Odliczamy!

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Nowy Testament w 20 tygodni

Skończyłam czytać Stary Testament. Szło mi ciężko. Trudno było utrzymać systematyczność. Bywały takie ciągi, że rzeczywiście, czytałam po 2-3 rozdziały każdego dnia, regularnie. Ale potem z jakichś powodów zwykle następował przestój i przez parę dni nawet nie zajrzałam do Biblii... Gdy tylko mogłam, starałam się to później nadrabiać, ale chyba tak średnio mi to wychodziło.

Myślę sobie jednak, że nieważne jak i kiedy, ale sam fakt czytania Słowa Bożego jak najczęściej jest niezwykle budujący i inspirujący. Choć czytam zwyczajnie, po kolei, rozdział po rozdziale, księga po księdze, to często zdarzało się, że fragment, który akurat przypadał mi na dany dzień idealnie pasował do aktualnych przeżyć i refleksji, był idealnym komentarzem do danego czasu w moim życiu. Mały przykład podałam m.in. tutaj. Przez takie momenty Szef lubi przypominać mi, że to nie żaden mój wyczyn z całym tym czytaniem, tylko to On sam chce do mnie mówić w swoim Słowie. Żywym Słowie.

Jeśli chciałabym skończyć czytać Pismo Święte do ślubu, to pozostało mi niecałe 20 tygodni. Policzyłam, że musiałabym czytać nie rozdziałami, ale kartkami - nieco ponad kartkę dziennie. Ale coś mi się zdaje, że z moim lenistwem, rozkojarzeniem i pewnie częstszymi przedślubnymi przestojami, to może być różnie. Zresztą, co to ma za znaczenie? Najwyżej Apokalipsa zostanie mi na miesiąc miodowy - w sam raz. :D
Chcę czytać. Po prostu.

A skoro już jesteśmy przy odliczaniu to na dzisiaj linia 138: Azory - Kombinat. Jeździło się nią kiedyś na praktyki o 5:00 rano. :)
Śmieszy nas też ostatnio suwak, odliczający dni do ślubu. Ta parka tak zabawnie zbliża się do gołębi, że wygląda jakby pan młody (czyli Karolasty :D) miał zaraz nadepnąć gołębiowi na ogon... I to lekarz! Kto to widział... :)

Zaczęliśmy wręczać zaproszenia na ślub. Zrobiło się poważnie. To już naprawdę niedługo.
A jak jeszcze za chwilę zmieni się rok na 2015, to już w ogóle...! Dziki szał... :)

niedziela, 28 grudnia 2014

Zanim spadł śnieg...

... też było pięknie.
:)









Motto naszych tegorocznych Świąt:
Kobieta jest jak kawa. Jak posłodzisz, to jest słodka. A jak nie posłodzisz, to pij, k..., gorzką. 
Zapamiętajcie sobie.
:)

środa, 24 grudnia 2014

Narodzone

Słowo Wcielone.

Gdy wszystko było w głębokim milczeniu,
a noc w swym biegu połowy drogi dosięgła,
wszechmocne Słowo twoje, Panie, 
zstąpiło z nieba, z królewskiego tronu.
Mdr 18, 14-15

Życzymy Wam Bożego Narodzenia!
Pamiętamy w modlitwie.

Ada i Karol

niedziela, 21 grudnia 2014

Ostatni list

Późno już. Dawno nie siedzieliśmy tak długo. Wszystko przez film. Plac Zbawiciela. Już wiem, że znowu nie będę mogła zasnąć...

Ostatnia niedziela Adwentu. Ostatni list.
To był fantastyczny pomysł. Te listy przyniosły nam mnóstwo radości i wiele dobrego wniosły w nasze życie. Stworzyły okazję do głębszego poznawania siebie nawzajem i wyrażania swoich emocji na jeszcze więcej sposobów. Zasiały w naszych sercach takie małe ziarno, do którego będzie można wrócić nawet po latach. Które może obficie zaowocować.
Warto. Polecamy.


U nas radośnie i miło, a tutaj jakoś tak smutno i ponuro się zrobiło. Nie wiem, o co chodzi z tą potężną falą hejtu. Przez zaproszenia? To dla rozrywki? Z nudów? Skoro jest tu tak strasznie, obleśnie i chamsko, a my tacy ciemni i kontrowersyjni, to po co tracić czas? Nie trzeba tu w ogóle wchodzić, nie trzeba czytać. A jak się już wchodzi, to nie trzeba nas lubić, naprawdę. Nie trzeba nas też systematycznie uświadamiać, jacy jesteśmy beznadziejni. A już na pewno nie w tak niewybredny sposób, żeby to się nie nadawało do publikacji...

Trochę patowa sytuacja. Bo wychodzi na to, że na blogu o przygotowaniach do ślubu, nie powinnam pisać o naszych przygotowaniach do ślubu... Żeby kogoś nie urazić. Bo może okaże się, że tak jak z zaproszeniami kpimy sobie z gości i z wszystkich dotychczasowych wesel, na których byliśmy, a coś nam się nie podobało. Strach pokazać wybrane obrączki czy wymarzony bukiet, jak ma się tutaj toczyć o nie taka wojenka jak o zaproszenia. Coś tu się chyba komuś pomyliło...

Nie oczekuję aprobaty i zachwytu nad wszystkim, co tutaj prezentuję. Chętnie czytam opinie krytyczne wobec naszych pomysłów, bo czasem są bardzo inspirujące. Chętnie wchodzę w polemikę, kiedy można podyskutować (za co zresztą często dostaję po głowie...). W końcu chętnie dzielę się tymi naszymi przedślubnymi poczynaniami, choć nie ukrywam, że czasem mam wątpliwości, czy rzeczywiście warto. Cieszę się, że jest tyle osób, które chcą nam w tym towarzyszyć. Mimo wszystko.


A, zapomniałabym. Takie małe przypomnienie. Pod każdym postem widnieje informacja:
Jeśli chcesz, możesz skomentować to, o czym piszemy. Oczekujemy jednak podpisania się pod swoimi słowami, choćby pseudonimem. Komentarze wulgarne i obraźliwe będą usuwane.
Nie wiem, dlaczego do tej pory przymykałam oko na anonimowe komentarze bez żadnego podpisu, ale właśnie przestałam. Z okazji ostatniej niedzieli  ostatniego narzeczeńskiego Adwentu. Dobra okazja nie jest zła. :)

czwartek, 18 grudnia 2014

Zaproszenia

Już są...!
Świeżutkie, pachnące, błyszczące. Klasyczne, proste i bardzo skromne. Niby to żaden rewelacyjny, nowoczesny dizajn, ale mają w sobie coś ujmującego. Są tak piękne, że wczoraj siedziałam i gapiłam się w nie, nie mogąc oderwać wzroku. Przede wszystkim są oryginalne - nigdzie takich nie znajdziecie, bo były robione na nasze specjalne zamówienie. Obrazek sama znalazłam, pokazywałam go tutaj zresztą. Tak nam się spodobał, że zapragnęliśmy go umieścić na zaproszeniu i udało się dzięki graficznym zdolnościom Marzeny (dzięki! :)).

No i najważniejsze - są nasze.
Aż ciężko w to uwierzyć...


A gdyby ktoś szukał inspiracji do tekstu zaproszenia, to my skleciliśmy taki:



Warto było się "pokłócić" o te zaproszenia (piszę w cudzysłowie, bo w sumie ciężko to nazwać kłótnią, raczej szczerą wymianą zdań połączoną z towarzyszącymi emocjami). Warto było zrezygnować z jakichś swoich marzeń i wyobrażeń. Warto było pójść na kompromis. Warto! 
:)

PS
Gdyby to kogoś interesowało, łączny koszt jednego zaproszenia wyniósł ok. 2 zł. Da się tanio, ładnie i oryginalnie? Da się. :)

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Dla tych, którym też trudno

Kiedyś ktoś napisał tutaj, że jesteśmy już nudni z tym pisaniem o czystości. W kółko to samo - o jak nam ciężko, ale zaciskamy zęby i jakoś dajemy radę... Przecież nikt nam nie każe przeżywać takich męczarni, sami sobie wybraliśmy, to na co teraz narzekamy? A tak w ogóle, to na pewno uważamy się za lepszych od wszystkich wokół, bo my to jesteśmy tacy święci i czekamy...

Mimo to, napiszę o tym jeszcze raz.

Bo miało być już lajtowo. Serio, mieliśmy nadzieję, że te ostatnie miesiące będą już łatwiejsze. Przecież to już z górki! A poza tym przecież jest dużo rzeczy do załatwienia, jesteśmy zapracowani i komu by tam teraz w głowie były jakieś figle... No i przecież nie ma już opcji, żeby się nie udało - zmarnować wywalczone ponad 3 lata dla marnych kilku miesięcy? Bez sensu.

To wszystko prawda. Ale nie zmienia to faktu, że wcale nie jest łatwiej. Ani trochę. Czasem jest nawet trudniej niż wcześniej...

Dostaję wiele maili od osób, które są w związkach/narzeczeństwach i też chcą czekać. Piszą o tym, że łatwiej jest ze świadomością, że ktoś inny przeżywa takie same trudności. Że innym też jest cholernie trudno i też spotykają się z niezrozumieniem. Rzeczywiście, jest to pokrzepiające i motywujące zarazem. Dlatego to dla was te najświeższe doniesienia z frontu.
Na parę miesięcy przed ślubem TEŻ może być bardzo ciężko. Ale nie poddajemy się. Przed nami decydujące starcie.

Ostatnio dostałam na tę okoliczność telegram od samego Szefa. Dwa wersety z Księgi Sofoniasza:

"Nie bój się, Syjonie!
Niech nie słabną twe ręce! 
Pan, Twój Bóg, jest pośród ciebie,
Mocarz - On zbawi,
uniesie się weselem nad tobą,
odnowi swą miłość,
wzniesie okrzyk radości."
(So 3, 16-17)

Niech nie słabną nasze ręce. Uda się. "On zbawi". I uniesie się nad nami weselem! Nie tylko my będziemy się cieszyć z tego zwycięstwa - On nad nami wzniesie okrzyk radości! I odnowi swoją miłość w nas - przez sakrament. Coś niesamowitego...!
Warto. Warto walczyć o tę radość.

W temacie - ciekawe świadectwo do poczytania.

PS
Na dziś linia 152: Olszanica - Aleja Przyjaźni.
<3
Bo można nią dojechać do Agaty. :)

sobota, 13 grudnia 2014

Pan Młody (prawie) ubrany

Kto by pomyślał, że w taki historycznie kojarzący się dzień, wybierzemy dla Karolastego garnitur ślubny!

Nareszcie wyzdrowiałam, nabrałam trochę sił, wyszłam w końcu do ludzi, więc postanowiliśmy wybrać się dzisiaj na zakupy świąteczne. Nie mieliśmy do kupienia jakoś bardzo dużo prezentów, więc pomyślałam, że skoro już będziemy w galerii handlowej, może zajrzymy też do polecanego nam na targach ślubnych sklepu z garniturami. Tak tylko zorientować się. I może chociaż koszulę wybrać... Zabrałam ze sobą na wszelki wypadek kupon rabatowy i welon, do którego moglibyśmy dobrać kolor koszuli.

Prawdą okazało się to, o czym mówiono nam na targach - wybór w mniejszych rozmiarach męskich garniturów jest właśnie w okresie przed-studniówkowym. Nie trzeba było długo szukać, naprawdę. Znaleźliśmy piękny, rewelacyjnie skrojony, elegancki garnitur, dobraliśmy koszulę, spinki, muchę i poszetkę. Wszystko idealnie do siebie pasujące tak, że przyszły Pan Młody wyglądał po prostu olśniewająco. A tak na marginesie, równie fantastycznie wyglądał paragon z zakupów po zastosowaniu rabatu, który nam przysługiwał. :)

Zatem Pan Młody już prawie ubrany. Brakuje tylko butów, ale to już innym razem, na spokojnie. Karol jest zadowolony, bo mówi, że w końcu poczuł, że ten ślub naprawdę zbliża się wielkimi krokami i jego też już tak bezpośrednio dotyczy, że jest już prawie do tego dnia gotowy. A ja nie mogę wyjść z zachwytu po tym, jak zobaczyłam przyszłego męża w tak eleganckim, ślubnym wydaniu.

Coś niesamowitego. Kolejny, mały krok, który przybliża nas do tego wielkiego dnia...!

