Odliczamy!

czwartek, 27 marca 2014

Adorator i inne takie

- Kurczę, trochę małą mam tą dziurkę...
Narzeczony się śmieje pod nosem:
- Kochanie, nie ma się czego wstydzić, wręcz przeciwnie... :D

Ekhm... Powiedziała, zanim pomyślała. Że skręcanie mebli też może się kojarzyć. ;)

Z innej beczki.

Ja: Łoł, że też sobie to wszystko powiązałeś i takie wnioski wysnułeś! Jak Ty mnie znasz!
K.: No. :D Jestem ADOlogiem. I ADOfilem. (po chwili) I ADOratorem. :D



Fajnie jest błyszczeć pięknym pierścionkiem, gdy idziemy gdzieś razem i mogę się pochwalić, że jestem narzeczoną tego wspaniałego Człowieka. Ale jeszcze fajniej jest błyszczeć pierścionkiem, towarzysząc temu Człowiekowi w trudach. Rezygnując z czegoś, by Mu pomóc. Czując, że mogę dać Mu oparcie. A słysząc: "Jak ja Ci się odwdzięczę?", myśleć: Będziesz miał wiele okazji, bo jeszcze tyle dużo trudniejszych rzeczy przed nami...

Szaleństwo jakieś, co się teraz dzieje. Ale będziemy mieć wspomnienia.

wtorek, 25 marca 2014

Zakochani są w Kościele

Pani Babcia przynosi mi ulotkę z planem wizytacji kanonicznej w naszej parafii.
- Niech pani spojrzy, ile różnych Mszy i spotkań! Na pewno pani sobie coś wybierze!

Hm, nie przepadam za tego typu atrakcjami, ale spoko - jak rzeczywiście będzie coś interesującego, to czemu nie. Patrzę, czytam, szukam... Msza z nauką dla osób samotnych, dla chorych, dla małżeństw, dla młodych małżeństw spodziewających się dziecka, dla starszych małżeństw, dla poszczególnych grup parafialnych... To, że specjalnie dla narzeczonych nic nie ma, jakoś mnie nie dziwi. Ale żeby nie było NIC dla młodych? Zupełnie nic, jeśli się nie jest w oazie... A dla małżeństw nawet w trzech kategoriach są spotkania.

Kilka dni później rozmawiam z koleżanką, świeżo upieczoną narzeczoną. Opowiada mi:
- Wiesz, u nas w parafii są rekolekcje wielkopostne. I jest sporo różnych nauk, najwięcej dla małżeństw oczywiście. To z braku laku, poszłam na te dla małżonków. I tak się dziwnie czułam, jak ksiądz co chwila mówił: "Pamiętaj, żono o czymśtam...", "Musisz wiedzieć, mężu, że cośtam...". To o czym była mowa, to był dla mnie jakiś kosmos. Chętnie posłuchałabym, jak się do tego kosmosu przygotować, ale nie ma nic, kompletnie nic dla par czy narzeczonych. Nawet tak po prostu dla młodych nic nie ma. Mam wrażenie, że jak kończysz szkołę średnią, a nie jesteś w duszpasterstwie akademickim, to dla Kościoła przestajesz istnieć aż do czasu, gdy potrzebujesz zrobić obowiązkowe nauki przedmałżeńskie...

A potem się dziwimy, że jest kryzys małżeństwa i rodziny, że związki rozpadają się tak szybko... To już sobie dopowiedziałam sama, bo uważam, że moja koleżanka ma trochę racji. Zresztą rozmawialiśmy o tym ostatnio z Karolem i wnioski mieliśmy mieszane.

