, ja przygotowywałam herbatę i coś do jedzenia, gdy ja nosiłam, on o to dbał. Dawaliśmy radę, ale byliśmy coraz bardziej sfrustrowani, bo nic nie pomagało. Już wydawało się, że zasypia, już, już... Nagle oczy jak pięciozłotówki i pojękiwanie... Usiąść nie bardzo można było, trzeba było nosić... Po kilku godzinach byliśmy już naprawdę wykończeni. Piękny wschód słońca, a my padliśmy na kanapie obok siebie, mała na mojej klacie. W końcu usnęła... Co za ulga...

To było naprawdę ciekawe przeżycie. Taka namiastka rodzicielstwa. Swoisty egzamin. Pierwszy raz widziałam Karola w takiej ekstremalnej sytuacji i byłam pod ogromnym wrażeniem, z jaką troską i cierpliwością zajmował się małą, a przy tym jak wzajemnie się wspieraliśmy... Wtedy już wiedziałam na 100%, że to właśnie On będzie ojcem moich dzieci. Nikt inny.

Po nieprzespanej nocy musieliśmy normalnie iść do pracy, więc trzeba było jechać, gdy tylko dumny ojciec wrócił z porodówki. Gdy wracaliśmy Karol powiedział mi: "Taka dziewczyna to naprawdę dar Boży, sam bym raczej takiej nie znalazł". Pamiętam, że łzy mi w oczach stanęły na te słowa. Do dzisiaj wspominam tamte chwile ze wzruszeniem. Mini-test na rodzicielstwo chyba zdaliśmy pozytywnie. A Karol został nawet Ojcem Chrzestnym nowonarodzonej, a dzisiaj kończącej roczek siostrzenicy. :)

środa, 24 kwietnia 2013

Trzy słowa...

Są takie trzy słowa, które każda kobieta chciałaby słyszeć jak najczęściej, nawet codziennie...

Trzy słowa, które powodują, że kąciki ust nieśmiało się unoszą, wywołując uśmiech...

Trzy słowa, dzięki którym choć na chwilę zapomina się o troskach, obawach, zmartwieniach...

Te trzy słowa potrafią podźwignąć z dołka i unieść nas z dna zwątpienia w poczucie własnej wartości...

I nawet w wirze codziennych obowiązków, gdy jesteśmy daleko od siebie, te trzy słowa działają jak urządzenie do teleportacji, pozwalając poczuć bliskość tej drugiej osoby...

Miałam dzisiaj to szczęście, doświadczyć wszystkiego, co powyżej, gdy przeczytałam na wyświetlaczu telefonu: KOCHAM CIĘ, NAJDROŻSZA.

Kurtyna, oklaski.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

W drodze!

Nareszcie! Narzeczony już jest w drodze do mnie! Uff... Nie mogłam się już doczekać, aż się zobaczymy... Niestety, trochę mnie męczą comiesięczne dolegliwości, więc specjalnego pożytku to ze mnie dzisiaj nie będzie. Ale za to Narzeczony świetnie się sprawdza w roli osobistego masażysty, termofora, koca, przytulanki i pocieszacza - wszystko w jednym i za jedyne 0 zł, a w pakiecie ogrom miłości gratis. Jednym słowem - full wypas! :)
Narzeczeństwo - serdecznie polecam! Ewa Wachowicz yyy... Ada Karolowa :D

Lecę udekorować galaretki, które przygotowałam już wcześniej specjalnie na powitanie stęsknionego Ukochanego. Jeszcze tylko parę minut i będę mogła wtulić się w te najwspanialsze ramiona na świecie... :)




sobota, 20 kwietnia 2013

Słomiana wdowa

Narzeczony wyjechał się dokształcać, a ja zostałam jako ta przysłowiowa słomiana wdowa - chociaż oczywiście tylko w przenośni, bo jeszcze nie jestem żoną, a gdzie tam dopiero wdową. :)

Mało tego, że mamy dłuższy niż zwykle czas rozłąki - zwykle, gdy któreś z nas gdzieś wyjeżdża, tęsknota wzmaga się wraz z przybywającą liczbą kilometrów, które nas dzielą. Naprawdę, dużo bardziej dotkliwa jest tęsknota, gdy jesteśmy od siebie 100 czy 200 km, niż na co dzień, gdy dzieli nas 20 km. I to nawet, jeśli przerwy w naszych spotkaniach są tak samo długie. Jest mi dużo trudniej wytrzymać bez Karola nawet 2 dni, gdy wyjeżdżam do domu rodzinnego i odległość między nami zwiększa się kilkakrotnie. To na pewno sprawka podświadomości, która bardzo lubi utrudniać życie...

Dodatkowo wpadłam w kolejny mały kryzys moralny, tak jak przed kilkoma miesiącami (nawet pisałam o tym swego czasu na blogu, wyjaśniając skąd wziął się pomysł na to miejsce). Dowiedziałam się bowiem o kolejnej zaufanej i bliskiej mi osobie, która postanowiła odrzucić wartości, którymi dotychczas żyła i nawet radykalnie ich broniła. Jest to tym bardziej bolesne, że - jak sama przyznała - decyzja o wspólnym zamieszkaniu bez ślubu nie była żadnym problemem i nie wywołuje w niej cienia wątpliwości, ani wyrzutów sumienia, a ponadto zostałam, delikatnie mówiąc, skarcona za jakiekolwiek przejawy dezaprobaty i zdziwienia wobec jej zachowania.

Brak mi słów. Świat naprawdę głupieje. Nie dziwię się specjalnie ludziom, którzy nie mają podstaw, by uwzględniać takie wartości czy kwestie religijne w tej sprawie. Ale gdy ktoś całe życie jest zakorzeniony blisko Boga, bardzo radykalnie troszczy się o moralność, nawet pouczając innych, a później zupełnie się od tego odwraca i jeszcze oburza się, że ktoś się temu dziwi... Nie mieści mi się to w głowie.