PS
Kolejny już raz przekonałam się, że przed ważnymi zakupami warto pomodlić się o wsparcie z góry i owocne poszukiwania. Poza garniturem także prawie wszystkie prezenty udało nam się kupić w bardzo przyzwoitym wydaniu i bez niepotrzebnych strat czasu. Jutro Niedziela Radości, więc będziemy świętować w ogromnej wdzięczności Szefostwu za przychylność. ;)

czwartek, 11 grudnia 2014

Nauczyć się Internetu na pamięć

Po pierwszych dwóch dniach chorowania pośpiewywałam sobie: "Wesołe jest życie na zwolnieniu...". W końcu ma się tyyyle czasu na wszystko. To znaczy... nie do końca na wszystko, bo trzeba leżeć i kaszel męczy. I słabym się jest tak, że się pół dnia przesypia...

Po tygodniu takiego zalegania myślę sobie, że gdyby mi kiedyś przyszło leżeć dłużej, na przykład w ciąży, to przysięgam, chyba zwariuję. Tak się już przyzwyczaiłam do codziennej bieganiny i ciągłego ruchu, że ciężko jest mi wyleżeć tydzień chorowania. Nie zdziwiłabym się, gdyby lada chwila pojawiły mi się na tyłku odleżyny, a jednocześnie wstanie i zrobienie czegokolwiek konstruktywnego jest wyzwaniem ponad siły...

Więc sporo czytam, słucham, oglądam. Nadrabiam zaległości w czytaniu Pisma Świętego, odkurzyłam odkładaną od kilku miesięcy książkę, dokształcam się trochę zawodowo, skusiłam się nawet na Plaster Miodu, choć nie do końca mi się podoba, ale z każdego odcinka coś wartościowego można wyciągnąć dla siebie. No i mam (niestety) aż za dużo czasu na myślenie. Aktualnie tematem TOP jest, a jakże, ślub.

Nasz pomysł z amatorskimi zdjęciami i brakiem kamerzysty spotkał się z ogromnym poruszeniem. Wszyscy odradzają takie rozwiązanie. Wiele argumentów, przykładów z własnego doświadczenia i odwołań do wyjątkowości okazji. Spoko, rozumiem i fajnie, że zechcieliście się podzielić swoimi opiniami. Tylko, że ja nikogo nie pytałam o zdanie i poradę w tej kwestii...

Chcąc nie chcąc, zrobił nam się mały mętlik w głowie. A przez ten uporczywy nadmiar czasu zaczęłam nawet przeszukiwać Internet. Nawet nie tyle pod kątem fotografa, bo o zdjęcia naprawdę się nie martwię (tak, mam mega zaufanie do mojego brata), ale może jednak jakiś kamerzysta... To śmieszne uczucie, bo kompletnie nie mam takiej potrzeby, ale poczułam taką małą presję pt. "O Boże, a co jeśli oni wszyscy mają rację i naprawdę będziemy później żałować??". To trochę jak z tą wódką na weselu - prawie wszyscy tak robią i prawie wszyscy doradzają, że nasz pomysł z wyeliminowaniem tego trunku jest głupi, bezsensowny i będziemy żałować. Nie wiem, może. Czasem jak się tutaj naczytam kolejnych porcji tego typu komentarzy, to rzeczywiście zaczynam mieć wątpliwości. Ale zawsze udaje mi się je rozwiać jednym, najprostszym stwierdzeniem: to nasz ślub. Czytelnicy mają prawo wyrazić swoją opinię, a my mamy prawo ją zostawić z boku.

***
Znalazłam ciekawy portal ślubny. Trochę inne spojrzenie na ślub i cała masa interesujących artykułów i cennych wskazówek. 
Czytam i czytam, i czytam... Później szukam jeszcze innych odnośników, porównuję...
Karol się śmieje, że jak tak dalej pójdzie, to do końca L4 nauczę się Internetu na pamięć.

:)

wtorek, 9 grudnia 2014

Jak oszczędzić na ślubie i weselu?

Wypadałoby zacząć od tego, że wiele osób mówi, że na własnym ślubie nie powinno się oszczędzać. I jest w tym sporo racji. Jest to tak wyjątkowy dzień, że rzeczywiście chyba nie warto rezygnować ze swoich marzeń z nim związanych. Jeśli od dawna marzysz o pięknej, wytwornej sukni ślubnej, pokrytej w całości oryginalną koronką albo kryształkami i nie wyobrażasz sobie z tego zrezygnować - odkładaj pieniądze zawczasu i olśnij wszystkich swoim szczęściem w wymarzonej kiecce. Waszą fantazją jest pojechanie do ślubu strojną bryczką? Czemu nie - jeśli dzięki temu będziecie szczęśliwsi, to jak najbardziej. Oryginalne obrączki za 3500 zł? Skoro to dla Was ważne - proszę bardzo.

Często jednak zdarza się tak, że narzeczeni nie mają specjalnych, kosztownych marzeń dotyczących swojego ślubu. Mają za to bardzo ograniczone możliwości finansowe. Nie chcieliby tak zupełnie rezygnować z wesela, bo przecież to jedyna taka okazja w życiu. Chcą świętować z najbliższymi i przyjaciółmi, chcą ich jak najlepiej ugościć, chcą mieć piękne wspomnienia z tego dnia, ale równocześnie nie chcą zaciągać kredytu na własne wesele. Tak się składa, że idealnie wpisujemy się w ten profil i ze swej strony możemy podzielić się kilkoma radami, gdzie szukać oszczędności w organizacji swojego ślubu i wesela.

WESELE
Największym wydatkiem jest oczywiście przyjęcie weselne. Najtaniej wyjdzie pewnie zabawa w remizie, znalezienie kucharki, zakupienie i samodzielne przygotowanie wszystkiego. Jeśli jednak nie mamy takiej możliwości albo zwyczajnie to kompletnie nie nasz klimat, to trzeba szukać takiego lokalu weselnego, który spełni nasze oczekiwania i nas nie zrujnuje. Tutaj czas wydaje się być głównym sprzymierzeńcem. My zaczynaliśmy szukać restauracji na wesele 1,5 roku przed ślubem i to był bardzo komfortowy moment, bo mogliśmy na spokojnie wybierać i przebierać bez obaw, że w lokalu już nie będzie wolnego terminu. Na pewno sporym ograniczeniem jest miejsce zamieszkania i ślubu, bo co z tego, że znajdziemy salę za przyzwoite pieniądze, skoro będzie np. 50 km za miastem i nie będzie się to kalkulowało ze zorganizowaniem transportu dla gości weselnych.
Inna sprawa, że warto mieć jakieś realne pojęcie o cenach w danym regionie/mieście i szukać rozsądnie. Nasza koleżanka, która miała wesele 2 lata temu w małopolskiej wiosce, nie mogła się nadziwić, jak możemy rozważać opcję sali weselnej w Krakowie za 160 zł od osoby, skoro oni płacili 130 zł/os. i to z poprawinami...! No kurczę, jednak jest spora różnica między wioską na prowincji a wielkim miastem. Warto mieć to na uwadze, kiedy decydujemy o miejscu wesela.

OPRAWA MUZYCZNA
Dla niektórych osób sprawa jest prosta - ma być zespół i koniec. Nie wyobrażają sobie nawet wesela z wodzirejem. Ale jeśli nie ma taki sprecyzowanych oporów, to wodzirej/DJ jest opcją o wiele tańszą. Nie wiem, jak jest w innych regionach, ale w Krakowie i okolicach za dobry zespół muzyczny trzeba zapłacić od 5 tys. zł wzwyż, no i wliczyć te 4-5 osób do liczby gości, za których płacimy na weselu. Dla porównania - dobry wodzirej to koszt około 2 tys. zł. i tylko 1-2 osoby do ugoszczenia (jeśli wodzirej ma pomocnika). No, jest to spora różnica. Tutaj też czas jest sprzymierzeńcem, bo zarówno zespoły jak i wodzireje, jeśli są dobrzy, mają odległe wolne terminy, więc warto zacząć poszukiwania wcześniej.

FOTOGRAF, KAMERZYSTA
Od początku nie istniał dla nas temat kamerzysty. Jakoś czulibyśmy się skrępowani, że ktoś obcy chodzi za nami z kamerą, a nie mamy takiej potrzeby, żeby posiadać film z wesela. Sam moment przysięgi i jakieś kluczowe momenty ślubu i wesela mogą nagrać znajomi i rodzina. Może nawet efekt będzie ciekawszy przez tą amatorskość. :)
Z fotografem akurat chwilkę się wahaliśmy, ale w sumie szybko doszliśmy do wniosku, że to też bezsensowny wydatek. Nadwornym fotografem będzie mój brat, który amatorsko pasjonuje się zdjęciami i naprawdę ma do tego rękę. A oprócz tego poprosimy jeszcze kilka najbliższych nam osób, żeby fotografowały co nieco podczas uroczystości. Różnorodność miejsc i sposobów ujęć może być zaskakująca, a jakieś 2-3 tys. zł mamy w kieszeni. :)

SUKNIA ŚLUBNA
Według wielu internetowych artykułów cena stroju Panny Młodej powinna wynosić ok. 10% kosztów całego wesela. Dobre sobie. :) Jak dla mnie suknia ślubna była sprawą najbardziej problematyczną w całym tym szukaniu oszczędności. Z jednej strony miałam jakąś swoją wizję, chciałam, żeby krawcowa uszyła sukienkę, która będzie idealnie taka jaka chcę, a z drugiej - nawet szycie u krawcowej (zwykle polecane, żeby właśnie zmniejszyć koszty sukni) było poza zasięgiem moich możliwości finansowych. A przecież, jak każda panna młoda, chciałabym w tym dniu wyglądać pięknie i wyjątkowo. Więc u mnie w ruch poszły pertraktacje z Aniołem Stróżem (polecam!), które przyniosły niesamowity efekt - trafiłam na naprawdę niepowtarzalną okazję i za swoją, nową suknię zapłaciłam 800 zł. Warto szukać takich okazji, przeglądać strony salonów ślubnych i pracowni krawieckich. Poza tym zawsze można kupić używaną suknię lub ją wypożyczyć.

OBRĄCZKI
Koszt obrączek zmniejsza się diametralnie, gdy macie swoje złoto do przetopienia. Można o tym pomyśleć, gdy takowe zapasy są w rodzinie. :) Wielu jubilerów wykonuje takie zamówienia.

ZAPROSZENIA
Najtaniej wychodzi chyba zrobienie samemu - i taki był u nas pierwotny plan. Ale nie wypalił, więc trzeba było szukać opcji alternatywnej. Ceny zaproszeń, które można zamówić w Internecie zaczynają się mniej więcej od 1,80 zł/szt. I są to zupełnie proste szablony na najzwyklejszym papierze, bez niczego ozdobnego. Ładne zaproszenia, które nam udało się znaleźć to koszt ok. 3-4 zł/szt. Ale wtedy przypomnieliśmy sobie, jak jedna z naszych Czytelniczek oferowała swoją pomoc w tej kwestii. Jeden telefon i byliśmy umówieni. Projekt powstał w kilkanaście maili. Myślę, że lada chwila będziemy mogli pochwalić się efektem tej współpracy. :)
Ale co, jeśli nie ma się nikogo znajomego, kto zna się choć trochę na grafice? Znów - można poszukać w sieci. Pamiętam, że przed otwarciem Karolowej przychodni znaleźliśmy na gumtree studentkę grafiki, która za kilkadziesiąt złotych przygotowała projekt baneru i ulotek do przychodni. Na pewno jest wiele takich osób, które chciałyby w ten sposób poćwiczyć, rozszerzać swoje umiejętności i portfolio, a w dodatku dorobić parę groszy. Razem z kosztem druku i papieru nie powinno wyjść więcej niż 2-2,50 zł/szt., a efekt na pewno będzie oryginalny.

CIASTA
Tu Agata podsunęła mi ostatnio ciekawy pomysł. Na weselu jej przyjaciółki ciasta przynieśli... goście. Panna młoda poprosiła o upieczenie ciast swoją mamę i inne kobiety z najbliższej rodziny, świadkową i koleżanki. Łącznie około 10 osób, które przyniosły po 1-3 ciast. Oszczędność dość pokaźna, a różnorodność domowych ciast na stołach weselnych zachwyciła gości.
My już podchwyciliśmy pomysł i pewnie kilka osób poproszę o upieczenie jakichś ciast. Nawet jeśli to nie wystarczy w całości, to zawsze będzie to kilkaset złotych mniej niż za pełne zamówienie słodkości w cukierni.

