Odliczamy!

piątek, 28 lutego 2014

Konkurencja, skręt w prawo i odchodzenie

Bardzo Młody Człowiek: A ja panią kocham! Ale tylko jak pani ma gitarę - bo z gitarą mi się pani podoba najbardziej! I ożenię się z panią!

Mhm... Plan wzniosły, tylko ciekawe co na to prawowity Narzeczony... ;)
A tak swoją drogą, na Przeznaczonych miałam zdjęcie z gitarą i Karol się na nie, brzydko mówiąc, złapał. :P
Kurczę, niezły pi-ar mi robi Stasiu Akustyk, kto by pomyślał! :D


A tak w ogóle, to coś mi strzyknęło w moim nieszczęsnym karku, skutkiem czego doznałam dosłownego skrętu w prawo. Wszystko co lewe od pasa w górę - upośledzone. Jestem dziś bardziej prawicowa niż cała polska prawica razem wzięta... Ale w sumie to nie mam nic do lewicy, zwłaszcza swojej. I wolałabym, żebym jutro już mogła jej normalnie używać.


***

K.: Tak sobie pomyślałem, że jak już będę odchodził...
Ja: ?? Ode mnie...?? :D
K.: Yy... Chyba nie. Jeśli już to z tego świata, jak mnie już zamęczysz, yy to znaczy wymęczysz. :D

:)

środa, 26 lutego 2014

Wartości małżeństwa chrześcijańskiego

Najważniejszymi wartościami w chrześcijańskim małżeństwie są:
- potomstwo,
- wierność i nierozerwalność małżeństwa,
- sakramentalność małżeństwa.

Każda z tych wartości jest pewnym celem dla małżonków, którzy powinni dążyć do ich realizacji. Szkopuł polega na tym, że nie są to cele niezależne od siebie. Jedność małżeństwa jest możliwa tylko wtedy, gdy te trzy dobra są złączone, nierozerwalne. Wszystkie razem są bowiem ukierunkowane na jeden ostateczny cel: życie wieczne.

Teoretycznie jest to jasne jak słońce, ale w praktyce coraz częściej zdarza się, że małżonkowie jedną wartość przeciwstawiają drugiej. Na przykład - potomstwo przedkładają nad wierność i nierozerwalność małżeństwa. Mąż zdradza żonę, z tej relacji pozamałżeńskiej rodzi się dziecko i co mąż robi? Odchodzi od żony w imię troski o to dziecko. Jakby to potomstwo było celem samym w sobie. Ks. Woźny głosi bardzo niepopularny (zarówno wtedy, jak i dzisiaj) pogląd, z którym akurat się zgadzamy. Taki człowiek, który zdradza żonę i odchodzi do innej kobiety w imię wychowania tego pozamałżeńskiego dziecka, robi więcej szkody niż pożytku. Po pierwsze - jaki on da przykład temu dziecku? Jak je wychowa? Jak nauczy szacunku i miłości, skoro sam odchodząc, upokorzył własną żonę, której publicznie przysięgał miłość i wierność? W całym dramatyzmie sytuacji takie rozwiązanie to jeszcze dolewanie oliwy do ognia. A po drugie - patrząc z punktu widzenia takiej kobiety, która wiąże się z żonatym człowiekiem - jaką ona ma gwarancję, że ten człowiek jej też kiedyś nie zostawi z tym dzieckiem? Żadnej. A wtedy - jeszcze większe pasmo zranień...
Jaka zatem rada w takiej sytuacji? Wrócić do swojej żony, naprawiać błędy, walczyć o miłość... Już lepiej, żeby to dziecko wychowywało się bez ojca, niż z ojcem, który gorszy, daje zły przykład i rani... A nawet gdyby był dobry i nie wiem jak się starał wywiązywać się ze swoich obowiązków, to przecież dobro potomstwa nie jest najważniejszą rzeczą w małżeństwie. Niezwykle ważną, ale nie najważniejszą.

Dla nas to sytuacja bardzo teoretyczna. Nie dopuszczamy w ogóle takiej możliwości, mamy to raczej poukładane w głowach. Ale tak sobie pomyślałam, że warto tutaj o tym wspomnieć, bo to dramaty, które zdarzają się coraz częściej, a nigdy dotąd nie spotkałam się, by ktoś tak jasno stawiał sprawę w tej kwestii. Warto zatem przypomnieć, na czym polega istota małżeństwa chrześcijańskiego.

Druga, bardzo ważna rada dotyczyła przypomnienia istoty wierności małżeńskiej. Często można odnieść wrażenie, że ludzie uważają uczucia za najwyższe dobro, najsilniejszą i najświętszą wartość, której nie można się sprzeciwić. Jak się mąż zakocha w innej kobiecie, to co poradzić? Mówi się wtedy: "serce nie sługa", albo "miłość nie wybiera" - zakochał się i trudno. Nic nie może z tym zrobić. A właśnie, że guzik prawda. Nad emocjami i uczuciami można (i trzeba!) panować. Wielkie romanse pozamałżeńskie zwykle zaczynają się przecież od drobnych rzeczy. Nie od razu uczucie zwala z nóg. Pytanie tylko, na ile szybko rozeznasz, że coś się dzieje nie tak. Ktoś, kto się zorientuje, że zaczyna się przywiązywać do kogoś, a sumienie mówi, że tutaj przywiązywać się nie wolno, jeżeli tylko zechce, może wszystkie uczucia dobrze opanować. Tak, można się odkochać w imię wierności i nierozerwalności małżeństwa. Pewnie jest to strasznie trudne i wymaga mnóstwa pracy nad sobą, ale nie po to się przysięga tę wierność przed Bogiem i ludźmi, żeby nie zawalczyć o to, kiedy trzeba.