Taka jestem rozbita przez to wszystko... I jeszcze taaaak mi się straaaasznie dłuuuużyyyy bez Narzeczonego... O, wlecze się ten czas jak on:
Biedny ślimak. I ja biedna...

piątek, 19 kwietnia 2013

Wiosna w sercu

Po kilku dniach konsekwentnie opadającej fali mój nastrój w końcu odbił się od dna i zaczyna szybować do góry. Wreszcie poczułam wiosnę w sercu. Zresztą nie tylko ja. Podczas wspólnego spaceru Tunio (lat 2,5) zachwycał się rozwijającymi się pączkami liści na krzakach.
- Zobac, zobac, jakie ślicne, takie malutkie...!
- Tak, takie malutkie, bo to są takie pączki, z których dopiero rozwijają się listki.
- Takie pącuski jak małe dzidziuśki! Zobac, jaki ten mały dzidziuń!
Nawet taki szkrab widzi już, że wiosna jest czasem, kiedy rodzi się nowe życie. Skojarzenie z dzidziusiem mogło być wzmocnione tym bardziej, że jego mama spodziewa się właśnie kolejnego dziecka, więc tematy "dzidziusiowe" są na topie (szczególnie częste jest pytanie, kierowane do mnie z żalem i rozczarowaniem:  
A cemu ty nie mas w bzusku dzidziusia...?! :)).

Rozwijające się listki to jeszcze nic. Furorę zrobiły dwa samotne kwiatki przy placu zabaw. Otrzymałam wyraźne polecenie:
- Zlób im zdjęcie, to sobie pooglądamy w domu.
Więc zrobiłam:

A później trochę zaszalałam z tą wiosną w sercu :)


A co tam, musiałam trochę naznaczyć naszą obecnością pewne miejsca.
A poza tym, każde miejsce jest dobre na promocję! :) 



czwartek, 18 kwietnia 2013

O aktywności, ugodowości i sekundalności, czyli o podobieństwach i różnicach cech osobowości

Przepracowaliśmy kolejny rozdział książki. Jego treści okazały się dla nas sporą nowością. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką prezentacją głównych cech osobowości, a już na pewno nie w kontekście relacji damsko-męskich. Autor w przystępny sposób przedstawił kilka najważniejszych zależności między przeciwstawnymi cechami osobowości, takimi jak:
emocjonalność - nieemocjonalność,
aktywność - nieaktywność,
prymalność - sekundalność,
wojowniczość - ugodowość,
wąskość - szerokość,
towarzyskość - separatywność.
W tym układzie nie chodzi o to, że jedna z cech jest pozytywna, a druga negatywna. Są neutralne. Jednak w dużym stopniu warunkują nasze zachowania, reakcje, decyzje. Warto zatem mieć świadomość, które z tych cech i w jakiej mierze dominują w naszej osobowości, a które raczej nas nie dotyczą. Dlatego w ramach pracy własnej ocenialiśmy siebie w kontekście tych cech. Muszę przyznać, że wcale nie było to takie łatwe. Nad kilkoma kwestiami musiałam się długo zastanawiać, bo po prostu nigdy wcześniej nie zwracałam uwagi na pewne moje zachowania i reakcje w świetle cech osobowości, jakie one wyrażają.

Ale mało tego - później, już wspólnie,wymieniliśmy się naszymi kartkami, patrząc, jak ocenił się partner. To było baaardzo ciekawe doświadczenie! Nie obyło się bez zaskoczeń...
- Nieee... Niemożliwe, przecież ty nie jesteś taka...!
- Na tyle się oceniłeś w tej kwestii?! Nie powiedziałabym... Ja cię widziałam inaczej...

Długo wpatrywaliśmy się w te kartki, na których się wcześniej oceniliśmy i szukaliśmy podobieństw i różnic, uzasadniając, dlaczego tak, a nie inaczej. Okazało się, że w przypadku kilku cech jesteśmy bardzo podobni, ale były też takie, przy których ja oceniłam się na 0, a Narzeczony na 5 lub odwrotnie. I co wtedy? Może być różnie - może to być źródłem konfliktów, ale też może być podstawą do wzajemnego uzupełniania się - skoro ja jestem ugodowa, a ty wojowniczy, to może powalczysz o coś dla nas, kiedy będzie trzeba...  Bardzo pomocne w zrozumieniu tego są zawarte w rozdziale świadectwa małżeństw dotyczące konkretnych sytuacji, w których przejawiają się różnice cech osobowości.

Krótko mówiąc - bardzo interesujący i potrzebny rozdział, poruszający bardzo ważne treści.

PS. Dzisiaj skończyłam drugą księgę - Księgę Wyjścia. Brnę dalej!

środa, 17 kwietnia 2013

O czym pisać? Po co pisać?

Wczoraj miałam zdecydowanie kiepski dzień. Na szczęście wieczorem mogłam się "wygadać" Narzeczonemu, od którego otrzymałam zrozumienie i wsparcie. Ale tak mnie jeszcze kusiło, by tutaj coś o tym napisać. Jednak po chwili namysłu, przypomniałam sobie, że przecież to miejsce nie służy do wylewania moich żalów. No właśnie, zatem do czego służy to miejsce?

Gdyby mi ktoś np. rok temu powiedział, że dzisiaj będę razem z Narzeczonym prowadzić bloga, chyba bym nie uwierzyła (nie wiem nawet, czy uwierzyłabym, że już będziemy zaręczeni! :D). Zdecydowaliśmy się jednak zaistnieć w sieci, bo chyba jest taka potrzeba. Potrzeba świadectwa i obecności ludzi, którzy przygotowanie do małżeństwa traktują serio i chcą się podzielić tym, co dobre i wartościowe. Pisaliśmy już o tym kilkakrotnie przy różnych okazjach i w komentarzach. Tym bardziej cieszy nas ogromnie, że praktycznie z dnia na dzień grono naszych Czytelników się powiększa, otrzymujemy bardzo miłe wiadomości, że to ciekawe i potrzebne miejsce w sieci.