DODATKI
Całkiem niedawno wpadliśmy na pomysł wkomponowania niektórych rzeczy ślubnych w prezenty świąteczne. Chciałam kupić sobie jakieś wyjątkowe perfumy z myślą o ślubie - poprosiłam o nie św. Mikołaja. :) Karolowy garnitur chcieliśmy wybrać jeszcze teraz w grudniu, gdy trwa okres "przedstudniówkowy" i jest największy wybór - dlaczego zatem nie zaprosić i tu Mikołaja i uczynić np. koszulę i muchę prezentem świątecznym? Kolczyki, które założę do ślubu, też dostałam w prezencie, na urodziny. Sweterek - to prezent ślubny od Pani Babci. Inne prezenty, które przychodzą mi do głowy, to na przykład voucher do fryzjera lub kosmetyczki na fryzurę/makijaż próbny i/lub ślubny - myślę, że niejedna panna młoda ucieszyłaby się z takiego podarunku świątecznego lub urodzinowego przed ślubem. Zawsze można zasugerować najbliższym. :)

Uff, siedzę na zwolnieniu przez choróbsko - dlatego tak się rozpisałam. ;)
Jeśli macie jakieś inne pomysły i propozycje, jak jeszcze zmniejszyć koszty ślubu i wesela, zapraszam do podzielenia się nimi poniżej.

sobota, 6 grudnia 2014

Kawałek nieba na ziemi

Najpierw krótki cytat z Pierwszego Listu Adwentowego Karolastego do Mnie:

Wyobrażam sobie, jak się obudzimy obok siebie 18.05.2015 r. (...) Myślę, że to będzie rzeczywisty kawałek nieba na ziemi.

Cały list był piękny i wzruszający, ale ten fragment poruszył mnie najbardziej. Coś zaczęło mi się kołatać po głowie, coś nie dawało mi spokoju... Zaczęłam sobie przypominać, dlaczego wybraliśmy tę datę na ślub... Dlaczego właśnie 16 maja?

Pierwotny zamysł był taki, że poznaliśmy się w połowie miesiąca, zaręczyny były w połowie miesiąca, więc jakby ślub był w połowie miesiąca, to byłoby fajnie w jakiś sposób celebrować kolejne miesięcznice. Krótka analiza kalendarza i okazało się, że połowa maja przypada właśnie na sobotę. Więc dlaczego nie? :)

Ale cały czas towarzyszyło mi jakieś takie dziwne przekonanie, że to nie wszystko. Że coś więcej kryje się pod tą datą. Że to będzie miało znaczenie dla naszego małżeństwa. I teraz, po przeczytaniu tych słów od Karola te myśli powróciły. Poczułam przynaglenie, żeby poszukać, o co może chodzić. Mówię do Karola:
- Pokaż, otworzymy kalendarz liturgiczny.
- Po co?
- Nie wiem, zobaczysz.

Szukam 16 maja 2015... Karol się podjarał:
- O! Św. Andrzeja Boboli, MĘCZENNIKA! To chyba znaczy, że w naszym małżeństwie będę męczennikiem...?! :D
- :) A weź, daj spokój... Patrz na to. 17 maja - siódma niedziela wielkanocna, Uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego...!
- No fajnie.
- Czaisz bazę? Pierwszy dzień naszego małżeństwa to WNIEBOWSTĄPIENIE...! A Ty mi napisałeś o tym kawałku nieba na ziemi! To o to chodziło! Może to po prostu ma być nasza wizja małżeństwa - żeby całe było takim kawałkiem nieba na ziemi!
- No, doooobre!

Coś pięknego. Taki zachwyt nas ogarnął po tym małym "odkryciu", że jeszcze bardziej się nie możemy doczekać.
I naprawdę mam wrażenie, że to takie małe objawienie dla nas, pewne zadanie i misja od samego Szefa. Przecież sami byśmy tego nie wymyślili! Sami nawet na to nie wpadliśmy, wybierając datę ślubu. Potrzeba nam było 22 miesięcy narzeczeństwa, żeby do tego dojrzeć i to zrozumieć. Niesamowite, jak to wszystko wydaje nam się teraz genialnie obmyślonym i idealnie zaplanowanym Bożym zamysłem wobec nas. I jak kapitalnie się w tym odnajdujemy, czujemy, że jest to takie bliskie i "nasze"...

I na ostatnie 5 miesięcy narzeczeństwa mamy kolejną intencję do modlitwy - żeby nasze małżeństwo i rodzina, którą stworzymy, były autentycznym kawałkiem nieba na ziemi. Dla nas, dla naszych dzieci i dla ludzi, którzy nas będą otaczać.
Amen. :)

***



Kto łaskaw, niech spojrzy na ten obrazek.
Czy to tylko ja jestem tak skrzywiona, że od razu widzę w nim teologię małżeństwa? Tych dwoje, a za nimi TEN TRZECI, który ich podtrzymuje i pozwala rozkwitać. Trzyma się to kupy?
:)

czwartek, 4 grudnia 2014

Będziemy mieli dziecko

Tak, to prawda. Pan Bóg nam pobłogosławił i my też będziemy mieli dziecko. Będzie to owoc nie tylko naszej miłości, ale przede wszystkim zaangażowania, wsparcia i życzliwości najbliższych nam ludzi. Czyli naszych gości weselnych.

O akcji dowiedzieliśmy się na kursie przedmałżeńskim. Hasło jest chwytliwe i głębokie zarazem, a sama idea genialna w swej prostocie. Nie zastanawialiśmy się zatem długo. Po prostu zdecydowaliśmy, że też się przyłączymy.

Poprosimy naszych gości, żeby, jeśli chcieli nas obdarować kwiatami, zamiast tego wzięli udział w zbiórce pieniędzy dla Akademii Przyszłości. Jeśli każda z osób zaproszonych na ślub zechciałaby wrzucić do skarbonki równowartość skromnego bukietu, czyli np. 30 zł, to w ciągu kilkunastu minut mamy zebrane ponad 3000 zł. Jest to już całkiem niezła sumka, z którą wiele można zdziałać, a być może okaże się, że nasi goście wykażą się niespodziewaną hojnością? :)

Często słyszy się, że pary młode rezygnują z kwiatów na rzecz np. przyborów szkolnych lub zabawek dla domów dziecka czy właśnie zbiórki pieniężnej dla jakiejś fundacji albo hospicjum. Dlaczego zdecydowaliśmy się właśnie na Akademię Przyszłości? Bo poznaliśmy jej pomysłodawcę, ks. Jacka Stryczka i znamy ludzi zaangażowanych w Stowarzyszenie WIOSNA, które organizuje całe przedsięwzięcie. Zaufaliśmy im i sądzimy, że to zaprocentuje, a zebrane środki zostaną wykorzystane w odpowiedni i pożyteczny sposób.

Zgłosiliśmy się już oficjalnie do akcji, a w ostatnich dniach przyszła przesyłka z potrzebnymi materiałami - skarbonką do przeprowadzenia zbiórki i wizytówkami z informacją o akcji, które można dołączyć do zaproszeń ślubnych. A że zaproszenia już powoli się tworzą i na Boże Narodzenie chcielibyśmy rozdać pierwsze sztuki najbliższej rodzinie, to trzeba było się pofatygować o to wcześniej.





Fajnie, że nasz ślub będzie okazją do zrobienia czegoś wartościowego. :)

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Karolina

Zaczęliśmy Adwent troszkę nietypowo. Zamiast się umartwiać i wyciszać, poszliśmy do kina. Myślę jednak, że nikt z Szefostwa nie będzie nam miał tego za złe, bo film był wart tej adwentowej niedzieli.

"Karolina". Naprawdę ciekawa i wciągająca opowieść o niezwykłej dziewczynie. Film zrobiony w nieszablonowy sposób, omodlony pewnie na wszystkie strony świata, a dla mnie jakoś szczególnie bliski z dwóch powodów. Po pierwsze jego pomysłodawcą i głównym realizatorem jest przyjaciel mojego znajomego. A po drugie - bliska jest nam sama Karolina. Błogosławiona Karolina Kózkówna. 

To, że film trafił na duży ekran to już duży sukces i mały cud zarazem. "Kościółkowe" produkcje rzadko mają taką siłę przebicia, żeby wyświetlały je chociaż niektóre kina. Na oficjalnej stronie filmu jest lista kin, w których można go obejrzeć. Sprawdźcie, czy jest taka możliwość gdzieś w pobliżu. Naprawdę warto.


***

Przedślubna mania sprowadza się ostatnio do małych dziwactw. 

1. Liczbę dni, które zostały do naszego ślubu, odczytuję jako numer linii w naszej komunikacji miejskiej... Dzisiaj 166. Łagiewniki - Sidzina. ;D ;p
2. Namiętnie wyszukuję daty ważności kupowanych produktów i rozrzewniam się, że "wtedy już będziemy po ślubie!". :) Raz nawet udało nam się trafić ciastka z datą 17.05.2015! Co to będzie za dzień...! :D 
Takie tam zboczenia małe... ;)

sobota, 29 listopada 2014

Uwielbiam Adwent

Teraz, w narzeczeństwie jeszcze bardziej niż wcześniej. Dlaczego?
Bo Adwent i narzeczeństwo mają dwa, ogromne wspólne mianowniki - oczekiwanie i czuwanie. 

Z oczekiwaniem to wiadomo - czeka się na ślub, na wspólne mieszkanie, na małżeństwo w ogóle. Na wspólne poranki, wspólne płacenie rachunków i współżycie. Na zjednoczenie. Na wszystko, co będzie dla nas nowe i pierwsze. 

A czuwanie adwentowe kojarzy mi się z ciągłą czujnością w miłości, narzeczeńskiej jakoś nawet szczególnie. Wspólne spotkania i randki są przepełnione czuwaniem, żeby nie stracić ani chwili, bo zaraz trzeba będzie się znów pożegnać i rozstać. Czujność w poznawaniu siebie nawzajem i budowaniu relacji, żeby stworzyć solidne fundamenty pod trwałe małżeństwo. W końcu pełna czujności bliskość, żeby się nie rozpędzić i ustrzec czystości. 

W tym kontekście fajnie wpisuje się w przeżywanie Adwentu Karolowy pomysł z listami. Pierwszy aspekt tego przeżywania już jest spełniony - czekanie na list!
Trochę już zapomniałam, jak to jest czekać na list od Ukochanego. :) To cenne przeżycie i myślę, że już sam fakt tego oczekiwania sprawia, że jest się jakoś bardziej zaangażowanym, skupionym i... czujnym właśnie. Żeby się nie zatracić w przygotowaniach do ślubu, w pracy, w codziennym zabieganiu. Żeby nie zgubić w tym wszystkim Adwentu, Boga, miłości... Chyba po prostu tego nam teraz potrzeba. Dlatego z każdą chwilą jestem coraz bardziej przekonana, że to nasze postanowienie z adwentowymi listami było autorstwa Karola na spółę z Duchem Świętym. :) 

A tak na marginesie podzielę się jeszcze swoim osobistym postanowieniem na przeżywanie Adwentu. Wpadło mi do głowy na dzisiejszej Mszy św., więc śmiem przypuszczać, że Szef też w tym maczał palce. Może zatem kogoś jeszcze to w jakiś sposób zainspiruje. :)

Jako dziecko uwielbiałam chodzić na poranne roraty. Mnie, największemu śpiochowi w Polsce południowej, w ogóle nie przeszkadzało wstawanie o 6:00 rano i gnanie przez śniegowe zaspy z lampionem. Gdy którejś soboty mama nie chciała mnie budzić, żebym chociaż jeden dzień sobie odpoczęła i nie zdążyłam pójść, byłam na nią święcie obrażona i pół dnia przeryczałam. :)
Jedną z rzeczy, które najbardziej lubiłam, były godzinki śpiewane tuż przed roratami. Przez długie lata kłóciło się to z moim ogólnym podejściem do Matki Bożej (por. tutaj), ale chodziło mi głównie o melodię i samą strukturę.
A teraz, gdy jest mi coraz bliżej do Maryi, moje uwielbienie dla godzinek nabrało zupełnie nowego znaczenia. Czuję niedosyt, ale przez pracę nie jestem w stanie być na porannych roratach... 