I trzecia kwestia, która zawsze bardzo mnie porusza. Sakrament. Małżeństwo jest sakramentem, czyli widzialnym znakiem czegoś niewidzialnego, nadprzyrodzonego - łaski. Co jest tym znakiem w sakramencie małżeństwa? My! Nasze ciała, nasze dusze, to wszystko, co nas łączy, cała nasza relacja w każdym wymiarze - to będzie materią SAKRAMENTU, którego sobie udzielimy. Zawsze mnie to zadziwia, gdy sobie to uświadamiam. To jest tak odjechana i tajemnicza prawda, że chyba można ją zgłębiać przez całe życie...

Słowem - część rozważań poświęcona małżeństwu jest naprawdę bardzo wartościowa. Rady niepopularne, ale ważne. I myślę, że bardzo mądre. A nawet jeśli ktoś się z nimi nie zgadza, to jest to dobra okazja i inspiracja do refleksji, przemyślenia sobie i poukładania tak ważnych kwestii, gdy się przygotowuje do małżeństwa. Warto.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Ma lepszy plan?

Chyba tak, skoro odrzucił mój pomysł.

Trochę przykro, bo pomysł był przemyślany, wychodzony i wymęczony. Od Annasza do Kajfasza, żeby wszystko załatwić. Żeby to było spójne i logiczne. Czas, energia, wysiłek, modlitwa... Sporo w to włożyłam. I wydawało mi się, że plan jest naprawdę dobry. Na pewno był do zrobienia, cudów nie wymyślałam. Gdyby tylko chciał, jednym skinieniem palca mógł mi pomóc.

Ale chyba ma lepszy pomysł, bo z mojego planu nici. Rękami znudzonej sekretarki w znienawidzonym przeze mnie pokoju 14 napisał: "Pani wniosek nie wnosi nic nowego do sprawy. Postanawiam utrzymać decyzję w mocy". Pieczątka. I dupa. Zesrana.

Pytanie tylko co teraz?

Pomysły mi się wyczerpały. Chciałam napisać: Teraz Twój ruch, ale nie będę Cię sprowadzać do poziomu palikociarni. Po prostu, weź to sobie i zrób, co zechcesz. A przy okazji mógłbyś sypnąć garstką siły potrzebnej, by przez to wszystko przejść.
Boże.

PS 
Swoją drogą, nieco zabawny jesteś. Spodziewaliśmy się trudności, nastawialiśmy się, żeby sobie z nimi poradzić. I owszem, są, tylko zupełnie inne, niż myśleliśmy... I to trochę komplikuje sprawę, bo co jak co, ale żebyśmy mieli problem z dogadywaniem się w tym wszystkim? Jeszcze jakiś czas temu powiedziałabym, że to niezły żart. Tylko w praktyce mało śmieszny. Ale żartuj sobie, żartuj, skoro musisz. I tak Cię kochamy.

sobota, 22 lutego 2014

Dziś lepiej nie tytułować...

K.: Jesteś śliczna, nawet jak masz zły nastrój.
Ja: Mhm.
K.: I to jest twój błąd.
Ja: ??
K.: Bo gdyby było inaczej, to musiałbym się starać, żebyś była ciągle zadowolona. A skoro ślicznie wyglądasz, nawet jak nie jesteś w dobrym humorze... ;)

Śmiać się, czy płakać?

PS
Czy podświadomość może przewidzieć trudną sytuację i niejako przygotować na nią? Nad ranem dziwaczny sen, a wieczorem sytuacja na bardzo podobnym gruncie i emocje dosłownie żywcem wzięte z tego snu...
Rację miałam, gdy (dla żartu) mówiłam, że nie mam potrzeby oglądać zbyt wielu filmów, bo życie mi dostarcza dużo więcej rozrywki. A jak nie starcza, to sny aż za dobrze dopełniają braki i jest jeszcze ciekawiej... A jak i to za mało, to PMS chętnie dotrzyma towarzystwa i zapewni rozrywkę...



Bardzo ładny wywiad.

środa, 19 lutego 2014

Celebryci

- A cóż to za piękne kwiaty? - pyta Pani Babcia, widząc, jak podcinam skośnie łodyżki, by dłużej pozostały świeże.
- Goździki. 
- A to widzę. :) A z jakiej to okazji?
- W niedzielę świętowaliśmy rocznicę zaręczyn.
- O, to pięknie. A dlaczego w takim razie nie róże?
- Bo moje ulubione są goździki. Więc prawie zawsze dostaję od Karola goździki.
- Ciekawe. To już taki wasz mały zwyczaj, bardzo ładny zresztą.
- No tak, można tak powiedzieć. :)
- Tak sobie państwo po swojemu celebrujecie każdą rocznicę?
- Tak.
- I bardzo dobrze! Celebrujcie! To bardzo jednoczy... - a po chwili dodaje z nostalgią - Ja na dziesiątą rocznicę ślubu nie wytrzymałam i sama sobie kupiłam kwiaty, bo przez tyle lat się nie mogłam doprosić od męża...! Celebrujcie, jak najdłużej i oby dalej tak pięknie!