Cały czas jednak chcemy to rozwijać, by dotrzeć do jak największej liczby osób, które mogłyby w jakikolwiek sposób skorzystać i wynieść coś dobrego z tego wirtualnego spotkania z nami. Co ciekawe, nie promujemy bloga wśród rodziny i znajomych. Uznaliśmy, że oni i tak mają możliwość obserwowania świadectwa naszego życia. Zrobiliśmy jedynie mały wyjątek dla znajomych osób katechizujących młodzież, ponieważ dzięki temu, że mają na co dzień kontakt z młodymi, mogą w pewien sposób pomóc im "trafić" do nas - gdzieś podesłać link, wspomnieć o blogu w rozmowie, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy sami młodzi wyrażają różne wątpliwości i problemy. Widzimy, że ta droga jest bardzo owocna, bo coraz więcej osób odwiedza naszego bloga. Jesteśmy bardzo wdzięczni (w imieniu swoim i Ducha Świętego :)) za tę pomoc! :)

Skoro zaś nie propagujemy bloga wśród znajomych, trzeba nam jakoś propagować go wśród nieznajomych. W związku z tym co jakiś czas odwiedzam różne miejsca w sieci, w których można byłoby umieścić zaproszenie i link do nas. Ostatnio trafiłam na pewne forum, w którym jest mnóstwo wątków dotyczących przygotowań do ślubu. Jeden z wątków związany był z promocją blogów przedślubnych. Każdy mógł tam zamieścić zaproszenie i link do swojego bloga. Postanowiłam wykorzystać okazję i napisać o naszym blogu. Zamieściłam stosowną wiadomość, lecz forum jest moderowane i musiała ona zostać zatwierdzona. Nie została... Zdziwiłam się, napisałam wiadomość do moderatora - dlaczego moja wiadomość nie przeszła weryfikacji? Odpowiedź: ponieważ nasz blog nie dotyczy przygotowania do ślubu, zatem post był nie na temat... Hm, nie spodziewałam się, że nasz blog mógłby zyskać jakąś ogromną popularność wśród społeczności tego forum, bo tematy skupiały się głównie wokół haseł typu: jaki wybrać kolor przewodni na ślub? czy buty pasują do sukienki? po co welon pannie młodej? albo: pokłóciliśmy się na miesiąc przed ślubem - co teraz?! itp. Ale uznałam, że może akurat ktoś, kto tego potrzebuje trafi do nas i umocni się w dobrym, albo skłoni go to do jakiejś refleksji... No, ale jak widać odebrano nam taką szansę, bo rzekomo nie piszemy o przygotowaniach do ślubu...

Piszemy, piszemy, tylko trochę inaczej. ;) Poza tym przyjdzie jeszcze czas na posty dotyczące stricte przygotowań ślubnych, sukienki, kolorów itd. Ale chcieliśmy pokazać, że przygotowanie do małżeństwa może zacząć się na poważnie na długo przed rezerwowaniem sali weselnej i wyborem obrączek. Że to duchowe przygotowanie do małżeństwa jest o wiele ważniejsze od zewnętrznej oprawy samego ślubu, bo o tym dzisiaj już mało kto pamięta.

W każdym razie, nie zrażamy się i działamy dalej. I modlimy się wspólnie, by ten blog był narzędziem w Bożych rękach i za tych ludzi, którzy jeszcze tu nie trafili, ale mają trafić - żeby ich tutaj Duch Święty przyprowadził i umocnił w dobrym. :)

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Wolny dzień

Dawno już nie było tak pięknego dnia, jak wczoraj. Spędziliśmy razem całe popołudnie i wieczór, był miły spacer ze słoneczną pogodą w tle i obserwowaniem żabich godów :), wspólna Msza święta, były lody, wspólne oglądanie, rozmowy, wygłupy, a nawet takie atrakcje, jak odprężający masaż! Jednym słowem piękny dzień, zupełnie wolny, bez stresu, bez niespodzianek... Pewnie nie za prędko się taki powtórzy.

Przy okazji uświadomiliśmy sobie, jak szybko płynie czas...! Jeden weekend, za chwilę następny i następny i... nagle okazuje się, że jutro miną dwa miesiące od naszych zaręczyn! Niby tak nie wiele, a dla nas tak wiele. Poznajemy z różnych stron uroki narzeczeństwa. To naprawdę wspaniały czas, który bardzo nam służy. Ile rzeczy się zaczęło w tym czasie! Najpierw zaczęłam systemowe czytanie Pisma Świętego, potem rozpoczęliśmy przygodę z prowadzeniem bloga, niewiele później zaczęliśmy aktywnie korzystać z książki "Nas dwoje. Przed nami małżeństwo", a teraz jeszcze zaczynam prowadzić obserwacje swojego rytmu płodności... Dodatkowo gdzieś w tle cały czas "zaczynają się" w naszych głowach pewne koncepcje dotyczące ślubu, wesela i małżeństwa... Początek narzeczeństwa to zdecydowanie czas "zaczynania się". A najlepsze w tym wszystkim jest to, że efekty tego, co teraz zaczynamy, będziemy mogli (mam nadzieję!) widzieć i być może kontynuować przez całe wspólne życie. Amen :)


piątek, 12 kwietnia 2013

Przeznaczeni

Zmotywowani prośbą w komentarzu oraz przekroczeniem magicznej liczby tysiąca wyświetleń naszego bloga, postanowiliśmy podzielić się naszą historią - o tym, jak zaczęła się ta Miłość... :)

ONA:  Pierwszy raz założyłam konto na portalu przeznaczeni.pl jakoś w czerwcu, mój pobyt tam zaowocował nawet jakimiś przelotnymi znajomościami, ale, krótko mówiąc, nic konkretnego z tego nie wyszło. Zraziłam się i usunęłam konto. Jednak nie dawało mi to spokoju i pod koniec wakacji, w sierpniu ponownie założyłam profil. Tak napisałam w rubryce Kilka słów o mnie:
Góralka o silnym charakterze, ale miękkim sercu. Niepoprawna optymistka. Studentka III roku surdopedagogiki i polonistyki. Takie sobie dziecko Boże...
 