Aż dzisiaj przyszło małe olśnienie! Przecież mogę słuchać godzinek w drodze do pracy! Chodzę na piechotę około 25 minut w jedną stronę - w sam raz na ich wysłuchanie i kontemplowanie! :)

A jeszcze znalazłam przeeeepiękne wykonanie Chóru Wojska Polskiego - normalnie cud, miód. :D 

Ostatni Adwent panieńsko-kawalerski uważam za rozpoczęty! 

czwartek, 27 listopada 2014

NPR to głupota

Tytuł notki nawiązuje do ostatniego, nieco statystycznego wpisu. Jakiś czas temu, tuż przed naszą pierwszą wizytą w poradni rodzinnej, hasło "NPR to głupota" znalazło się w wyszukiwanych słowach kluczowych odsyłających do tego bloga. Pośmialiśmy się, podumaliśmy, czy to miejsce - notki i komentarze w jakikolwiek sposób zmieniły zdanie tamtego Czytelnika o naturalnym planowaniu rodziny i tyle. Aż do dziś, kiedy to odbyliśmy nasze ostatnie spotkanie u pani Krystyny. Po nim nie mam najmniejszych wątpliwości, dlaczego opinia o NPR jest taka, a nie inna. Więcej, nie ma prawa być inna, jeśli treści na ten temat są przekazywane w tak idiotyczny sposób, jakiego my doświadczyliśmy...

Już na pierwszym spotkaniu poinformowałam panią Krystynę, że mam zeszyt ze swoimi obserwacjami. 18 pięknych wykresów. Mimo to poleciła mi nanieść dwa z nich na oryginalną kartę obserwacji cyklu. Dziwiłam się, po co to, skoro moje wykresy są czytelne, a w dodatku na tamtej karcie zakres temperatury jest zbyt mały jak dla mnie (w I fazie moje temperatury schodzą poniżej 36,2). Ale spoko, mogę nanieść. Pomyślałam, że pewnie będziemy się na tej karcie uczyć, jak to interpretować, żeby mi nie zamaziać zeszytu. Ktoś tutaj dorzucił, że może kobitka potrzebuje tej mojej karty do dokumentacji, więc OK. Przerysowałam. I mimo niezbyt przyjemnych wspomnień z drugiej wizyty starałam się nie nastawiać z góry negatywnie, naprawdę. Powtarzałam sobie, że nie będę się niepotrzebnie czepiać. Tylko jeśli pani będzie ewidentnie gadać głupoty. ;)

Co ważne, przy pierwszym spotkaniu pani spytała mnie, jaką stosuję metodę. Odpowiedziałam nieco zmieszana, że na razie to tylko prowadzę obserwacje i rysuję wykresy, bo niepotrzebne jest mi w sumie interpretowanie, więc chętnie sobie utrwalę i upewnię się, czy dobrze kojarzę, jak to robić. Pani jednak potraktowała mnie jak... ucznia, który się przechwalał, że już wszystko wie. Poczułam się autentycznie wywołana do odpowiedzi. Rzuciła mi jakimś książkowym wykresem na folii, podała pisak i mówi:
- Proszę.
- Co mam zrobić?
- No, powiedzieć mi, co tutaj mamy.
Myślałam, że mam jej zinterpretować całą kartę. Że chce się dowiedzieć, czy wiem, jak się zaznacza miesiączkę, objaw śluzu, jak przebiegają temperatury w całym cyklu i w ogóle na ile orientuję się w całym mechanizmie płodności. Zaczęłam więc opowiadać, a pani mi na to:
- NIE! - i wskazuje na kartkę, którą mi chwilę wcześniej podsunęła. - Tu jest wszystko napisane, co trzeba robić.
Czytam, a tam punkt pierwszy: Proszę oznaczyć szczyt objawu śluzu. Więc patrzę na ten wykres i próbuję się w nim odnaleźć. Po ponad 1,5 roku obserwacji mam już swoje wypracowane oznaczenia. Dla mnie śluz płodny to zawsze Bj, nie opisuję tego dodatkowo na dole, że jest śliski i ciągnący, bo jest to dla mnie jasne. A tam było opisane pod każdym dniem, jakiego rodzaju był śluz. Czytam, próbuję znaleźć, co potrzebne, a pani się trochę zaczyna denerwować. W końcu znajduję i zaznaczam dzień tej temperatury kółkiem.
- NIE! - i wyciera moje oznaczenie na folii - Źle. To się zaznacza tutaj, na górze.

O żesz, jak to usłyszałam, to mi znowu minęły wszelkie dobre chęci i pozytywne nastawienie. Bo zaznaczyłam inaczej, niż ona chciała. I nie w tym miejscu! :O
Dalej to już tylko wykonywałam polecenia jak na egzaminie i co chwilę byłam strofowana tekstami typu:
- Nie wiem, kto panią tego uczył, ale to ma być tak!

Karol widział, że coraz bardziej jestem podenerwowana i położył mi rękę na kolanie, żeby mnie jakoś wesprzeć. Pomyślałam: może to będzie dobry argument, żeby coś drgnęło i powiedziałam do Karola:
- Łapiesz cokolwiek z tego?
A pani sama sobie odpowiedziała:
- Pewnie! Mężczyźni to zawsze od razu łapią i wiedzą, o co chodzi.
Patrzę na minę Karola i już wiem, że wcale nie jest zadowolony. Ale wiem też, że jest głodny i padnięty, więc nie chcę się kłócić i niepotrzebnie przeciągać.

Nasza nauka NPRu sprowadziła się do wyćwiczenia umiejętności znalezienia szczytu objawu śluzu, zaznaczenia wyższych i niższych temperatur, no i narysowania linii podstawowej. Tyle. Nie było ANI SŁOWA o niepłodności przedowulacyjnej i regułach jej wyznaczania. Z ręką na sercu - ani słowa. Na moje wykresy i wypełnioną przeze mnie kartę nawet nie zerknęła. Dodała tylko, że jakbyśmy się chcieli dowiedzieć, jak to wygląda po porodzie, to musimy pójść na kurs NPRu. I tutaj, uwaga, rewelacyjna zachęta:
- Tam też będziecie państwo zaznaczać wszystko na foliach...
Naaaaajs... ;D

Spieszyła się, wyglądało, jakby chciała się nas jak najszybciej pozbyć. Miałam sporo pytań, ale jak zobaczyłam, jak nas zbywa, odechciało mi się je zadawać. Byłam już wystarczająco poirytowana, żeby jeszcze wdawać się w dyskusję.

Ja rozumiem, że byliśmy może nietypową parą, bo już coś wiedzieliśmy i przede wszystkim, skoro prowadzę obserwacje, to raczej jesteśmy przekonani do NPRu. Ale jeżeli ona innych tego "uczy" w taki sposób, że trzeba się wyćwiczyć w nanoszeniu JEJ oznaczeń na folię z książkowymi wykresami, na których lata urodzenia straszą (1948, 1955 itp.), to ja się wcale nie dziwię, że potem ktoś szuka w necie haseł typu: "npr to głupota". W takim wydaniu to naprawdę głupota.

Nie spodziewałam się wcześniej, że to powiem, ale muszę. Cieszymy się, że mamy to, brzydko mówiąc, z głowy.

A na koniec, dla rozluźnienia drobny żart Narzeczonego sprzed kilku dni:
- Takie spotkania w poradni to powinny prowadzić małżeństwa. Kobity by sobie pogadały o śluzach, temperaturach i tym wszystkim, a mężczyźni... Poszliby na piwo. :D Ha! Genialne! Może mnie wezmą do jakiejś kongregacji o rodzinie...?? "Kardynała" bym dorobił zaocznie... :D

wtorek, 25 listopada 2014

Co nas nurtuje, czyli jak tutaj trafić?

Co jakiś czas mamy regularny polew z haseł wpisywanych w wyszukiwarkę, które odsyłają do tego bloga. Czasem nawet wspominałam tutaj co lepsze wyjątki. Ostatnio śmieszne było: "gołębiarz kocha rodzinę"... :D

Ale patrząc tak ogólnie, też z perspektywy czasu, to jest kilka haseł, które regularnie pojawiają się w naszych statystykach w różnych konfiguracjach. Wydaje się zatem, że są to zagadnienia, które w jakiś sposób nurtują pewną część użytkowników Internetu, a tym samym wskazują, jakie tematy są najbardziej nośne i popularne.

Po pierwsze: licencja i zezwolenie na ślub. Wcale się nie dziwię, bo sama swego czasu przekopywałam sieć, żeby znaleźć potrzebne na ten temat informacje i naprawdę ciężko było dokopać się do rzetelnych artykułów. A i tak nie znalazłam wszystkiego, co chciałam. Dopiero pomoc znajomego księdza przyniosła najważniejsze szczegóły i odpowiedzi. Dlatego też postanowiłam tutaj podzielić się zdobytymi wiadomościami, żeby pomóc i ułatwić innym ogarnięcie formalnych kwestii w przypadku ślubu poza swoją parafią. Nic zatem dziwnego, że post na ten temat szybko stał się najpopularniejszym i zarazem najczęściej wyszukiwanym hasłem, które tutaj odsyła.

Po drugie: przeżywanie seksualności. Też mnie to nie dziwi, bo bałagan w tym temacie jest straszny i ciężko znaleźć odpowiedzi na wiele nurtujących pytań. Parę drobnych przykładów:
- czy wolno dotykać piersi dziewczyny?
- całowanie piersi grzech
- leżenie koło chłopaka jest grzechem?
- granice przyzwoitości w narzeczeństwie 
- pieszczoty w narzeczeństwie
- głaskanie pupy narzeczonej czy to grzech
- petting przed ślubem grzech
- jak mocno można się przytulać
Takich i podobnych haseł jest mnóstwo w wyszukiwanych słowach kluczowych odsyłających do tego bloga. Ciekawa jestem, czy ludzie trafiający tutaj dzięki takim odsyłaczom z wyszukiwarki znajdują tu odpowiedzi na swoje pytania i wątpliwości. Czy to miejsce chociaż w jakimś promilu spełnia ich oczekiwania. Czy inspiruje do dalszych poszukiwań. Nie w Internecie, ale w sobie. Bo to w sobie, we własnym sumieniu, w pracy nad sobą, w modlitwie, w zgłębianiu własnych pragnień trzeba szukać odpowiedzi na takie pytania.

I trzecia kategoria, moja ulubiona: jak znaleźć wierzącą dziewczynę?? Fajnie, że wierzące dziewczyny są "w cenie" :D, ale szukanie na ten temat w Internecie wydaje mi się najbardziej absurdalne. No, tak na chłopski rozum, gdzie mogą przebywać wierzące dziewczyny? W kościołach, kaplicach, duszpasterstwach akademickich, katolickich stowarzyszeniach i fundacjach... A jeśli już naprawdę nie ma się ochoty szukać w ciemno, wychodząc z domu, to przecież jest mnóstwo forów chrześcijańskich czy wreszcie nawet katolickich portali randkowych. W czym w ogóle problem? Bo nie czaję. :)

Takie to ciekawostki. Szukajcie, a znajdziecie. :)

***

Mamy nowe powiedzonko.
W niedzielę postrzyknęło mnie w karku, więc byłam lewoskrętna do bólu (dosłownie). Karol żegnając się ze mną, robi mi na czole krzyżyk i mówi:
- To wiesz... Szanuj się! 
- ??? 
- No z tym karkiem uważaj.
- Ahaaaa! To nie mogłeś powiedzieć np. "uważaj na siebie" albo "dbaj o siebie", albo "oszczędzaj się"?? :D 
- Oj, ale szanuj się też. ;D 

Jak to sam skwitował - zgodnie z ewangeliczną zasadą "jedni drugich brzemiona noście", już w poniedziałek sam się pochorował. Rano piszę Mu sms, pytając, jak się czuje. Dodaję:
- Trzymaj się dzielnie.
Odpowiedź:
- Będę się szanował. :D

:) 

niedziela, 23 listopada 2014

Adwentowe listy

Ostatni tydzień był tak obfitujący w przeżycia związane z pracą i z przygotowaniami do ślubu, że prawie zapomnieliśmy o zbliżającym się Adwencie. A przecież dobrze byłoby znów podjąć jakieś wspólne postanowienie.

Pierwsze próby ustalenia czegoś sensownego były... śmieszne, jak zwykle.

Ja: Może przydałoby się wymyślić jakieś postanowienie?
K.: Hmm, nie będę głosował na SLD. W Adwencie ani nigdy. :D

Po chwili...