Hm... A nie dalej jak dwa dni temu w mailu od jednej z Czytelniczek przeczytałam:
Coś pięknego, jak celebrujecie swoją miłość...

Zmówiły się, czy co? :D
Ależ z nas celebryci... ;)


*** 

Celebryta: Kocham Cię! (mówi mi to już chyba trzeci raz w ciągu pół godziny, na dwa poprzednie odpowiedziałam, a teraz...)
Celebrytka: (...zachwycam się chwilą, w milczeniu)
Celebryta: (zniecierpliwiony) Nie uważasz, że wypadałoby coś odpowiedzieć...?? :D

Jak to się domaga zapewnień...! Myślałby kto... ;)

***

 

poniedziałek, 17 lutego 2014

"Fireproof", pałac i Jonasz, czyli świętowanie

Świętowanie naszej rocznicy rozpoczęliśmy od obejrzenia filmu "Fireproof", czyli w polskim tłumaczeniu "Ognioodporni" lub "Próba ogniowa". Prawdę mówiąc, zaczęliśmy trochę od dupy strony, oglądając najsamprzód "Odważnych", bo "Ognioodporni" powstali wcześniej, ale w sumie to nic nie szkodzi.



Film jest po prostu świetny. Może nie idealny, trochę drobnych niedociągnięć zauważyliśmy, ale naprawdę dobry. Ogląda się z zapartym tchem do samego końca. Fabuła w rewelacyjny sposób przedstawia proces rozpadu relacji małżeńskiej, a później jej bardzo wymagającego uzdrawiania. Nam bardzo podobały się też wątki pokazujące, jak oddziałuje na małżeństwo środowisko - koledzy i koleżanki z pracy (świetnie pokazane wszelkie niuanse zwłaszcza między kobietami i cały mechanizm zachęcania do rozwodu), ale też rodzina, której obecność ma ogromne znaczenie.

Mieliśmy takie dwie główne refleksje po tym filmie:
1. Film "Dwoje do poprawki", który kiedyś oglądaliśmy, również opowiadający o kryzysie w małżeństwie, wydał nam się teraz pusty i totalnie beznadziejny. Tam "uzdrawianie" małżeństwa sprowadzało się tylko do przywrócenia pożycia seksualnego... Strasznie płytkie i przekłamane podejście. Tutaj to dopiero jest wyzwanie! Wielowymiarowa, trudna i wymagająca cierpliwości praca nad sobą, poznawanie na nowo siebie nawzajem, uczenie się właściwej komunikacji, co prowadzi ostatecznie do uzdrowienia relacji małżeńskiej -  to chyba o to tak naprawdę chodzi w przezwyciężaniu kryzysów, a uzdrowienie współżycia będzie naturalnym owocem tej odzyskanej jedności.

2. Powinien to być film obowiązkowy dla każdego, kto chce wstąpić w związek małżeński. Na wychowaniu do życia w rodzinie, na naukach przedmałżeńskich, na terapiach małżeńskich, w poradniach rodzinnych... A jak nie, to samemu po prostu trzeba obejrzeć. Naprawdę wiele cennych i wartościowych wniosków i refleksji niesie ze sobą. Warto z tego korzystać, nawet jeśli z czymś się nie zgadzamy. Choćby po to, by móc się do tego ustosunkować.

***

Drugą częścią świętowania była Msza święta, podczas której dziękowaliśmy za każdy dzień pierwszego roku narzeczeństwa, a po niej odwiedziny w pałacu, w którym dokładnie rok wcześniej zaczęła się nasza narzeczeńska przygoda. Pięknie było móc tam znów pojechać, przypomnieć sobie tamten dzień ze szczegółami, poczuć choć odrobinę tamtej atmosfery... Zachwycić się. 

***

"Projekt Jonasz. Czym jest siła mężczyzny?"  - to część prezentu rocznicowego dla Narzeczonego. Łaskawie pozwolił mi ze sobą wysłuchać choć dwóch części, bo to przecież dla facetów! Nie możesz! :)
Jak widać, jednak mogłam (po uprzednim upierdliwym jęczeniu oczywiście), ale... i tak nic z tego nie rozumiem... Przynajmniej na razie. :) To rzeczywiście chyba tylko dla facetów, więc niech słucha, poznaje siebie, dowie się czegoś ciekawego... Niech Go to inspiruje do pielęgnowania i rozwijania swojej męskości. (Nie żeby z Jego męskością było coś nie tak, wręcz przeciwnie. :) Ale jak człowiek stoi w miejscu to znaczy, że się cofa... ) Mam nadzieję, że może co dobrego z tego wyniknie także dla nas. :) 
A samo nagranie myślę, że można polecić w ciemno, bo to w końcu (nie taki) stary, dobry o. Szustak. :D


Uff, koniec tego świętowania. 
;)

niedziela, 16 lutego 2014

Narzeczeni od roku

To był jeden z najwspanialszych dni w naszym życiu...

Tradycyjnie już - voucher. Niby to prezent dla Niego, a tak naprawdę dla mnie... ;) A świętowanie rozłożone na parę dobrych miesięcy... To dopiero rozmach! :)


I dzisiaj nie będzie ani słowa o płytkach, meblach, lampach i farbach... Ani słowa. Tylko my i Miłość...

czwartek, 13 lutego 2014

Trudniej

To słowo-klucz ostatnich tygodni. Jest nam trudniej niż zwykle.