ON: Gdy byłem na IV roku studiów, mój Przyjaciel wspomniał mi o pewnym portalu randkowym dla ludzi z wartościami o znaczącej nazwie przeznaczeni.pl. Wszedłem na tę stronę z ciekawości, ale wydała mi się nudna i pomyślałem: jeśli nikogo nie znajdę na stałe do końca studiów, to może pomyślę o tym portalu. I na szczęście nie znalazłem. :)
Konto założyłem w czerwcu tego samego roku, co ONA. Jako że pełny dostęp do konta był płatny, mogłem wykupić dostęp na rok za 99,90 lub bez ograniczeń za 149,90. Dałem sobie na poznanie tej jedynej 1 rok, wystarczyło 5 miesięcy...

ONA: Skoro już mowa o pieniądzach, ja nie byłam tak skora do wydatków, jak ON. Nie zapłaciłam. :) Sto złotych to było za dużo jak na mój studencki budżet. Myślałam: "aż tak zdesperowana nie jestem". :) Cichaczem i trochę nielegalnie przemyciłam na profil swojego maila - dzięki temu mogły w jakikolwiek sposób zaistnieć wcześniejsze znajomości. Ale nie mogłam w ogóle odczytywać wiadomości od użytkowników portalu, ani tym bardziej im odpisywać. Mogłam tylko przeglądać profile. I tak przeglądałam, chociaż trochę niechętnie, bo zawsze chciałam, żeby to ten jedyny mnie znalazł. 

ON: No i znalazłem! Pomiędzy kilkoma przeglądanymi profilami różnych kobiet wpadł mi w oko ten jeden szczególny. Myśli były różne: że z gór to i dobrze, bo tradycyjne wartości i źle, bo pewnie ciężki charakter (latające ciupagi itd.). Że młodsza i troszkę niższa, to dobrze! I jeszcze jedno: chyba wiedziała o co jej chodzi. No i przede wszystkim zdjęcie, które tak mnie oczarowało, że nie zauważyłem wielkiego adresu mailowego. Więc napisałem wiadomość na portalu i czekałem....

ONA: I mógłby tak czekać do usranej śmierci, bo ja przecież nie mogłam tego odczytać! Mało tego, napisało do mnie też kilku innych facetów. Wiadomości jednak siedziały sobie nieodczytane w skrzynce odbiorczej. Aż któregoś dnia, w połowie października, dostałam na maila wiadomość od portalu przeznaczeni.pl. Coś w stylu: jesteś już tak długo z nami, a wciąż nie masz konta premium. Mamy dla ciebie specjalną ofertę, byś mogła zobaczyć, jak to jest w pełni korzystać z portalu i jego możliwości. I dostałam promocyjną cenę: miesiąc użytkowania za 19,90. No, to było całkiem rozsądne! Zatem niewiele myśląc, zrobiłam od razu przelew i po kilku minutach mogłam przeczytać te wszystkie wiadomości, które do tej pory dostałam na portalu. TĘ wiadomość przeczytałam chyba jako pierwszą, reszta już jakoś tak mi mignęła, że nic nie pamiętam. Nie mam pojęcia, dlaczego odpisałam właśnie JEMU... 
 
ON: Aż pewnego dnia po półtora miesiąca oczekiwania i utracie nadziei, a przy okazji rozglądania się na portalu za innymi niewiastami w piątek wieczorem odczytałem wiadomość. Od razu odpisałem. W krótkim czasie wymieniliśmy kilka maili.

ONA: Napisałam Mu między innymi, że następnego dnia wybieram się na koncert jazzowy do kameralnej knajpki na Starym Mieście. A On, ku mojemu zdziwieniu, zapytał, czy też może przyjść...! 

ON: Upewniłem się, czy na pewno idzie sama na koncert i oznajmiłem, że przyjdę. 
Następnego dnia gdy siedziałem w swoim granatowym Fiacie 126p w drodze na koncert, byłem tak zdenerwowany, że gdyby nie powaga wieku, to narobiłbym w gacie. Wśród różnych myśli dominowały dwie: zawsze możesz zawrócić i druga: może to ta Przeznaczona. Rachunek był prosty: zawrócisz i nigdy się tego nie dowiesz. I nie zawróciłem!

ONA: Nie nastawiałam się specjalnie, że przyjdzie. No jak, po kilku mailach wczorajszego wieczoru?! To jakieś szaleństwo! Byłam wcześniej. Też miałam głównie dwie myśli w głowie: przyjdzie, czy nie przyjdzie? Gdy zobaczyłam go wchodzącego do sali i rozglądającego się niepewnie, z jednej strony cieszyłam się, że przyszedł, a z drugiej ogarnęło mnie przerażenie: i co teraz?! Zupełnie obcy człowiek, sobotni wieczór, obce miejsce i jesteśmy niejako skazani na siebie przez najbliższych kilka godzin...! Przez te kilka sekund tysiące myśli kłębiły się we mnie. Ale cóż było robić? Wstałam i przywitałam się słowami: to chyba mnie szukasz... 
 
ON: Speszony byłem nieźle. Nie wiedziałem, czy patrzeć na muzyków czy na Nią. Jedna myśl dominowała: ale ładna, zdjęcia to był pikuś. Gdy ONA mówiła coś o dzieciach, pomyślałem: niech nie myśli, że mnie wystraszy dziećmi (dobrze, że swoich nie miała;)). Czekałem w sumie na koniec koncertu, żeby poprosić o numer telefonu i odprowadzić Ją do akademika.