K.: No jakie może być postanowienie... O! Nie będę oglądał telewizji. :)

Żadne z nas nie ma telewizora... Doprawdy, ŚWIETNE postanowienie. ;D

Ale w końcu przyszedł przełom.

K.: Będziemy na każdą niedzielę Adwentu pisać do siebie listy.
Ja: W sumie... Spoko. Ale po co? Jaki miałby być zamysł i cel tych listów?
- Zobaczysz, to zaprocentuje. Zbliży nas do siebie. Jeszcze będziesz dziękować, że twój osobisty Pulikowski takie mądre postanowienie wymyślił!
- Dobra, może być. Ale o czym te listy?
- Szczere. O nas. O przeżywaniu Adwentu. Planach. Wątpliwościach przed ślubem...
- No dobrze.
- Widzisz, jaki ja jestem genialny...!

Widzę. :)
Nadal do końca nie wiem, jakie owoce mogą przynieść takie listy, ale pomysł jest na tyle ciekawy i intrygujący, że wchodzę w to w ciemno. Niech Ten, który ma być Głową naszej przyszłej rodziny przewodniczy duchowo w przeżywaniu naszego ostatniego Adwentu w narzeczeństwie. :)

***

K.: Nic się nie martw, ja tu czuwam nad wszystkim i pilnuję.
Ja: Dobrze.
K.: Jak Rubik śpiewał "Tu es, tu es Petrus!" (oczywiście zaśpiewane!) - to o mnie było. Aż klaskał jak mnie widział! 
:D

piątek, 21 listopada 2014

wtorek, 18 listopada 2014

Dobry fryzjer nie jest zły

Nie pamiętam, czy kiedykolwiek pisałam tutaj o moich przejściach z fryzjerami... To historia na pół życia. Od kilku lat mam długie, proste włosy. Są zdrowe, niezniszczone, nie są jakieś specjalnie niesforne, całkiem ładnie się układają i nie oddałabym ich za nic. Zawsze wydawało mi się, że podcięcie końcówek takich włosów i ich delikatne wycieniowanie, to jedna z najprostszych rzeczy dla fryzjera (może po strzyżeniu męskim maszynką). Okazuje się, że wcale nie.

Odkąd mieszkam w Krakowie, czyli już szósty rok, tułam się i błąkam po różnych salonach fryzjerskich, szukając takiego, z którego wyjdę naprawdę zadowolona. Co po drodze widziałam, słyszałam i czego doświadczyły moje włosy, to jeden Karol wie, bo mu nieraz zrozpaczona opowiadałam. RAZ, jeden jedyny raz znalazłam ciekawe miejsce. Profesjonalista, fryzjer-stylista. Byłam zachwycona, ale prawie 100 zł za zwykłe podcięcie końcówek to dla mnie trochę przegięcie. Więc szukałam dalej.

I chyba w końcu znalazłam. Gdzie? Ciśnie mi się na usta piosenka Rafała Brzozowskiego: "TAAAK BLISKO!", dosłownie kwadrans piechotą. Babeczka niedawno otworzyła własny salon i rozprowadzała swoje ulotki (skąd my znamy te wszelkie sposoby pozyskiwania nowych klientów na początku działania własnej firmy...). Natknęłam się na takie ulotki w sklepie, wzięłam, obczaiłam w necie i postanowiłam spróbować. I dźwięczna jestem niebiosom, bo chyba w końcu znalazłam fryzjerkę dla siebie!

Piszę o tym nie bez powodu, bo moja wczorajsza wizyta w salonie fryzjerskim miała wiele wspólnego z naszym ślubem. Oprócz standardowego podcięcia włosów, jak co kilka miesięcy, chciałam spróbować jakiejś formy loków, właśnie z myślą o weselu. Tak po prostu, żeby się zacząć orientować, jaką metodą uzyskać taki efekt, o który mi chodzi, na ile będzie to trwałe i w ogóle jak to będzie wyglądać na moich włosach. Fryzjerka spełniła moje oczekiwania nawet ponad miarę, a poza tym bardzo dobrze mi doradziła w kwestiach praktycznych. A trzeba przyznać, że temat ślubny ma na tapecie, bo jej wspólniczka wychodzi za mąż trzy tygodnie przed nami i przygotowania do jej fryzury ślubnej już dawno w pełni. Więc nagadałyśmy się o ślubach, sukienkach, dodatkach, wizjach artystycznych, kwiatach i wszystkim innym... :)

Najbardziej przełomowa decyzja, którą wyniosłam z salonu, a której kompletnie nawet wcześniej nie rozważałam, to zapuszczenie grzywki. Od początku studiów noszę krótką grzywkę, z którą świetnie się czuję, ale grzywa na wesele to kiepski pomysł. Po pierwsze - jak to w ogóle połączyć z wiankiem? Nawet jeśli się da, to będzie wyglądać kijowo i oklapnie od razu na czoło. A jak oklapnie, to po drugie - będzie zaraz tłusta, spocona, rozwarstwiona i strąkowata. Bleee. Nie może być. To znaczy może, ale musi być na tyle długa, żeby dało się ją ładnie wywinąć i podpiąć. Wcześniej zupełnie o tym nie myślałam, ale po przedyskutowaniu stwierdziłam, że to całkiem sensowny pomysł. Więc przez najbliższe pół roku czeka mnie mała zmiana imidżu. :)

A druga sprawa to loki. Fryzjerka zaproponowała mi, że na jednej połowie głowy zrobimy loki prostownicą, a na drugiej lokówką automatyczną (fajne urządzenie, jak maszynka do loków :D) - żebym mogła sobie porównać, które będą ładniejsze i bardziej trwałe. To był rewelacyjny pomysł, choć efekt był trochę śmieszny (ale nie rzucał się tak bardzo w oczy, dopiero po przyjrzeniu się, można było dostrzec, że z jednej strony loki są inne niż z drugiej). Dzięki temu małemu eksperymentowi wiem już, że chcę loki z maszynki. Wyglądały pięknie, tak lekko, subtelnie i bardzo ładnie się trzymały - nawet po nocy.

Słowem - znalazłam fryzjerkę! Nie tylko na ślub, ale w ogóle dla siebie. Kamień z serca, naprawdę. ;)
Nasłuchałam się przy okazji zachwytów, jakie mam piękne włosy, jaki to fajny pomysł z wiankiem , że będzie pięknie wyglądał z takimi lokami i w ogóle och, ach! A jak jeszcze dzięki wspomnianej ulotce dostałam rabat 50 zł, to już w ogóle wyszłam stamtąd cała w skowronkach. Tak właśnie powinno być po wizycie u fryzjera. :)

niedziela, 16 listopada 2014

Czysta i pół roku

Czysta postów napłodziłam przez 21 miesięcy narzeczeńskiego blogowania. Całkiem sporo, chyba. :)

Dokładnie równiutko na pół roku przed naszym ślubem niedzielna liturgia Słowa jakby... trochę ślubna. Niewiastę dzielną któż znajdzie - piękny poemat o żonie z Księgi Przysłów i najładniejszy (według nas) psalm ślubny. Atmosfera zrobiła się iście weselna, więc tym bardziej ochoczo wybraliśmy się na wspomniane targi ślubne. Wiem, trochę nie po Bożemu w niedzielę, ale wczoraj nijak nie dało rady, a poza tym koniec końców nic nie kupiliśmy, więc luz. :)

Jak było? Męcząco. Masakrycznie męcząco. Ci wszyscy ulotkodawcy napastliwie obsypujący swoimi ofertami, wciskającymi karteluszki w ręce i pokrzykujący: "Macie już zespół??", "Macie już salę weselną??", "Może szukacie fotografa??" - coś okropnego. I te wszystkie parki słodziasznie trzymające się za rączki i rzewnie spoglądające na wszystko... I całe mnóstwo mamuś i tatusiów przyszłych nowożeńców, którzy aktywnie włączali się w zwiedzanie, doradzając nawet w przymierzaniu obrączek (serio, widzieliśmy to na własne oczy i to już jest mega przegięcie)... No bardzo specyficzna atmosfera.

Jakie wrażenia poza tym? Okazało się na przykład, że moja suknia ślubna WCALE nie jest oryginalna, bo jakieś 3/4 tych, które tam widzieliśmy, są do mojej baaardzo podobne. Nie załamujemy się, tylko stwierdzamy żartobliwie, że to może właśnie JA wyznaczam tegoroczne trendy... ;)

Ponadto obejrzeliśmy i przymierzyliśmy sporo obrączek. Zorientowaliśmy się w różnych modelach, wzorach, profilach, szerokościach i tak mniej więcej (choć raczej mniej niż więcej) wiemy, czego będziemy szukać. Byłam bardzo naiwna sądząc, że na targach ślubnych można kupić obrączki. Nie można. To znaczy ja bym nie mogła. Tłum, hałas, zamieszanie i ogólne poruszenie. No nie da się. To trzeba na spokojnie, zarezerwować sobie na to czas, nastawić się i w ciszy i spokoju poprzymierzać. Więc mamy kolejne zadanie na najbliższe tygodnie.

Wyprawa na targi nie pozostała jednak zupełnie bezowocna. W całym mnóstwie ulotek znalazło się kilka szczególnych, z ciekawymi rabatami. Na przykład na garnitur dla pana młodego czy na naukę pierwszego tańca. Pobrałam też kilka wizytówek kontaktowych do pracowni florystycznych i wizażystek - mogą się przydać. Co ciekawe, nawet katechezy dla narzeczonych muszą się ogłaszać w takich miejscach i tego typu ulotki też przytaszczyliśmy. ;)

Słowem - niby spoko, ale nigdy więcej. :)

***

Nie mogę nie poruszyć tutaj jeszcze jednej ważnej sprawy, pod znakiem której upłynął nam ten weekend. 
Zaproszenia. 
Miały być robione samodzielnie przeze mnie. Byłam tym podjarana jak dzieciak, szukałam odpowiednich materiałów i papieru, a później robiłam pierdyliard podejść i prób, bo ciągle coś mi nie wychodziło. A kiedy w końcu uznałam, że chyba mi wyszło - okazało się, że jednak nie wyszło. Jest do kitu, poprztykaliśmy się równo i pomysł robienia zaproszeń upadł z hukiem. Trudno. Czasem trzeba odpuścić i zrezygnować z jakichś swoich wizji i szczenięcych marzeń. To nie zaproszenia są w tym wszystkim najważniejsze. Będzie lepiej, jak zajmie się tym ktoś, kto zna się na rzeczy. Myślę, że nawet kogoś takiego znam i mam nadzieję oddać tę sprawę w zaufane ręce. 

***

A tak zupełnie po za tym... 
Nigdy nie zapalajcie romantycznych świec na dłuuugie jesienne wieczory, kiedy macie zamiar się zdrzemnąć. My zapaliliśmy. I skończyło się tak:


I jeszcze jedno. 
Panowie, uważajcie, żeby przypadkiem nie pomylić pięter/drzwi, gdy odwiedzacie swoje dziewczyny/narzeczone. Karol chyba kiedyś pomylił, bo dziś gdy wchodziliśmy do mojego bloku, minęliśmy młodą mamę z (na oko) niespełna dwuletnim chłopczykiem, który na widok Karola wykrzyknął radośnie: TATUŚ! 
:D :D

czwartek, 13 listopada 2014

Targi ślubne

Odkąd się zaręczyliśmy, miałam bardzo mieszane uczucia co do takich imprez jak targi ślubne. Z jednej strony chciałam pójść i zobaczyć, co tam jest - wiecie, sama frajda oglądania tego wszystkiego, co związane ze ślubem. Suknie, kwiaty, biżuteria, ozdoby, zaproszenia, cała reszta... No fajne to musi być na początku przygotowań do ślubu gdy, jak to się mówi, "szukamy inspiracji", jak ten dzień ma dla nas wyglądać... Ale z drugiej strony, ja mam taką dziwną cechę (bardzo wkurzającą dla mojej rodziny*), że nie lubię gdzieś iść tylko po to, żeby pooglądać i się "poinspirować". Jak już tracić czas, to na szukanie czegoś konkretnego, najlepiej z myślą o kupowaniu i przygotowaną na to kasą. 