Trudniej skupić się na sobie nawzajem, obdarzać się uwagą, słuchać z zaangażowaniem...
Trudniej wsłuchiwać się we wzajemne potrzeby, powstrzymać się od niepotrzebnych uwag i złośliwości...
Trudniej kochać, kiedy drobne spięcia mnożą się jak grzyby po deszczu, a atmosfera naszych spotkań niemal w niczym nie przypomina pełnej spokoju sielanki, do której się przyzwyczailiśmy...

A najgorsze/najlepsze (niepotrzebne skreślić) w tym wszystkim jest to, że doskonale znamy przyczynę i cały mechanizm, od czego to zależy i dlaczego tak się dzieje, że nam trudniej. Tylko nie bardzo można tę przyczynę wyeliminować... Jedyne co możemy, to starać się jak najbardziej ograniczyć te negatywne skutki, skupić się raczej na pozytywach całej sytuacji, uzbroić się w wyrozumiałość i cierpliwość oraz uczyć się funkcjonowania w nowych warunkach.

Słowo się rzekło, Karol otwiera własną przychodnię. Oto cała przyczyna.
Może najpierw o tych pozytywach, bo są naprawdę ogromnym błogosławieństwem.

Po pierwsze - miejsce. Czego Ada najbardziej się bała, gdy Karol podawał proponowane lokalizacje pod przychodnię? Że teraz to już w ogóle nie będziemy się widywać... W grę wchodziły przeróżne miejsca od Swoszowic po Chrzanów. Co by to dla nas znaczyło? Jedno, najwyżej dwa spotkania w tygodniu i to przy dobrych wiatrach. A gdzie w ostateczności znalazł się lokal? Na moim osiedlu, 6 minut piechotą od mojego bloku... :) Efekt? Widujemy się prawie codziennie. Na krócej, bo czasem Karol tylko wpadnie na godzinkę, na obiad, ale jest to prawie codziennie. A jak przychodnia ruszy, to przecież żaden problem wpaść do Niego choć na chwilę po drodze z tramwaju i pewnie każdego dnia będziemy mogli się zobaczyć... Ale odlot. :D

Po drugie - przyjaźń. Zaczęliśmy wkraczać na jakiś wyższy level na płaszczyźnie więzi przyjaźni, która nas łączy. Uczymy się, co to tak naprawdę znaczy móc zawsze na siebie liczyć i być dla siebie nawzajem wsparciem. Począwszy od wspólnego łażenia po sklepach w celu znalezienia odpowiednich płytek, zlewów, szafek, blatów i innych takich, a skończywszy na którymś z kolei uspokajaniu, żeby nie martwić się tymi drzwiami, bo może są właśnie dobre i niech to oceni specjalista, który będzie je montował. Poświęcanie czasu i energii na różnoraką wzajemną pomoc, staranie się być blisko i służyć radą, gdy jest taka potrzeba. Dotąd, owszem, zdarzało się to nieraz. Teraz dzieje się prawie non stop.

Po trzecie - wiadomo, cała gama zwykłych korzyści płynących z pracowania na siebie, a nie na kogoś. Do tego wyklarowanie się w końcu jakiejś spójnej wizji, gdzie będziemy mieszkać po ślubie i to w momencie, gdy ja zaczynam szukać stałej pracy na "po studiach". To wszystko tak się ze sobą zgrało w czasie, że przynosi jakieś poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. Na razie nikłe, bo to wszystko jeszcze w rozsypce, ale pracujemy nad tym i myślę, że, jak Bóg da, w ciągu kilku najbliższych miesięcy uda nam się zbudować swój mały świat, choć trochę przewidywalny i bezpieczny.

Tylko że sam proces "pracowania nad tym" nastręcza wielu wspomnianych już trudności. Ciężko pogadać o czymś innym, niż remont, płytki, kolory ścian, sprzęty, lampy, meble, banery, szablony stron internetowych czy te nieszczęsne drzwi. Jak już uda nam się na chwilę od tego wszystkiego oderwać, to zwykle po to, by sobie (nadmiernie) podokuczać. Poważnie, w życiu sobie tak nie cisnęliśmy jak teraz. A jednocześnie nigdy dotąd nie czuliśmy, jak ogromną moc ma wzajemna obecność i bliskość, jak bardzo może pomóc się zregenerować, nabrać sił, spojrzeć na wszystko z dystansu. Jak ważne jest to, że jesteśmy w tym wszystkim razem. Że tak naprawdę dopiero teraz zaczynamy się uczyć kochać.

Cała ta sytuacja jest niemałym wyzwaniem dla naszej relacji, ale... Na szczęście jest nas troje. Bo jedyne, co się nie zmieniło, to uporczywe ściąganie nieba na ziemię za każdym razem, gdy siadamy do modlitwy i jak mantrę powtarzamy intencję: żeby się działa wola Boża...

środa, 12 lutego 2014

Jak uniknąć złego małżeństwa?