ONA: Sama formuła spotkania podczas koncertu okazała się bardzo trafiona - nie musieliśmy non stop rozmawiać, żeby nie było niezręcznej ciszy, a jednocześnie spędziliśmy w swojej obecności te prawie trzy godziny i mogliśmy się troszkę ze sobą oswoić. Poza tym klimat kameralnej knajpki z małą salką koncertową też był świetny. I dobra muzyka w tle... Jednym słowem było bardzo miło. Chociaż... szczerze mówiąc, spodziewałam się większych "fajerwerków" - jakieś motyle w brzuchu, jedno spojrzenie i pełne uniesienia zauroczenie, że to TO... A było tak zwyczajnie. W sumie nie zrobił nic, co by mnie jakoś zraziło, ale też nie byłam jakoś specjalnie oczarowana. W sumie, to nie wiem, dlaczego dałam Mu swój numer i zgodziłam się na kolejne spotkanie. Ale dobrze, że się zgodziłam, bo tak naprawdę dopiero wtedy się zaczęło...

ON: 4 dni później po wieczorze w kinie i romantycznej komedii, gdy na parkingu pod akademikiem, przytulenie zamieniło się w namiętny pocałunek na tylnej klapie Malucha, wiedziałem już, że chyba, raczej, na pewno to jest to!

I tak od półtora roku każdego dnia coraz bardziej się w tym upewniamy... :)





czwartek, 11 kwietnia 2013

Dlaczego kobieta zmienną jest? czyli o życiu zgodnym z rytmem płodności

To tytuł trzeciego rozdziału "naszej" książki, o którym rozmawialiśmy wczoraj. Część teoretyczna to tak naprawdę wielki skrót informacji o cyklu menstruacyjnym i jego wpływie na samopoczucie kobiety, jej reakcje, zachowania, trudności itd. Taka wiedza w pigułce - najważniejsze, co trzeba wiedzieć, żeby kobieta mogła zrozumieć siebie i swoje funkcjonowanie oraz żeby mężczyzna mógł choć trochę próbować zrozumieć swoją kobietę i nie zwariować.

Dla mnie była to tak naprawdę mini powtórka tych najważniejszych wiadomości. Większość już wiedziałam wcześniej, bo już od dłuższego czasu starałam się jak najwięcej dowiadywać o funkcjonowaniu swojego ciała i różnych konsekwencjach z tego wypływających, ale też zwracam uwagę na konkretne tego przejawy i obserwuję siebie. Jednak nie na tyle dokładnie, jak to proponuje autor książki. Wydawało mi się, że przecież nie będzie nam to potrzebne przez najbliższych kilka lat do stosowania naturalnych metod regulacji poczęć, więc po co mi to teraz? Po co sobie tym zawracać głowę?

Doszłam jednak do wniosku, że podejmę wnikliwą obserwację swojego cyklu choćby po to, by dokładnie wiedzieć, co się dzieje w moim ciele (a nie tylko "na oko" - jak do tej pory) i móc -w razie czego - jak najszybciej wykryć jakieś nieprawidłowości, schorzenia. Ale także, by się porządnie tego teraz nauczyć i wyrobić sobie pewne nawyki, dojść do wprawy. Później, po pierwszym porodzie, może mi się to bardzo przydać. Wtedy może się sporo zmienić w funkcjonowaniu mojego organizmu, ale nie będzie to już taką trudnością, bo będę dobrze "obcykana" w prowadzeniu i zapisywaniu obserwacji.

Bardzo ciekawa rozmowa wywiązała się między nami. Także o odczuciach, jakie wzbudza w nas fakt, że będziemy musieli nasze życie dostosowywać do mojego rytmu płodności. To wcale nie takie proste i wiąże się z wieloma negatywnymi emocjami i obawami. Ale tym bardziej musimy uczyć się o tym rozmawiać, bo to przecież jedna z najważniejszych sfer w życiu małżeńskim.

Swoją drogą, trochę nas to zdziwiło, że taki temat pojawia się w tym kursie przedmałżeńskim tak wcześnie - jako trzeci. Początek lajtowy - o uczuciach, o kobiecości i męskości, a tu nagle bach! O obserwacji cyklu menstruacyjnego i związanych z tym zagadnieniach. Mało tego, że to temat dosyć trudny sam w sobie, bo dotyka intymności i nie przychodzi tak łatwo mówienie o tym (zarówno kobiecie, jak i mężczyźnie). Ale też to temat, który wymaga pewnej wiedzy i doświadczenia. Nie wyobrażam sobie rozmawiać o swoim samopoczuciu w różnych fazach cyklu, nie wiedząc, czym się objawia dana faza, jak ją rozpoznać i w ogóle jak to działa, ale także mając świadomość, że mój Narzeczony nic albo prawie nic o tym nie wie i nie interesuje się tym, co się dzieje z moim ciałem, nie pyta... Jest to chyba jakiś swego rodzaju pierwszy "sprawdzian", jakaś poprzeczka dla narzeczonych, którzy przystępują do tego kursu - żeby postawić pierwsze trudne wyzwanie, wymagające więcej niż tylko przeczytanie, zastanowienie się i sformułowanie swojej opinii na jakiś w miarę neutralny temat. Sądzę, że takie było zamierzenie - skądinąd wydaje mi się całkiem słuszne. Mam poczucie, że sprostaliśmy temu wyzwaniu. Lecz nie spoczywamy na laurach, tylko będziemy ten temat jeszcze stopniowo zgłębiać pewnie przez długi czas...

wtorek, 9 kwietnia 2013

Nadal razem? Nuda...

Rozmawiałam dzisiaj z koleżanką. Od słowa do słowa i nawiązała do naszej wspólnej znajomej, z którą razem studiowałyśmy. Dla mnie to naprawdę tylko znajoma, bo, prawdę mówiąc, nie przepadam za nią. Ale one nadal utrzymują kontakt. I mówi mi koleżanka, że tamta dziewczyna co jakiś czas pyta o mnie. Co ciekawe, zawsze zadaje tylko jedno pytanie:
- Czy Ada nadal jest z tym chłopakiem, no jak mu tam... z Karolem?
Gdy słyszy, że tak, podobno tylko wzdycha:
- Mhm. Czyli nuuuudaaaa...