I tak od naszych zaręczyn było już kilka targów ślubnych w Krakowie, ale kompletnie nas to nie obeszło. Ale teraz, im bliżej do ślubu, tym więcej jest rzeczy do kupienia. Konkretnych rzeczy, które można wybrać i kupić choćby dziś, bo mogą poczekać w szafie. Suknia ślubna najlepszym przykładem - już załatwiona. Buty, zaproszenia, bielizna. Staramy się tak sobie rozkładać wydatki, w każdym miesiącu kupić coś ważnego (lub mniej ważnego), żeby tak nie bolało po portfelu. I od jakiegoś już czasu zastanawialiśmy się nad kupieniem obrączek. Nie wiedzieliśmy dokładnie kiedy, ale w sumie można byłoby już się rozejrzeć. 

A tu w najbliższy weekend w Krakowie odbywają się kolejne targi ślubne. Przy okazji szukania sukienki rozmawiałam z kilkoma osobami, które na takich targach bywały i wszystkie stwierdziły, że w sumie nic ciekawego tam nie ma (oczywiście oprócz najnowszych trendów, setek wystawców i milionów reklam i ulotek), ale jedno co się opłaca na targach, to obrączki. Podobno wielu jubilerów organizuje akcje rabatowe i promocyjne na zakup obrączek, więc dlaczego nie spróbować? Sam fakt, że w jednym miejscu będziemy mogli poprzymierzać modele kilku producentów i mieć na świeżo porównanie jest na tyle przekonujący, że postanowiliśmy się wybrać. A jeśli udałoby się nam wybrać i kupić (może rzeczywiście taniej?) obrączki, byłoby... odlotowo. ;)
Chociaż marnie to widzę, jak NASZE piękne obrączki leżą sobie w szafie, a ja nic... Pewnie tak jak i suknię, będę chciała je co chwilę oglądać i przymierzać... ;p

Jakieś rady/podpowiedzi/sugestie przed wyprawą na targi ślubne i/lub kupowaniem obrączek? Na coś mamy zwrócić szczególną uwagę? Czegoś unikać? Nie pogardzimy wszelkimi wskazówkami. W końcu, wiecie, pierwszy raz w życiu (i ostatni!) wychodzę za mąż... ;) 



* Taka mała dygresja w tym temacie. Któregoś razu chcieli mnie odwiedzić mama z bratem. Planujemy, gdzie się wybierzemy.
Mój brat: - No i jak już będziemy tam w pobliżu, to możemy sobie pójść do IKEI pooglądać meble kuchenne!
Ja: - Po co?
- No tak po prostu, popatrzeć. 
- A chcesz kupować meble kuchenne?
- Może kiedyś...
- To po co teraz chcesz je oglądać?
- No tak, zwyczajnie.
- Bez sensu.
- *u#%$@, zapomniałem, że ty jesteś popierniczona i nie lubisz z nami łazić i oglądać tak po prostu... 

wtorek, 11 listopada 2014

Niepodległe zaleganie

Dwa dni odchorowałam z gorączką, ale na Święto Niepodległości wróciłam do żywych. Więc zalegliśmy w ciepełku i odpoczywamy.

Czego słuchamy:

Mieliśmy ostatnio fazę na Pulikowskiego, aż znalazłam też coś jego żony. Może nie jest tak porywającą mówczynią, jak jej mąż, ale opowiada całkiem ciekawe rzeczy.

Najnowsze odkrycie Karola. Trochę z angielska, ale ciekawie.

To jeszcze stare, ale tak nam się przypomniało. Warto sobie taki teścik strzelić przed kluczowymi decyzjami życiowymi.
***

Co poza tym robimy?

Gramy w "Państwa-miasta".
Jak się gra z zapalonym przyrodnikiem?
Zwierzę na "r"? Ada: Rak. Karol: Rusałka admirał. (?)
Zwierzę na "l" Ada: Lis. Karol: Lotopałanka. (??)
Zwierzę na "e"? Ada: Emu. Karol: Edredon. (???)

Niestety, ja się specjalnie nie wykazałam, bo całe życie byłam święcie przekonana, że nie ma takiego imienia jak Herbert, a alabaster to taki... kwiat. ;p

Liczenie punktów.
- Jako mężczyzna mam dodatkowe sto punktów... :D
- Kto przegrywa, funduje obrączki! :D

Przegrał ponad stoma punktami, ale obrączki kupujemy na spółę. ;)

***

- Chciałbyś, żeby narzeczony naszej córki tak się do niej dobierał...? ;)
- W sumie, jakby już byli narzeczeństwem... Tylko żeby czegoś nie narobili. Ale jak będzie taka jak ty, to sobie nie da... :D 

niedziela, 9 listopada 2014

Fuksja

W piątek byłam na przymiarce mojej sukienki ślubnej. Ostrzegano mnie, żebym się nie przejmowała, gdyby nagle suknia przestała mi się podobać i będzie mi się chciało ryczeć - to podobno normalne. Mnie jednak nic takiego (jeszcze?) nie spotkało. Gdy włożyłam swoją sukienkę, poczułam się jeszcze wspanialej niż za pierwszym razem! Niesamowita była świadomość, że to cudo jest tak piękne i moje jednocześnie! :)

Pani powbijała szpilki, gdzie trzeba, pomierzyła, zapisała sobie wszystko, co musi zrobić. Przy okazji pozachwycałam się tym, jak świetne są moje ślubne buty, kupione 3 miesiące wcześniej (i jak to dobrze, że już je mam - w przeciwnym razie musiałabym teraz na szybko szukać butów do przymiarki, żeby było wiadomo, ile trzeba suknię skrócić) i jak rewelacyjnie pasują do całości.

Mało tego - dobrałyśmy razem z panią krawcową welon. Trzeba było poszukać odpowiedniego koloru tiulu, bo śnieżnobiały nie pasowałby do "gęstej śmietanki" ;) sukienki - wyglądałaby przy nim na brudną/pożółkłą. Wybrałam też długość i krój welonu (nie na darmo parę miesięcy wcześniej obcykałam się w kwestii welonów i wiedziałam już, jak opisać taki, jak chcę :)), przymierzyłam jego prototyp i... najchętniej nie zdejmowałabym go już z głowy. Będzie pięknie. Przepięknie!

Sukienkę wraz z welonem odbieram za dwa tygodnie. Nie mogę się doczekać!

Wracając od krawcowej rozkminiałam, jak to wszystko będzie wyglądać w dniu ślubu. Do tej pory byłam przekonana, że naszym "kolorem przewodnim" będzie beż. Beżowe buty, beżowy sweterek, białe i beżowe kwiaty w wianku i bukiecie. Tylko, że teraz z bielą, taką czystą bielą, trzeba ostrożnie - żeby nie przyćmić sukienki... I tak sobie pomyślałam, że nie może być sam beż. Wszystko będzie takie mdłe i przygaszone... Trzeba to trochę ożywić jakimś zdecydowanym kolorem. Tylko jakim?
Nagle... olśnienie. Tydzień temu kupiłam sobie fajny lakier do paznokci w kolorze fuksji. Wygląda rewelacyjnie, sam kolor bardzo pasuje do mojego chłodnego typu urody (i charakteru - jak stwierdził mój brat... ;p) i jest nieco oryginalny. Żywy, mocny, odważny. Więc może by tak zaszaleć i wprowadzić na nasz ślub fuksję?? Fuksjowe goździki w bukiecie i wianku (obok beżowych i gipsówki), nieco odważniejszy makijaż w tym kolorze i... może paznokcie...?? :O




Nigdy dotąd nie brałam nawet pod uwagę takiego zdecydowanego koloru, jeśli chodzi o ślub. Nie jesteśmy w żaden sposób kontrowersyjni, wyróżniający się, lubiący błyszczeć i szokować, wręcz przeciwnie. Chcieliśmy, żeby było jak najskromniej, prosto, bez żadnego przepychu. Ale z drugiej strony... To tylko delikatny akcent, który, swoją drogą,  jednak odrobinę nas wyraża - tak do końca przeciętni i szarzy to chyba nie jesteśmy... Droga, którą wybraliśmy, wymaga przecież sporo odwagi, zdecydowania, pewnej siły woli, kreatywności i energii - więc może jednak coś w tym jest...?

***

Dokładnie w okrąglutką, bo trzecią miesięcznicę naszego pierwszego spotkania z Agatą postanowiłyśmy zapoznać ze sobą naszych mężczyzn. Strzał w dziesiątkę! :)

- Karol, mam do Ciebie pytanie... Bo skoro ty jesteś taki zapracowany i w ogóle, to jak wy weźmiecie ten ślub?? Masz kogoś na zastępstwo?
- Spoooko, Karol wyjdzie z pracy o 14:00 i pomyśli sobie: "Kurczę, zjadłbym sobie porządny obiad i odpoczął po ciężkiej sobocie, a tu jeszcze trzeba ten ślub wziąć...!" :D 

***

Karol przychodzi do mnie, od drzwi czuć zapach świeżo upieczonego ciasta. Zerka do kuchni, patrzy na dopiero co wyjęte z piekarnika ciacho...
- Kochanie, to ty upiekłaś to ciasto??
- No ja. ;)
- Hmm... To kiedy ten ślub?? :D 

czwartek, 6 listopada 2014

Podpadłam pani Krystynie

A pani Krystyna podpadła nam...

Drugie spotkanie w poradni rodzinnej było inne, bo indywidualne. Jakoś nam to umknęło, więc byliśmy nieco zdziwieni, gdy okazało się, że mamy rozmawiać z panią indywidualnie, ale spoko. Karol wyszedł, ja zostałam. Zaczęło się od całkiem ciekawego i sensownego pytania: czy rozmawialiśmy już o tym, jak sobie wyobrażamy nasze wspólne szczęście? Jaką mamy wizję szczęścia? Później pitu-pitu o czystości przedmałżeńskiej, która jest gwarantem wierności w małżeństwie. Wtrąciłam, że chyba nie jest gwarantem, tylko radykalnie zwiększa na to szanse. Odpowiedź:
- Myli się pani.

Mhm... Chciałam podyskutować, ale pani błyskawicznie wskoczyła na inny temat. Może spróbuję po trosze odtworzyć ten fragment rozmowy.

- Widzę, że pani nosi krzyżyk i medalik, jesteście państwo wierzący i poukładani... Czy mogłabym zaproponować coś więcej?
- To znaczy...?
- No, taki poziom wyżej. 
- Nie wiem, co pani ma na myśli, ale proszę, chętnie posłucham.
- Na pewno chodzicie państwo na Mszę świętą, prawda?
- Tak.
- A może zaczęlibyście państwo chodzić na takie trochę inne Msze - takie jak przed soborem...?
- Zdarzało nam się być, słyszeliśmy sporo, przekonywali nas znajomi, ale jakoś nie czujemy, żeby nas to pociągało.
- Ale wie pani, chodzi o to, żeby przez Eucharystię rozkochać się  w Bogu! Przeżywać ją z miłością do Niego...!
- No tak, "zwykłą" Mszę też można przeżywać z miłością i zakochać się w Bogu.
- Nie, nie ma pani racji. 
- Yy... Jak to??
- Po prostu. Po soborze mamy liturgię, jaką mamy - trudno. Ludzie czasem mówią, że dzięki temu, więcej rozumieją z Mszy, a to nieprawda. Nic nie rozumieją. 
- Wie pani, myślę, że to zależy, od podejścia danej osoby. Jeśli ktoś chce świadomie przeżywać Mszę świętą, to szuka, czyta, dopytuje, poznaje znaczenie poszczególnych słów, gestów, celebracji... I nie ma chyba znaczenia, czy chodzi o Mszę w starym czy nowym rycie.
- Myli się pani.
- Niby dlaczego? Ja rozumiem, że pani preferuje nurt tradycjonalistyczny, ale uważam, że to dobrze, że w Kościele jest miejsce na pewną różnorodność. Bo każdy może się odnaleźć w czymś innym i w inny sposób przeżywać swoją wiarę. Mnie to w ogóle nie pociąga i nie czuję, żeby w przeżywaniu "zwykłej" Mszy było coś nie tak...
- Nie ma pani racji.

Jak któryś raz z rzędu usłyszałam, że nie mam racji, skapitulowałam. Pani spojrzała na mnie z totalną dezaprobatą i niezadowoleniem, podbiła pieczątkę, podpisała się i poprosiła, żeby teraz przyszedł narzeczony. Rozmowa trwała 15 minut.