Nie żenić się z Adą. :D

Odpowiedzią w tym stylu zaczęliśmy rozmowę na temat drugiego rozdziału książki "Dobre rady...". Tak o, chcieliśmy pożartować. A okazuje się, że to wcale nie jest takie śmieszne. Gdybyśmy mieli wziąć sobie do serca wszystkie rady ks. Woźnego, dotyczące wyboru przyszłego współmałżonka i zastosować się do wszystkich podanych kryteriów to... Wychodzi na to, że mamy nikłe szanse na stworzenie szczęśliwego małżeństwa....

 Żeby nie być gołosłownym...

Nie wdawać się w bliższe znajomości, jeżeli nie ma perspektywy, że w ciągu roku zostanie zawarte małżeństwo. (Owszem, w miarę szybko zaczęliśmy myśleć o sobie w perspektywie małżeństwa, ale nawet by mi do głowy nie przyszło, żeby pobrać się po roku. W ogóle nie było takiej opcji. A w tym samym akapicie jest jeszcze mowa o długim narzeczeństwie - to już w ogóle jesteśmy na spalonym).

Unikać znajomości z takimi rodzinami, w których na przykład ojciec jest alkoholikiem, a matka kłótliwa, nieznośna, albo zakochana w swoich dzieciach... (Cóż, z tą matką to może trochę przesada, aż tak bardzo nieznośna nie jest. :D Ale ogólnie - wypisz, wymaluj o mojej rodzinie.)

Przestrzegam przed zawieraniem małżeństwa z osobą, pochodzącą z rodziny, w której rozwody miały już miejsce i rodzice praktycznie te rozwody uznali. (Dzisiaj chyba trudno znaleźć rodzinę, w której nie byłoby ani jednego rozwodu, nas też to dotyczy).

Nie przebywaj z nikim w warunkach, w których może dojść do grzechu. (To jest to, co często radzą spowiednicy parom w celu wytrwania w czystości - unikać spotkań sam na sam! A my przeważnie widujemy się tylko tak. Bo co, mamy zapraszać panią Babcię albo Karolowego współlokatora, żeby nam towarzyszyli w pogaduchach tak dla zasady?)

Osoba, którą chciałoby się wybrać za współmałżonka, powinna być odpowiednia pod względem fizycznym, na przykład wzrostu, aby się z was ludzie potem nie śmiali. (A my oboje jesteśmy niscy i już się z nas śmieją... ;)).

I to są tylko te kryteria, które odnoszą się do nas, bo było ich o wiele więcej.
Dobra, pośmialiśmy się. Popatrzyliśmy na to wszystko z pewnym dystansem, mając na uwadze i te 50 lat różnicy, i język, przez który te treści stają się trochę karykaturalne. Trochę podyskutowaliśmy, próbując nazwać i określić, co jest według nas nie tak w całej tej książce, że zaczyna nas powoli wkurzać. Tylko - pytam Karola - co ja mam napisać na blogu? Oto jest pytanie...

Z jednej strony nie chcę tej książki wyśmiewać, oceniać jednoznacznie negatywnie, odradzać ją. Nie, bo w gruncie rzeczy niektóre treści są wartościowe. Na przykład o tym, że jest możliwe odkochanie się w kimś (jeśli zachodzi taka potrzeba, gdy widzi się przeszkodę do zawarcia małżeństwa, np. narzeczony okazuje się oszustem) i to wcale nie na zasadzie zemsty i znienawidzenia tej drugiej osoby, a dzięki wierze i miłości do Pana Boga. To rozważanie było ciekawe, ale... No jednak to są ekstremalne przypadki, przeciętni narzeczeni, którzy sięgają po taką książkę, raczej chcą się dowiedzieć, jak tę swoją miłość rozwijać i pielęgnować, przygotowując się do małżeństwa, a nie jak się odkochać... Podobnie z tymi wszystkimi wskazówkami z jakimi osobami w ogóle nie warto zawierać bliższych znajomości - przecież po zaręczynach to już, brzydko mówiąc, po ptokach. To byłoby chyba bardziej przydatne na etapie na przykład okołolicealnym, kiedy dopiero klaruje się jakiś tam obraz, kogo szukamy.

Ale dobra, jakieś inne wartościowe treści z tego rozdziału - choćby poszerzone później rozważanie na temat grzechu w relacji. Żeby nie prowokować siebie wzajemnie do grzechu "tak na próbę", że żądanie "dowodu miłości" jest grzechem, że grzech zawsze rozdziela, nawet ten, który pozoruje miłość. Albo o tym, żeby się nie wstydzić swoich poglądów, otwarcie przyznawać się do swojej wiary i wyznawanych wartości. Wtedy wszyscy, którzy chcieliby zainteresować się tobą, jeśli chodzi o zawarcie małżeństwa, będą z góry wiedzieli, kogo mają przed sobą. Taka autentyczność nam też wydaje się bardzo cenna, zwłaszcza, gdy szuka się osoby o podobnych do nas wartościach.

Na czym polega problem z tą książką? Przede wszystkim na tym, że ks. Woźny przedstawia świat, jakby był czarno-biały, w którym wszystko jest klarowne i bezdyskusyjne. Jak w jego rodzinie zdarzały się rozwody, a rodzice nie zerwali kontaktu z rozwodnikami, to znaczy, że w tej rodzinie jest podważone prawo Boże, podważona moralność i to zły kandydat na męża. Jak ze zdrowiem coś szwankuje, to znaczy, że ta osoba po prostu nie nadaje się do małżeństwa. Jak zbyt duża różnica wieku między ludźmi, to nie sprzyja to życiu i szczęściu małżeńskiemu. 