Uśmiałam się! Jesteśmy nudni jak flaki z olejem... :)

A tak poważnie, to trochę jej współczuję, że ma takie podejście. Tym bardziej, że... jest zaręczona od kilku miesięcy (!)... Trudno mi zatem wytłumaczyć jej reakcję. Nie wiem, o co chodzi. Jedyne, co z tego wynika to, że chyba nie planuje stałego, stabilnego związku. Ciekawe, czy jej narzeczony o tym wie... :)

Swoją drogą, tak sobie myślę, że w oczach innych rzeczywiście możemy być postrzegani jako nudziarze. Nie przepadamy za imprezami, nie urozmaicamy sobie życia kłótniami z latającymi talerzami i namiętnym godzeniem się, nie przesiadujemy na mieście, ani ze znajomymi, nawet sobie nie urządzamy wieczorków przy winku albo piwku... No kurczę, rzeczywiście, nuda... Ale...

... dla kogoś. Nie dla nas! Nie zamieniłabym naszych spotkań na żadne inne. W swoim towarzystwie przede wszystkim odpoczywamy, na różne sposoby. Z tym mi się najbardziej kojarzą nasze randki. I nieważne, czy jest to leniuchowanie przy ciekawej audycji radiowej albo dobrym filmie, czy aktywny wypoczynek w postaci jakiejś mniejszej lub większej wycieczki, czy zaangażowanie w czynności, które obiektywnie raczej wypoczynkiem nie są (np. opieka nad siostrzenicami Narzeczonego) - dla mnie sama Jego obecność jest ukojeniem i odpoczynkiem. Czasem tego nawet nie zauważam, a czasem bardzo mocno to odczuwam. Tak jak w np. w ostatnią niedzielę, gdy po całym ciężkim tygodniu wzmożonych obowiązków byłam po prostu padnięta. Nawet nie fizycznie, ale psychicznie i intelektualnie wypompowana. Wystarczył jeden wspólny wieczór - postawił mnie na nogi. Odżyłam. Wystarczyło tylko, że był przy mnie On, Narzeczony z Bożej łaski. I mam nadzieję, że już zawsze przy mnie będzie - na przekór tym, dla których to nudne...


poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Znaki miłości

Wczoraj zapoczątkowaliśmy ciekawy temat dotyczący czułości i pożądania. Jego dopełnieniem były ciekawe i ważne komentarze, które zainspirowały mnie, by pociągnąć to zagadnienie. Przypomniałam sobie bowiem, że kiedyś, kiedyś ktoś mi podesłał fragment książki Wandy Półtawskiej, konkretnie o znakach miłości przedmałżeńskiej. Miałam okazję wysłuchać kiedyś wykładu prof. Półtawskiej na żywo, również dotyczącego relacji damsko-męskich i muszę przyznać, że ma naprawdę spore doświadczenie w pracy z ludźmi, niejedno widziała i słyszała, dzięki czemu może się podzielić naprawdę wieloma wartościowymi spostrzeżeniami.

Postanowiłam wkleić tutaj kilka fragmentów tekstu, który gdzieś kiedyś przeczytałam, a teraz, gdy jesteśmy narzeczeństwem, nabiera dla mnie nowego znaczenia. Niech to będzie odpowiedź na nurtujące pytania i podpowiedź, jak interpretować zależności pomiędzy czułością a pożądaniem w codziennym życiu narzeczeńskim.


Klimatem miłości przedmałżeńskiej powinna być CZUŁOŚĆ. Pożądanie seksualne jest na usługach
egoizmu. Pragnienie zjednoczenia z ukochaną osobą jest wolne od egoizmu wtedy, gdy jest
wyzwolone od pożądania. Pożądanie chce przynieść radość sobie, zmierza ku własnemu
zadowoleniu, dla siebie pragnie ekstazy przeżycia. Czułość natomiast wyraża troskę o ukochanego
człowieka, jest zarazem i doznaniem i obdarowaniem drugiego
.

Czułość ogarnia całego człowieka, ale go nie zagarnia. Może się objawić w różny sposób, np.
spojrzeniem. Człowiek ogarniając spojrzeniem ukochaną osobę, patrzy zarazem z upodobaniem i
radością, cieszy się, że ten kochany człowiek po prostu jest. Czułość zatrzymuje uwagę człowieka na podmiocie miłości, uważa żeby nie skrzywdzić, żeby zadbać, pokazać jak bardzo droga jest ta osoba.  To jest spojrzenie dobroci, które jakby powiększa wymiar człowieka, podnosi go. Natomiast spojrzenie pożądliwe poniża człowieka, stawia go na poziomie rzeczy.


Czułość najłatwiej, w sposób naturalny i spontaniczny, wyzwala się w wobec dziecka.


Czułość, jako klimat odniesienia, obejmuje całego człowieka i może w różny sposób być wyrażana.
Oprócz spojrzeń, mogą to być także czułe słowa. Mowa miłości jest pełna głębokich treści. Czułość nadaje wagę każdemu usłyszanemu słowu i każdej wypowiedzi. Wśród tych doznań narasta zaufanie i zawierzenie. Łatwiej jest uwierzyć, gdy zaznaje się czułości, wtedy też znika lęk, a kochanej osobie mogę pokazać siebie prawdziwie, odkryć się. Tylko wówczas można się poznać.


Oprócz spojrzeń, mowy, czułość można wyrazić również za pomocą ciała. Tkliwych gestów ciała
tak bardzo pragną kobiety - nie tyko dziewczęta, ale kobiety w ogóle, niezależnie od wieku. Gesty
te ze strony mężczyzn są zbyt rzadko świadczone. Kobiety - żony są także ich spragnione.
Mężczyźni mają trudności z nauczeniem się wyrażania czułości przez dotyk, bo w skutek
niewłaściwych postaw (o których mówimy) najlżejszy gest ciała, gest niekoniecznie ściśle
seksualny, może już wyzwolić reakcję podniecenia, pożądania. U mężczyzny przez dotyk kochanej
kobiety może powstać (często powstaje) gotowość do działania seksualnego. Trzeba ją opanować.
Bezinteresowna czułość, wyrażana gestem męskiego ciała, jest zawsze sprawdzianem jego
altruistycznej miłości i dobroci. Wymaga ona istotnego wysiłku - opanowania ciała. Wysiłek ten
mężczyzna ofiaruje kobiecie w czułym geście, wolnym od pożądania seksualnego. W ten sposób
najgłębiej wyraża się jego miłość.