Wkurzyłam się.
Po pierwsze - co ma wspólnego tradi-przekonywanie do Mszy w starym rycie z życiem rodzinnym?
Po drugie - żeby to jeszcze było przekonywanie, to pół biedy... Ja bym chętnie podyskutowała, ale jak, skoro każdą moją próbę wejścia w sensowne argumenty, pani kwitowała lakonicznym stwierdzeniem, że się mylę, po czym nie dawała mi w ogóle dojść do głosu.
Po trzecie - myślałam, że to spotkanie jest indywidualne po to, żeby poruszyć kwestie typowo kobiece i męskie. Nie wiem, na przykład... Jak odkrywać i realizować swoją kobiecość w małżeństwie? Jak pomagać swojemu mężowi w realizowaniu jego męskości? Jakie są typowe problemy kobiet w małżeństwie i co z nimi robić? Interesowałoby mnie podyskutowanie na takie tematy, może zadanie paru pytań pani jako (jak wnioskuję po obrączce) doświadczonej mężatce, ale kompletnie nie było na to miejsca. Szkoda.

A potem wkurzyłam się jeszcze bardziej, jak czekałam na Karola. Jego rozmowa z panią trwała... 50 (słownie: pięćdziesiąt) minut... I była bardzo ciekawa...! O tym jak on, jako głowa rodziny, ma dbać o wiarę, jak bronić przed niebezpieczeństwami (największym okazuje się być gender - dostał nawet ulotkę "Stop seksualizacji naszych dzieci!"), o wartościowych książkach, szatanistach (szkoła ks. Oko), antykoncepcji, a nawet o... chorobach okołoodbytniczych u gejów... Pitolenie o Szopenie, byle dłużej. Jakby mi chciała pokazać: "Podskakiwałaś? To teraz siedź i czekaj. Z chłopem sobie przynajmniej mogę swobodnie porozmawiać"... Nawet jeśli to tylko moja nadinterpretacja spowodowana wzburzeniem, to uważam, że taka dysproporcja czasu trwania rozmów z nami (piętnaście do pięćdziesięciu minut) i spektrum poruszanych tematów była co najmniej dziwna i irytująca.

Byliśmy bardzo pozytywnie nastawieni do spotkań w poradni rodzinnej. Naprawdę, mimo różnych niedociągnięć za pierwszym razem, darzyliśmy panią Krystynę jako taką sympatią i staraliśmy się nie być uprzedzonymi. Ale po tym spotkaniu już kompletnie nie dziwię się, że o paniach z poradni krążą takie a nie inne historie i opinie... Najszczersze chęci poszły się paść i wizja jeszcze jednego spotkania mnie zwyczajnie odrzuca.

***

Ja: Już późno. Mam dla Ciebie wspaniałą propozycję, nie do odrzucenia. Składa się z dwóch wyrazów - jednego krótkiego i drugiego trochę dłuższego... 
K.: Czyżby... "W CHAŁPĘ"??  :D

:) 

niedziela, 2 listopada 2014

Z pozdrowieniami od wszystkich Świętych

Dawno nie spędzaliśmy świątecznych dni osobno. Ale tym razem jakoś tak wyszło, że każde z nas miało coś do pozałatwiania w swoich rodzinnych domach i pojechaliśmy osobno. Każde w swoją stronę. Może i dobrze nam to zrobiło, ale wolałabym, żeby to już był ostatni taki osobny wyjazd.
Nie lubimy.

SMS: Napisz mi, Kochanie, jak już będziesz wolna. :)
Odp.: Jestem zajęta od trzech lat. ;D Możesz dzwonić.

:)

Ten ostatni tydzień był bardzo emocjonujący. Tyle zdarzeń, złych wiadomości i nowych wyzwań... Najtrudniejsze z nich - już jutro. Trzeba zachować zimną krew i patrzeć pozytywnie. A przede wszystkim - oddać wszystko Szefowi. Ufam, że pomoże, znajdzie kogo trzeba i pobłogosławi.

***

K.: Gdzie te wszystkie informacje umieścić? Na zaproszeniu się nie zmieści wszystko...
Ja: Słyszałam, że niektórzy robią stronkę ślubną i tam wszystko piszą.
K.: Fajne, dobry pomysł!
Ja: No dobra, jak to zrobisz, to spoko. 
K.: Zrobię. (po chwili) Tylko może już być po ślubie... ;p


czwartek, 30 października 2014

Pani Krystyna radzi, czyli wizyta w poradni rodzinnej

Myśleliśmy, że koniec października i listopad to taki trochę martwy okres jeśli chodzi o śluby, więc pewnie w poradni świeci pustkami. Nawet w zeszłym tygodniu przeszłam się tak ot, pro forma, dopytać o szczegóły i nas umówić. Żywej duszy nie było. A dziś? Jaki tam tłok...! Przed nami dwie pary, po nas jeszcze jedna, ale tych ostatnich już pani odesłała z kwitkiem. I tak siedziała sporo po godzinach, żeby z nami pogadać, bo byliśmy umówieni. 

Przeróżne rzeczy można wyczytać w Internecie na temat obowiązkowych wizyt narzeczonych w katolickiej poradni życia rodzinnego. Zwykle na jedną modłę - że gadają głupoty o "kalendarzyku", każą "macać sobie śluz" i nawet nie wytłumaczą, dlaczego prezerwatywy to złooo. 
My startowaliśmy z trochę innego poziomu, więc nie wiedzieliśmy w sumie czego się w ogóle spodziewać. Będzie mnie kobitka uczyć obserwacji cyklu jak ja mam 18 pięknych wykresów? Będzie nas przekonywać do NPRu, jak my jesteśmy w pełni przekonani? Pogrozi nam palcem, przestrzegając przed antykoncepcją, jak my jej w ogóle nie bierzemy pod uwagę? 

Cóż, nasze pierwsze spotkanie w poradni było chyba dość... nietypowe. A zaczęło się od jednej, krótkiej wymiany zdań. 

[P]ani [K]rystyna: I jak tam wrażenia po kursie przedmałżeńskim? 
Ja: Hm, w sumie to dość dawno było...
K.: I krótko, bo tylko weekend. Ale ciekawie to wspominamy. 
PK: No rzeczywiście dawno - w marcu! A to dlaczego tak?
Ja: Bo mamy dosyć długie narzeczeństwo i tak sobie rozkładamy to wszystko w czasie, żeby się tym "rozkoszować".
PK: (chwila ciszy) Jeszcze nigdy, żadna para nie powiedziała mi, że się "rozkoszuje" narzeczeństwem...! Wszyscy się śpieszą, byle zaliczyć, bo już ślub, już i tak mieszkają razem. A to przecież taki piękny czas! Ale to trzeba tego doświadczyć - i państwo chyba to rozumieją.

Miałam wrażenie, że kobitce świeczki w oczach stanęły - autentycznie chyba się wzruszyła. Rozmowa potoczyła się zupełnie nieoczekiwanymi dla nas torami. Pani była tak rozemocjonowana, że co chwila zmieniała temat, jakby chciała nam tyle ważnych rzeczy powiedzieć. Była, mówiąc delikatnie, bardzo podjarana rozmową z nami. ;)

Zapytała nas czy wierzymy, praktykujemy, a na nasze kiwanie głowami, nieśmiało dopytała:
- A modlicie się już wspólnie...??
Żałujcie, że nie widzieliście jej miny po naszej twierdzącej odpowiedzi. Ucieszyła się jak dziecko i zaczęła podpowiadać, w jaki jeszcze sposób możemy się razem modlić i o co warto prosić w modlitwie. Bardzo spodobało mi się szczególnie jedno zdanie:
- I zaproście na wasze wesele Jezusa i Maryję. W ogóle wszystko im oddajcie, wszystkie sprawy, do wszystkiego ich zapraszajcie - i będziecie mieć kawał życia ustawiony. 

Spora część naszej rozmowy dotyczyła rozpoczęcia współżycia. Ogólnie rzecz biorąc, pani próbowała przygotować nas na najgorsze. ;) Że współżycia trzeba się nauczyć, że początek pewnie będzie niezbyt udany, ale nie ma się czym martwić, że o nauczenie się współżycia też warto się modlić, bo kto ma wiedzieć najlepiej, jak nie "Konstruktor"? :) Z jednej strony spoko, ale trochę aż do przesady z tym pesymizmem. Karol chciał nawet powiedzieć, że narzeczona mu się bardzo podoba, więc AŻ TAK ŹLE to chyba nie może być... ;D Ale pani raczej nie dopuszczała nas do głosu, taka była podekscytowana, bo chyba naprawdę dawno nie miała takiej pary w poradni... Jedyne co jej nie pasowało do schematu, to fakt, że nie jesteśmy w żadnej wspólnocie - nie mogła się nadziwić, jak to możliwe.

Na koniec zaczęła nam polecać różne katolickie artykuły, konferencje i filmy - wszystko w klimacie Frondy, że tak to ujmę najdelikatniej, jak potrafię. Nie wybuchnęliśmy entuzjazmem, ale pani to nie zraziło i spodziewamy się, że na następne spotkanie przygotuje dla nas dokładkę tego typu atrakcji. :)

Uff, mamy mieszane uczucia. Z jednej strony to fajnie, że mogliśmy sprawić komuś taką radość tym spotkaniem, że pani nas doceniła i w jakiś sposób umocniła w dobrym. To bardzo motywujące poczuć, że jesteśmy na dobrej drodze i zobaczyć zachwyt oczach kogoś, kto spotyka przecież setki narzeczonych. Zawsze lubiłam być inna niż wszyscy wokół, więc tym bardziej mi to schlebia. :) 

Ale z drugiej strony - mimo wszystko nie da się ukryć, że sposób prowadzenia przez panią spotkania był tak specyficzny, że może odstraszać ludzi, którzy choćby mają jakieś wątpliwości co do takiego stylu życia, a co dopiero tych zupełnie nieprzekonanych... Wiecie, trzydziestoletnia garsonka, rady typu: "jak będą problemy, nie chodźcie z niczym do psychologa!", powoływanie się na ks. Oko i ubolewanie nad tym, jakie spustoszenie przyniósł Sobór Watykański II... Sensowna nauka Kościoła na temat małżeństwa i rodziny po prostu nie ma prawa przebić się przez taką otoczkę. Młodzi ludzie czują się zniechęceni całym przekazem, a doradcy - rozczarowani młodymi ludźmi, którzy nie mają ochoty tego wysłuchiwać i żyją po swojemu. Koło się zamyka. Samonapędzający się mechanizm, z którego bardzo trudno będzie się wydostać... 

Drugie spotkanie już za tydzień. Tym razem będzie o NPRze - dostałam kartę obserwacji cyklu i mam na nią przenieść moje dwa wykresy z zeszytu, nie mam pojęcia po co. Tym bardziej, że na tej karcie najniższa temperatura do zapisania to... 36,2, a ja miewam raczej niskie tempki, więc zdarza się nieraz i 35,9. Ale spoko, chce - to przerysuję. Prawdę mówiąc, nie możemy się doczekać. Serio. 

:)

poniedziałek, 27 października 2014

Cudowne wesele

Od początku naszego narzeczeństwa dużo modlimy się za nasz ślub i wesele.
Bo to jedno z najważniejszych wydarzeń w naszym życiu i chcemy się do niego dobrze przygotować i jak najlepiej przeżyć.
Bo czujemy, jak wiele nie zależy od nas, w jak wielu sprawach potrzebujemy pomocy.

I odczuwamy tę pomoc na każdym kroku. Coraz szczególniej, bo ostatni miesiąc obfitował w wydarzenia związane z przygotowaniami do naszego ślubu - od zapoznania naszych rodziców, przez takie drobiazgi jak zakup bielizny na ślub czy materiałów na zaproszenia, aż po ostatnią niespodziankę jaką okazało się znalezienie sukni ślubnej. To ostatnie ciążyło mi najbardziej. Przy tak ograniczonych możliwościach finansowych martwiłam się bardzo, czy znajdę odpowiednią sukienkę - taką, w której będę czuć się pięknie i wyjątkowo i na którą jednocześnie będzie mnie stać. Spędzało mi to sen z powiek, więc pomyślałam, że może o suknię ślubną też warto się modlić. I rzeczywiście, sprawa została szczegółowo przedstawiona Szefowi.