I tutaj kolejna drażniąca sprawa - dlaczego? To naturalne, że przy czytaniu takich "rad" rodzą się wątpliwości i człowiek chce dociec, dlaczego ks. Woźny uważa tak i tak. Ale wyjaśnień nie ma. Po prostu tak jest i koniec. Dlaczego duża (co to w ogóle znaczy? 5 lat? 10? 20? 35?) różnica wieku nie sprzyja szczęściu małżeńskiemu? Odpowiedź: To jest niedobre, niepotrzebne i należy o tym pamiętać. Dlaczego, jeśli narzeczona mieszka w innym mieście, nie powinna sama chodzić na zabawy? Nie chciałbym tego uzasadniać, ale jest to bardzo niebezpieczne - wierzcie mi. 

No cóż, czytelnik uwierzy, albo i nie. Pytanie tylko, co tak naprawdę wyniesie z tego czytania...

Rozdział był bardzo długi i obszerny, poruszał całe mnóstwo spraw, i tych ważnych, i tych - według nas - nieistotnych. Wywołał w nas wiele kontrowersji, wiele sprzeciwu i zwykłego niezrozumienia. Trudno tutaj uchwycić wszystko, a jeszcze trudniej ustosunkować się do tego tak, by nie spłycać tych treści przez wzburzone emocje, wyrazić w pełni swoje zdanie, a jednocześnie nikogo nie urazić. W obliczu tego mętliku, który wywołał w nas ten rozdział, nie chcę porywać się na jednoznaczne oceny. To była część dotycząca narzeczeństwa, może rozważania o małżeństwie będą ciekawsze i bardziej owocne. A może kogoś innego właśnie te "rady" zainspirują do poszukiwań i refleksji?

poniedziałek, 10 lutego 2014

Przedrocznicowe okruchy

Ja: Kto ostatni ten zgniłe jajo! - i chyc! Ubiegam Narzeczonego i siadam na krześle przy komputerze.
K.: Kto pierwszy tego bolą uda! - i łup! Pakuje mi się swoim szanownym tyłkiem na kolana...

Bolało, rzeczywiście.
:)

***

Ja: Dobrze, że można sobie tak po prostu powzdychać, wtulając się w Ciebie... To takie miłe... 
K.: No...
Ja: Naprawdę, takie miłe, to mi daje... miłość... :D
K.: Mhm... :)
:)

***

Ja: Naprawdę się martwisz, że cośtamcośtam...?
K.: Nie. Ufam Ci...
Ja: To dobrze... :)
K.: Uf, uf... :D
:)
***

K.: Czemu masz smutne oczy...?
Ja (śpiewam fragment piosenki): Jakże nie mam smutna być? Za starego* każą iść... :D
:)

* Nasza sztandarowa szydera, że Karol jest stary... :)

sobota, 8 lutego 2014

Za czym ta tęsknota?

 Chyba zaszła drobna zmiana priorytetów.

Nieraz pisałam o trudach naszego oczekiwania na ślub. Najczęściej moje myśli skupiały się głównie wokół nieco frustrującej tęsknoty za tym, by w końcu być ze sobą blisko na co dzień. Wracać po pracy do wspólnych czterech kątów, dzielić się obowiązkami, razem spędzać wolne chwile, wspólnie zasypiać i budzić się obok siebie... Wiadomo, że zawsze miałam na uwadze sakrament jako ten najważniejszy wymiar ślubu. Ale chyba podświadomie skupiałam się głównie na tym, co będzie po ślubie. Na wspólnym mieszkaniu, do którego tak tęsknimy.

A ostatnio już parę razy przyłapałam się na zupełnie odwrotnych rozkminach... Tak sobie myślę o ślubie, o przysiędze, o tych słowach, które zobowiązują na całe życie, o wadze sakramentu, o całej uroczystości, o emocjach, jakie będziemy przeżywać w tym wyjątkowym dniu, ale też na przykład dzień po ślubie, o tym, jaką będę żoną, a jakim Karol będzie mężem, jak będzie wyglądało nasze życie razem... I dopiero po chwili uświadamiam sobie... Łał, nasze życie RAZEM...! Przecież będziemy już wtedy MIESZKAĆ RAZEM! Ale fajnie... :)

I myślę sobie, że to jest ta właściwa kolejność. Bo to, że będziemy żyć razem, będzie tylko naturalną konsekwencją naszej decyzji o małżeństwie, a nie jej istotą. Istotą jest trwanie w miłości. Nawet jeśli przez jakiś czas będziemy musieli żyć w rozłące na przykład przez wyjazd czy pobyt w szpitalu, albo cokolwiek innego. Trwanie w miłości.

I czerpanie z łask płynących z sakramentu. Chyba za tym tęsknię teraz bardziej.

***

Ja: Tak się zastanawiam, dlaczego to mężczyzna pierwszy składa przysięgę małżeńską...? Przecież kulturalnie jest dać kobiecie pierwszeństwo...
K.: Czemu pierwszy? Żeby nie uciekł... :D

środa, 5 lutego 2014

Film dla odważnych...

... i o Odważnych. O filmie "Odważni" słyszałam już wiele razy i to same dobre rzeczy.