Czułość narasta w miarę rozwoju miłości. Jest środkiem jej wyrażania, ona nigdy nie traci z oczu
dobra kochanej osoby. Pożądanie natomiast zapomina o wszystkim, pcha ślepo, bezwzględnie i
zaborczo do stosunku; czułość jest uważająca - można powiedzieć - otwiera kochanej osobie oczy,
podobnie jak pożądanie je zaślepia. W klimacie czułości najważniejsze jest to, że jesteśmy razem.
To radość bycia i radość trwania. Narasta w niej głębia porozumienia i głębia doznania.


Gdy przed małżeństwem ludzie nauczą się być ze sobą w radości, w harmonii, w poczuciu
bezpieczeństwa i obdarowania, to potem umieją być ze sobą przez całe życie, a także potrafią w
sposób delikatny i gorący zarazem, tę harmonie dopełnić zjednoczeniem cielesnym. To
zjednoczenie nie jest wówczas wyzwoleniem brutalnej, niezależnej od człowieka siły zmysłowej,
ale dopełnieniem czułych i tkliwych gestów, wśród których nauczyli się kochać siebie.


Wanda Półtawska
"Znaki Miłości", Wydawnictwo Diecezjalne, Pelplin 1990


niedziela, 7 kwietnia 2013

Czułość czy pożądanie?

NARZECZONA:

Czułość afirmuje dobro drugiej osoby. Przez czułość okazujemy sobie miłość. Pożądanie odnosi się do mojego dobra, a konkretnie przyjemności i jest wyrazem egoizmu. Zależność powinna być prosta - odrzucamy pożądanie, miłość realizujemy przez czułość. Ale tak naprawdę granica jest bardzo cienka i chwiejna... Naginanie jej przychodzi bardzo łatwo, jednak może wyrządzić więcej szkody niż pożytku... Jak zatem z tego wybrnąć i nie władować się w tarapaty? Wszystko chyba zaczyna się w głowie, a czyny są tylko konsekwencją. Więc wystarczy chyba tylko... ruszyć głową? Raczej mieć głowę na karku! :)

NARZECZONY:

Z drugiej strony, gdyby nie było pożądania, to bym sie dopiero martwił. ;) Często jest tak, że dla mnie już dawno zaczęło się pożądanie, gdy moja Narzeczona nadal odbiera to jako czułość. Czułość to temat dla mężczyzny trudny, ale gdy się tego nauczę, będę gotów zostać mężem i ojcem. W tych relacjach nie ma prostego rachunku, dajemy i nie możemy liczyć na to, że otrzymamy tyle samo. A czułość to takie dawanie czegoś od siebie, z głębi serca.
Myślę, że pożądanie można opisać jako cel, do którego dążymy nie przebierając w środkach, nie myśląc o niczym i nikim innym (dotyczy to nie tylko seksualności), a gdy to już osiągniemy, wtedy dopiero oglądamy się za siebie. Tylko co wtedy zobaczymy?


piątek, 5 kwietnia 2013

Oczekiwanie

Tak sobie myślę, że odkąd jesteśmy zaręczeni jeszcze mocniej doświadczamy tęsknoty. Mam wrażenie, że narzeczeństwo to ciągłe rozstania i powroty. Żyjemy od spotkania do spotkania, od telefonu do telefonu, w ciągłym oczekiwaniu, by znów móc być blisko siebie... Nie jest to oczekiwanie frustrujące, wręcz przeciwnie. Jest w tym jakaś magia, pewien urok, który trwa tylko teraz, bo przecież po ślubie będzie zupełnie inaczej.

Tak ostatnio rozmawialiśmy jeszcze o wspólnym mieszkaniu przed ślubem, o którym wspomniał Narzeczony w swoim ostatnim poście. Argumentów przeciw jest sporo i większość wcale nie wynika z pobudek religijnych. Ale tak zupełnie poza tym, nie mogę zrozumieć, jak łatwo młodzi ludzie chcą rezygnować z tego uroku oczekiwania - randek, spotkań, umawiania się, prób zgrania swoich planów tak, by móc się zobaczyć, czułych pożegnań, tęsknoty, a później radosnych przywitań i jak najpełniejszego wykorzystania każdej wspólnej chwili, bo na następną trzeba będzie poczekać może kilka dni... Jest w tym coś niesamowitego. Tym bardziej, że taki okres pewnie już się w życiu nie powtórzy, to już nie wróci! Zadziwiające, jak łatwo tak wiele par dobrowolnie pozbawia się takich doświadczeń i nawet po kilku miesiącach postanawia zamieszkać razem...

Swoją drogą, nie wyobrażam sobie tego. Jak to tak, z dnia na dzień ja przeprowadzam się do ciebie, albo szukamy czegoś do wynajęcia razem? Z jakiej okazji? Dlaczego? W imię czego? Nie mieści mi się to w głowie. Może dlatego, że dla nas zupełnie nie ma takiej opcji, nawet nam to przez myśl nie przeszło.Wolimy korzystać z uroków oczekiwania... :)

W tym klimacie: https://www.youtube.com/watch?v=pj5MfnQAsmk


czwartek, 4 kwietnia 2013

Mężczyzną i niewiastą stworzył ich... czyli o podstawach naszej tożsamości

Tak brzmi tytuł drugiego rozdziału książki, z którą rozpoczęliśmy nasze przygotowanie do małżeństwa. Wczoraj rozmawialiśmy na temat mojej kobiecości i męskości Narzeczonego. Próbowaliśmy ustalić, w jakich sytuacjach najbardziej przeżywamy swoją tożsamość i tożsamość drugiej osoby, co na to wpływa, jakie cechy temu sprzyjają. A w perspektywie małżeństwa - jak chcemy rozwijać w naszym przyszłym małżeństwie to, że ja jestem kobietą, a Narzeczony mężczyzną.