Wtedy pojawiły się we mnie pewne wątpliwości. Zaczęłam mieć pewnego rodzaju wyrzuty sumienia, że zawracam głowę Panu Bogu takimi pierdołami jak suknia ślubna, podczas gdy jest tyle pilniejszych spraw na świecie. Tylu chorych, cierpiących, bezdomnych, poranionych, samotnych i potrzebujących pomocy ludzi, tyle nierozwiązanych konfliktów, tyle przemocy, beznadziei i pustki, którą trzeba by wypełnić modlitwą. A ja, głupia, proszę o pomoc w znalezieniu jakiejś tam sukienki do ślubu. Jak śmiem?

Któregoś razu rozważaliśmy na różańcu tajemnicę Objawienia Jezusa na weselu w Kanie Galilejskiej. Po skończonym dziesiątku oświeciło mnie.
Pierwszy cud - woda przemieniona w wino na czyimś weselu. Bo zabrakło. Taki był aktualny największy problem tamtych ludzi. Na pewno było w okolicy wielu chorych potrzebujących uzdrowienia, zagubionych szukających sensu życia, poranionych, zbuntowanych, oszukanych i grzeszników, którym Jezus mógł pomóc. A On na swój pierwszy publiczny cud wybrał wesele, na którym z jakichś powodów zabrakło wina...

Dlaczego? Nie wiem. Ale z pewnością tamten cud był możliwy dzięki wierze i zaufaniu tych ludzi. Bo tego przede wszystkim potrzeba, gdy chce się iść przez życie z Bogiem. Wiary i ufności. Nie wymyślać Mu swoich gotowych scenariuszy, nie traktować Go jak automatu, który na zawołanie "wypluwa" nam to, czego aktualnie chcemy, nie obrażać się, gdy coś idzie nie po naszej myśli... Uwierzyć i zaufać. W jakiejkolwiek sytuacji się nie znajdujemy.

Matka modli się za swoje dzieci, student o pomyślność w nauce i egzaminach, bezrobotny o pracę, chory o zdrowie, biedny o chleb i dach nad głową... A narzeczeni za swój ślub i przyszłe małżeństwo.
Ile ludzi, tyle historii szukania Boga.

Warto.

sobota, 25 października 2014

Drużyna pierścienia wybrała suknię ślubną!

Piękna, słoneczna, acz chłodna sobota. Ostatnia sobota czasu letniego. Piękne widoki, powiew wiatru kołyszącego samochodem na autostradzie, dużo śmiechu, wspaniali ludzie... Fantastyczny dzień na wybranie sukni ślubnej, prawda? :)

Jeszcze jestem w ogromnych emocjach, jeszcze to wszystko do mnie nie dociera. Ale chyba właśnie wybrałam swoją sukienkę do ślubu... Prawdziwy "kombinezon", bo kombinowana jak tylko się da.

Miała być śnieżnobiała - jest śmietankowa (a pani nawet twierdzi, że to jasne ecru, ale wypieram to ze
świadomości ;p).
Miała być wiązana - jest na zamek.
Miała być z obniżonym stanem - jest w pas.
Miało nie być żadnego "odcięcia" - jest wstążka z kokardką w pasie.
Miało nie być żadnych kryształków, koralików, perełek, cekinów i nic w tym stylu - są drobne koraliki na koronce. 

Tylko jedno się zgadza - jest prosta, skromna i bardzo subtelna, a przy tym niezwykle elegancka. 

Chyba się zakochałam. W sukience, a jeszcze bardziej w jej cenie. ;)
W salonie kosztowała 2400 zł (Agata podpatrzyła metkę), na wyprzedaży po likwidacji salonu cena zeszła do jednej trzeciej - w tym: dopasowanie do mnie, czyli skrócenie, zwężenie i delikatne przerobienie dekoltu plus czyszczenie. 

Drużyna pierścienia, czyli komisja towarzysząca jednogłośnie orzekła, że pięknie. Pani Babcia zachwycona, mama uradowana, tata... Hm, cytuję: "W ciemnościach obleci"... :D Ale wiecie, wzrok już nie ten, więc pomińmy ten tekst. :)

Wszyscy mówią, że nie ma co się zastanawiać.
Ja też już chyba nie będę się namyślać. Muszę po prostu się z tym przespać. I dzięki dzisiejszej zmianie czasu mam na to całą godzinę dłużej. ;)

PS
Dziękuję wszystkim za maile, wiadomości, zdjęcia, linki do ogłoszeń i wszystko, czym mnie zasypaliście przez te ostatnie dni. :) To naprawdę niesamowite, że tyle obcych mi osób wyraziło chęć pomocy i niezwykłą życzliwość. Jestem wzruszona i naprawdę bardzo wdzięczna, bo nie spodziewałam się takiego odzewu. Bóg Wam w dzieciach wynagrodzi. ;)

czwartek, 23 października 2014

Suknię ślubną szytą na miarę chętnie przyjmę

Najlepiej na moją miarę, oczywiście.

Byłam u krawcowej. Dobra, polecana i tania. Podobno, bo jak pokazałam jej zdjęcie sukni, jaką mniej więcej bym chciała z zaznaczeniem, że mam baaardzo ograniczony budżet i możemy zmienić materiał na tańszy, wyeliminować koronkę i coś tam jeszcze, żeby ograniczyć koszty, to mi zaśpiewała 1400 zł jako absolutne minimum. Jedna koleżanka w pracy westchnęła na to: "Ojej! To rewelacyjnie! Za takie pieniądze w żadnym salonie nie kupisz sukienki ślubnej!"... Ochów i achów nie było końca, a dla mnie to żaden argument. To dużo za dużo. Zwłaszcza za tak prostą i skromną suknię, o jakiej myślę.

Zatem szukamy dalej. Na razie odłóżmy na bok szycie. Przecież nie musi być szyta, może być używana. Na idealną używaną nie ma co liczyć (choć znam jeden wyjątek, w którym właśnie udało się kupić idealną używaną - pozdrowienia dla świeżo upieczonej mężatki, Blueberry ;)). Ale jakby tak kupić używaną za kilkaset złotych i ją dopasować? Na pewno skrócić, może coś przerobić albo doszyć? Toż to połowa mniej kosztów, a szanse powodzenia wcale nie są takie nikłe. Więc szukam pod takim kątem. Parę dobrych godzin spędziłam w internetach i znalazłam. Dwie suknie w jednej dzielnicy. Umówiłam się na jutro, nie ma na co czekać. To jest opcja numer jeden.

A zupełnie przypadkiem znalazłam ciekawą i wartą uwagi opcję numer dwa. Likwidacja salonu ślubnego i wyprzedaż sukien po kilkaset złotych z możliwością dostosowania do klientki. Okazja, jakich mało. Trzeba sprawdzić. Karolasty nawet wielkodusznie obiecał pożyczyć mi samochód, bo to kawałek pod Krakowem, więc umówiłam się na sobotę.
A nuż?

Z jednej strony cieszę się, że coś się dzieje w temacie sukienki. Bo jak patrzę na powstający z dnia na dzień w rękach Pani Babci sweterek (będzie przepiękny!), to aż mnie skręca, że sukienki nie ma jeszcze nawet na horyzoncie.
A z drugiej strony - temat sukni ślubnej trochę mnie już osłabia. Co chwila ktoś mnie o to pyta i zwykle wyraża wielkie zdziwienie - jak to nie mam zamówionej sukienki na pół roku przed ślubem?? A na fora ślubne to już w ogóle nie wchodzę, żeby sobie ciśnienia nie podnosić...

Na szczęście na mniejsze i większe rozterki najlepsza jest modlitwa. Skoro modliliśmy się o dobry wybór sali weselnej i wodzireja czy o dobry kurs przedmałżeński, to dlaczego nie modlić się o pomoc w skombinowaniu sukni ślubnej? Dosłownie, bo żebym mogła to przełknąć finansowo, trzeba będzie porządnie pokombinować. Żeby tylko z tego kombinowania nie wyszedł... kombinezon* zamiast sukni ślubnej... ;D

*To neologizm Agaty - bardzo adekwatny do sytuacji. ;D

A tak w ogóle... To Wy jeszcze nie wiecie, jaką ja chcę tą sukienkę na ślub... Miałam nie pokazywać, ale w sumie... Może akurat ktoś tutaj ma taką lub podobną i pała nieodpartą chęcią odstąpienia mi jej za przyzwoite pieniądze...?? ;p

O, coś w tym stylu...

Może być bez komody i storczyków. Wazonem nie pogardzę. ;)


poniedziałek, 20 października 2014

Z wdzięcznością i ku pamięci

Pamiętacie ten pełen żałości wpis? To najlepsza notka ze wszystkich na tym blogu. Naj-lep-sza.
Czy ma najwięcej wyświetleń? Nie.
Najwięcej komentarzy? Nie.
Jest najlepiej napisana? Nie.
Więc dlaczego?
Bo dzięki niej poznałam Agatę.

W momencie, w którym w ogóle się tego nie spodziewałam, Pan Bóg zrobił mi kolejną niesamowitą życiową niespodziankę. Podesłał mi Osobę, w której spojrzeniu od pierwszych minut widziałam Jego odbicie i byłam absolutnie pewna, że to nie jest przypadkowe spotkanie. To chyba najlepsze, co mi się przytrafiło dzięki blogowi. Dzięki, blogu! I dzięki Bogu. :)

Znajomość z Agatą ma jeszcze jeden fascynujący pierwiastek. Jest trochę podobna do Karola. Choć obiektywnie patrząc, wszystko wskazywało na to, że to zwykłe szaleństwo, ja czułam, wiedziałam, że to po prostu początek czegoś wyjątkowego. Dlatego musieli się jak najszybciej poznać. :)
Zaakceptowani, polubieni, a wszystko pobłogosławione na wspólnej wizycie u Szefa. Teraz to dopiero się rozkręcamy. ;)

Zapomniałyśmy poświętować miesięcznicę i dwumiesięcznicę, to chociaż tutaj niech będzie coś ku pamięci. :) :) :) 

***

K.: To gdzie my idziemy na tą kawę?
Ja: Nie wiem, Agata zna jakieś fajne, klimatyczne miejsce. 
K.: Mówi się: klimatyzowane... 

***

- No żeby mnie własny przyszły mąż tak wyśmiewał...
- Bywa... Różne nieszczęścia po ludziach chodzą... 


sobota, 18 października 2014

Perełki z uroczych początków czwartego roku

Ja: Ale numer, zaczęliśmy czwarty rok razem...
K.: No. Będzie najlepszy ze wszystkich trzech. 

Mhm. Wyższa matematyka. :D

***

Sprzeczamy się o coś, co Karol powiedział, a teraz twierdzi, że wcale nie powiedział.
- Jak mogłeś tak powiedzieć?? Foch.
- Uspokój się, przecież nic takiego nie powiedziałem.
- No jak nie powiedziałeś, jak powiedziałeś! Przecież słyszałam!
- Słyszałaś? A Kochanie, wzięłaś dziś leki...?? ;D
- Coooo?! <foch sto razy większy od poprzedniego>
Po chwili.
- No przepraszam, że tamto powiedziałem...
- Ja się nie gniewam za tamto, tylko za ten tekst o lekach...!
- No dobra... To przepraszam, że mi wyszedł żart o lekach. ;D

***

- Cycki mnie bolą...
- To na nich nie leż.

***

Rezerwujemy miejsca w kinie na dzisiejszy wieczór. Najeżdżam kursorem na ostatni rząd.
- To które miejsca wybieramy? 
- Ostatni rząd? To co ty tam chcesz robić, świntuchu...?? :D 

***

środa, 15 października 2014

Świętowanie na słodko

Trzy lata temu o tej porze był pierwszy z najpiękniejszych dni w naszym życiu. Bo spotkaliśmy się.

Z tej okazji świętujemy. Dzisiaj wydanie drugie - na słodko.


A do prezentu również słodki dodatek i to w trzech odsłonach - tak jak różne były te nasze trzy wspólne lata.  



I jeszcze pamiątkowy bonus.


To nasza pierwsza wspólna ulubiona piosenka. Karol pokazał mi ją chyba po tygodniu znajomości. To się nazywa "podryw na Halamę". ;)
Szybko dorównałam w znajomości tekstu i często ją sobie wspólnie śpiewamy. Oczywiście nasz ulubiony fragment to: 
Nie musisz błąkać się po świecie, babeczki znajdziesz w Internecie!
Jeśli życie ci się plącze, ciągnij, ciągnij stałe łącze...! :D

PS
A sama sobie też zafundowałam drobny prezent z okazji rocznicy - umówiłam się do poleconej krawcowej w sprawie mojej sukni ślubnej...! ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...