W niedzielę, gdy wracaliśmy z kościoła, Karol dopuścił się małego szantażu, proponując:
- Hm, to co oglądamy, skoki czy jakiś film?
- Moje zdanie znasz, po dwóch miesiącach już zaczynam mieć dosyć skoków... ;)
- No dobra, ale jaki film?
- No nie wiem jeszcze. Trzeba byłoby znaleźć.
- Skoki zaczynają się o 14:30. Jak do tego czasu znajdziesz dobry film, to możemy go obejrzeć zamiast skoków. :D

A było tuż po 13:00. No i miałam utrudnioną sytuację, bo to On zawsze szuka filmów... Ale czego się nie robi, żeby nie oglądać latających chudzielców z nartami! :)

Szybko przypomniałam sobie ten tytuł. I dobrze, bo było warto.

Naprawdę dobry film. Wartościowy, nieprzeciętny, ciekawy i trzymający w napięciu, a zarazem wzruszający. Może momentami odrobinę przesłodzony, ale to typowa, amerykańska mentalność - oni po prostu tacy są, tak przeżywają, taki mają styl. Nie zmienia to jednak faktu, że rewelacyjnie przedstawiono jeden z głównych wymiarów męskości - ojcostwo. Chrześcijańskie patrzenie na rolę mężczyzny w społeczeństwie opatrzono otoczką całkiem niezłego filmu akcji, w którym w niezwykły sposób splata się kilka niesamowitych historii. Efekt? Ogromna dawka pozytywnych wzorców, wartości i inspiracji do refleksji. Po prostu trzeba obejrzeć.


PS 1. 
A skoki i tak obejrzeliśmy. Taka jestem wspaniała i wyrozumiała narzeczona. :D

PS 2. 
Każda z nas lubi komplementy, wiadomo. Ale wśród wielu miłych słów są też takie, które zwyczajnie rozkładają na łopatki i brzmią w uszach jeszcze przez wiele dni później, powodując łzy wzruszenia. Które?
a) Jesteś piękna...
b) Nikt nie robi takiego szpinaku jak ty...
c) Przy tobie nabieram sił... 

:)

poniedziałek, 3 lutego 2014

Małżeństwo z miłości czy z rozsądku?

Wśród licznych zawirowań, wyzwań, przeżyć i trudności w naszym życiu ostatnio w końcu udało nam się znaleźć czas, by podzielić się wrażeniami i przemyśleniami dotyczącymi pierwszego rozdziału książki ks. Woźnego "Dobre rady dla narzeczonych i małżonków". Przychodzi nam to nieco trudniej niż przy książce "Nas dwoje...", bo tam były konkretne pytania i zadania dla nas po każdym rozdziale. Tutaj tego nie ma, a w dodatku tak naprawdę trudno jest uchwycić główną myśl całego rozważania. Ja dopiero po trzykrotnym przeczytaniu tego rozdziału doszłam do wniosku, jakie przesłanie może z niego płynąć. Ale po kolei.

W naszej rozmowie skupiliśmy się na trzech istotnych według nas refleksjach, które podsuwa ks. Woźny. Pierwsza (choć niewiele ma wspólnego z tematyką wychodzenia za mąż z miłości lub rozsądku) dotyczyła książek, które czytają młodzi ludzie. Autor przestrzega przed książkami, które przedstawiają zakłamany obraz rzeczywistości w relacjach damsko-męskich, fałszują poglądy na temat miłości i mają na celu pobudzenie zmysłów. Nie należy czytać takich książek i, co najważniejsze, trzeba wyrobić sobie pewną czujność, by potrafić dostrzec w nich to zło i zrezygnować z ich czytania. Bo gdy się nie jest świadomym tego zła, można sobie wyrządzić jeszcze większą krzywdę. Może brzmi to wszystko trochę staroświecko, ale tak sobie rozmawialiśmy, że trochę racji w tym jest. Rzeczywiście pewnych książek chyba nie powinno się czytać w newralgicznym wieku nastoletnim, kiedy do kształtującego się poglądu na życie dochodzą szalejące hormony. Podsycanie tego przekłamanymi obrazami literackimi może jakąś szkodę wyrządzić.

Mnie zdarzyło się odłożyć książkę, którą można byłoby zaliczyć do tych, o których mówi ks. Woźny - tak nafaszerowaną erotyką i patologicznymi wzorcami relacji damsko-męskich, że aż zaczęłam czuć niesmak, w połowie przerwałam czytanie i pozbyłam się jej, a byłam już wtedy chyba na studiach. Tyle że z praktycznego punktu widzenia to zależy chyba od wrażliwości czytelnika. Jednego to dotknie i odrzuci (tak jak mnie), a inny przyjmie to po prostu za barwną literacką fikcję i nic sobie z tego nie będzie robił, wręcz wyda mu się śmieszne doszukiwanie się tutaj znamion zła. Nie wiem też, jak miałoby wyglądać na przykład z punktu widzenia rodzica kontrolowanie wszystkiego, co czytają dzieci, żeby je ustrzec przed tym domniemanym złem. O tym ks. Woźny nie mówi, bo zupełnie z innej beczki zaczyna podawać przykłady małżeństw zawieranych z miłości, ale bez rozsądku i z rozsądku, ale bez miłości.