Bardzo owocna rozmowa, podczas której doszliśmy do wniosku, że jest nam o wiele łatwiej o pewnych rzeczach dyskutować, ponieważ wcześniej poznaliśmy inną książkę. Kiedyś już o niej co nieco wspomniałam, ale myślę, że warto ją jeszcze raz "zareklamować". Chodzi o bestseller Johna Graya pt. "Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus". Naprawdę warto przeczytać. Dzisiaj nie wyobrażam sobie, jak można nie znać tych treści, będąc w związku z drugą osobą (płci przeciwnej, rzecz jasna). Odkąd ją poznałam, przestały mnie dziwić pewne zachowania i reakcje - zarówno moje, jak i mężczyzn w moim otoczeniu, np. ojca, brata, znajomych (wtedy jeszcze nie znałam Karola).

A jak w ogóle na nią trafiłam? Śmiesznie. :) Na jednym z wykładów na moich studiach dosyć ekscentryczna pani profesor wręcz "kazała" nam (prawie sześćdziesięciu dziewczynom) ją przeczytać, przywołując zabawną historyjkę ze swojego życia. Opowiadała, że wcale nie tak łatwo dogadać się z facetami. Któregoś razu zauważyła, że kosz na śmieci jest pełen. Mruknęła pod nosem w obecności męża, że kosz jest pełny. Sądziła, że skoro to powiedziała, jej mąż wyniesie śmieci. Nie wyniósł. W ogóle nie zwrócił na to uwagi. Minął cały dzień, ona chodziła i "chrząkała", wpatrując się to w męża, to w kosz. Już wręcz wylewało się z niego, więc była przekonana, że jej "sygnały" mąż odbierze jednoznacznie i wyniesie śmieci. Nie wyniósł. Następnego dnia również. Wtedy wściekła się i postawiła kosz na samym środku przedpokoju, w miejscu przejścia z kuchni do pokoju tak, że trzeba było koło niego przejść za każdym razem. I mąż przechodził koło niego, nie zwracając nań większej uwagi. W końcu nie wytrzymała i wybuchnęła:
- Cholera jasna!!! Czy ty jesteś ślepy?! Nie widzisz tego kosza?!
Na co mąż odpowiedział ze stoickim spokojem:
- No właśnie się zastanawiałem, czemu ten kosz tutaj stoi...
- Aaaaa!!! Bo jest pełen!
- No rzeczywiście, jest pełen...
- Aaa!!! To wynieś w końcu te śmieci!
- Aha, no dobrze, już wyniosę.

Komentarz pani profesor: "Ja byłam wściekła do granic o... błahostkę. On nic nie rozumiał. Dlaczego tak się stało - dowiecie się z książki. Lektura obowiązkowa zanim powychodzicie za mąż".

Pamiętam to do dzisiaj i podpisuję się pod tym rękami i nogami.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Narzeczony odsłona trzecia:)

Jeden uśmiech Jej cenniejszy niż wszystkie hektary podhalańskich łąk... tak zakończę temat posagów.

Te trzy dni Świąt pełne wielokrotnego okazywania sobie czułości (około 30 razy dziennie;)), wspólnej modlitwy, pracy to najpiękniejsze Święta Wielkiejnocy w dotychczasowym moim życiu. Jeśli ktoś Mi teraz powie, żeby zamieszkać razem na próbę to mu odpowiem: przeżyłem z Nią Zmartwychwstanie Chrystusa i to na prawdę, nie na próbę!

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Choćby była jako gwiazda, bez posagu za nic każda

Kobieta wnosi do małżeństwa posag, który ma być swoistym wyrównaniem dla rodziny narzeczonego za całe lata jego utrzymywania, kształcenia, wychowania. Dzięki temu może on, już jako dorosły mężczyzna, zapewnić godziwy byt swojej świeżo poślubionej małżonce. Gdy dziewczyna nie zachwyca urodą i gospodarnością, to właśnie posag zapewniany przez ojca jest kartą przetargową, zwiększającą jej atrakcyjność wśród mężczyzn. Najlepiej by był to pokaźny kawałek ziemi, krowy, konie lub świnie, a oprócz tego oczywiście takie ruchomości jak obrusy, pościel, ręczniki, szkło, zastawy. To jak ważnym elementem jest posag, oddają przysłowia: Choćby była jako gwiazda, bez posagu za nic każda; Choćby koza biała, byle posag miała...

Brzmi jak opis dawnych zwyczajów ślubnych? Na szczęście tak. Ale czy do końca?

W większych miastach taki opis może być odbierany nawet żartobliwie, ale na wsiach z tradycjami wciąż panują podobne tendencje. Może nie tak bardzo wyraziście, jak dawniej, ale wciąż "majętność" rodziny przyszłej panny młodej jest ważnym czynnikiem przy omawianiu kwestii związanych z planowanym ślubem. Doświadczyliśmy tego na własnej skórze. Łzy matki, która rozpacza, że nie jest dość zamożna, by móc spokojnie "oddać" córkę i wręcz przeprasza za to, martwiąc się, czy nie będzie to przeszkodą do zawarcia małżeństwa, albo pretekstem do wypominania już po ślubie... Myśleliśmy, że dzisiaj już nie ma takich problemów, że czasy się zmieniły, że młodzi głównie sami sobie radzą, a rodzice ewentualnie starają się pomagać, na ile mogą. Okazuje się, że to co dla nas jest jasne i oczywiste, dla naszych rodziców może być zupełną abstrakcją. Trochę nas to dziwi, trochę przeraża, trochę martwi... Jak z tego wybrnąć, by nikogo nie zranić i samemu nie zwariować?

Swoją drogą, gdzieś przeczytałam, że najbardziej cennym posagiem narzeczonej jest miłość, wierność i wszelkie dobro, jakie może dać przyszłemu małżonkowi... Dla mnie właśnie to znaczy być panną dobrze uposażoną...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...