Przykłady ciekawe, bo... niecodzienne. O młodej kobiecie, która związała się z dużo starszym byłym więźniem obozu, o intrydze uknutej przez dziewczynę, która chciała odbić narzeczonego koleżance i bardzo pomógł jej w tym fakt, że nie było facebooka, skype'a, smsów, a nawet zwykłych telefonów... Przy okazji zaciekawił nas ciekawy pogląd, że warto byłoby zapytać lekarza, czy np.  narzeczony jest "cieleśnie zdolny do małżeństwa", czy fizycznie podoła tym trudnym obowiązkom. Dobra, to jest trochę śmieszne, ale tak po prawdzie może też jest w tym trochę racji? Nie wiem, tak tylko sobie głośno myślę, bo budzi to we mnie mieszane odczucia. Tak czy inaczej, na razie chyba jednak nie będę ciągać Karola po lekarzach, żeby mi potwierdzili, czy się nadaje na męża... :)

Sednem całego rozdziału było bardzo ważne rozważanie na temat istoty miłości. Autor dogłębnie wyjaśnił, że prawdziwa miłość składa się jakby z dwóch części. Pierwszą jest miłość pożądania, która niekoniecznie musi wyrażać się w pożądaniu fizycznym. Chodzi o silne pragnienie dobra, które się widzi w innym człowieku, chce się je mieć dla siebie. Tutaj pozwolę sobie zacytować mały fragment, o którym Karol powiedział, że "to o nas":

Na przykład dziewczyna zauważa, że młodzieniec nie pali, nie pije, jest porządnym człowiekiem, ma wykształcenie, jest zdrów, rozsądny... Albo chłopiec dostrzega w dziewczynie zalety; widzi, że jest czysta, obowiązkowa, że do rodziców dobrze się odnosi, zna się na wielu sprawach. Widzi w niej również dobra czysto fizyczne; że jest ładna, powabna, że umie rozmawiać, wszyscy ją lubią, ma dobre serce.

No wypisz, wymaluj o nas! :D

Ale to jeszcze nie jest prawdziwa miłość. Druga jej część to miłość życzliwa (inaczej przyjaźni), która oznacza, że życzymy drugiej osobie jakiegoś dobra i staramy się o nie dla niej. Jest to ten szlachetniejszy, ale zarazem też trudniejszy wymiar miłości, bo zakłada pewne zaangażowanie, ofiarność, wyrzeczenie dla dobra kochanej osoby. Co ciekawe, autor twierdzi, że oczyszczenie tej pierwotnej miłości pożądania z egoizmu przychodzi dopiero wraz z narodzinami dziecka. Że prawdziwa miłość życzliwości może rozwijać się dopiero wtedy, gdy przychodzą na świat wspólne dzieci. Dlatego pierwszym celem małżeństwa jest sprowadzenie na świat potomstwa - żeby umożliwić ten naturalny rozwój i doskonalenie małżeńskiej miłości. Jesteśmy skłonni się z tym zgodzić, bo rzeczywiście wydaje się, że to ma głęboki sens.

Pytanie postawione w nagłówku, które jest zarazem tytułem rozdziału, zostało tak naprawdę bez odpowiedzi w książce. Albo inaczej - odpowiedź pewnie tam jest, tylko gdzieś między wierszami. Ja uchwyciłam ją (przynajmniej tak mi się wydaje) dopiero, gdy przeczytałam rozdział po raz trzeci. Sądzę, że całe to rozważanie, którego jakąś namiastką chciałam tutaj się podzielić, miało prowadzić do w sumie prostego wniosku: jeżeli małżeństwo, to i z miłości, i z rozsądkiem. Chodzi chyba o to, żeby nie pozwolić się zaślepić samej tylko miłości, szczególnie, że przed ślubem często dominuje ta jej pożądliwa postać, która niejednokrotnie więcej ma wspólnego z samolubstwem, niż z prawdziwą miłością. Żeby włączyć rozsądek, przeanalizować wszelkie obiektywne okoliczności relacji i sytuacji, w jakiej się znajdujemy. I żeby mieć świadomość, że tę miłość w małżeństwie trzeba będzie pielęgnować, rozwijać, oczyszczać z egoizmu, dążyć do jak najpełniejszej jedności...

I jeszcze słów kilka o warstwie "technicznej" książki. Moje obawy potwierdziły się. Kariery to ona nie zrobi wśród młodych ludzi. To, że te rozważania dzieli dystans 50 lat, to jedna rzecz i to wcale nie taka odstraszająca, bo niektóre z podawanych przykładów naprawdę są ciekawe, nieraz śmieszne, a czasem nawet zadziwiająco aktualne i przystające do współczesnych problemów. Ale sam język jest naprawdę niemałą barierą. Raz, że to język innej już epoki, a dwa - że to notowany język mówiony, a nie pisany. To stwarza ogromną różnicę w odbiorze. Poszczególne akapity nieraz są zupełnie ze sobą niezwiązane, całe rozważanie nieco chaotyczne, z licznymi wtrąceniami, dygresjami, które chyba były problematyczne w zapisie. Już łatwiej chyba byłoby, gdyby ktoś NA PODSTAWIE nagrań i notatek słuchaczy konferencji i rekolekcji ks. Woźnego napisał książkę z takimi rozważaniami i radami. Chyba byłoby to przystępniejsze w odbiorze, a okraszenie jakimś bardziej współczesnym komentarzem też by się przydało. Tak czy inaczej, nie zrażamy się i jesteśmy ciekawi dalszych dobrych rad.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...