Młodzi ludzie, dopiero przygotowujący się do małżeństwa (nie tylko narzeczeni, mam na myśli takie bardziej ogólne, dalsze przygotowanie), naprawdę mogą czuć się nieco nieswojo w Kościele. Moim zdaniem, to jest pewien paradoks, że powstaje ostatnio coraz więcej duszpasterstw osób w związkach niesakramentalnych, a jednocześnie tak mało jest inicjatyw dla młodych, zakochanych ludzi, którzy dopiero uczą się relacji i warto byłoby im podpowiedzieć, na co zwracać uwagę, jak pracować nad sobą i związkiem, jak rozwijać się duchowo itd... Nie mówię, że wcale nie ma. Pewnie są i chętnie poczytam o różnych formach takiego duszpasterstwa dla młodych z ukierunkowaniem na uczenie się miłości i przygotowanie do małżeństwa.

W duszpasterstwach akademickich na pewno dzieje się pod tym względem wiele dobrego. Słyszałam już o wielu różnych cyklach spotkań, rekolekcjach, wykładach itp. Ale poza nimi? Przez 5 lat mieszkania w Krakowie spotkałam się tylko z dwoma tego typu inicjatywami.

Na moim pierwszym roku studiów u karmelitów był cykl wykładów dla par (i nie tylko), które głosili różni ludzie - pamiętam Wandę Półtawską, jedno małżeństwo wielodzietne z neokatechumenatu, drugie małżeństwo prowadzące kursy przedmałżeńskie i o. Knotza, ale spotkań na pewno było więcej. Były to wykłady otwarte dla wszystkich, raz w miesiącu, w niedzielę po wieczornej Mszy. Było bardzo ciekawie, a kościół zawsze był pełen. Ale później kapłana, który to zainicjował przeniesiono i nie znalazł się nikt, kto zechciałby to kontynuować.

A drugi raz to w parafii, w której mieszkałam poprzednio, przez pół roku też raz w miesiącu wieczorem, była Msza dla zakochanych, ze specjalnym kazaniem i błogosławieństwem. I tak samo kościół pękał w szwach - przychodzili bardzo młodzi ludzie, w wieku gimnazjalno-licealnym, studenci, ale też około-trzydziestolatkowie i starsi, małżonkowie tak samo. Pamiętam któregoś razu było nawet indywidualne błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem dla każdej z par - mega wzruszające, jak w jednej kolejce stali trzymając się za ręce 16-latkowie i 60-latkowie. To było bardzo wartościowe, ja do dziś pamiętam wiele treści z tamtych kazań. Po wakacjach jednak nie wrócono już do tego zwyczaju, a szkoda. Bo pomysł moim zdaniem rewelacyjny i nie wymagający przecież nie wiadomo czego, tylko trochę chęci.

A poza tym? Nie spotkałam się, żeby na jakichś rekolekcjach adwentowych czy wielkopostnych, albo misjach parafialnych było choćby jedno spotkanie dla zakochanych czy narzeczonych. Z tym wyodrębnieniem narzeczonych to może przesada, bo narzeczeństwo może trwać krótko - to raz, a dwa - że to niepotrzebne zawężanie grupy potencjalnych odbiorców. Ale naprawdę mam wrażenie, że jest jakaś pustka, niezagospodarowana przestrzeń w Kościele jeśli chodzi o to tzw. dalsze przygotowanie do małżeństwa. Katecheza w szkole średniej i kilka (w najlepszym wypadku kilkanaście) godzin nauk na kursach przedmałżeńskich to za mało. Zdecydowanie za mało uwagi poświęca się w Kościele na przygotowanie młodych ludzi do zakładania rodzin. Wiadomo, że jak ktoś bardzo chce, to znajdzie, zwłaszcza w większych miastach. Ale w przeciętnej parafii ta kwestia leży i kwiczy.

Szkoda. Myślę, że chętni na pewno by się znaleźli. Zwłaszcza jeśli jakieś sensowne propozycje Mszy, spotkań czy nauk pojawiałyby się chociaż raz na jakiś czas, w miarę regularnie. Żeby ludzie tacy jak my, jak moja koleżanka i jej narzeczony, i jak wielu naszych znajomych wiedzieli, że w Kościele jest dla nich miejsce, że mają wsparcie i pomoc w uczeniu się miłości.

sobota, 22 marca 2014

Przedślubne sKUPienie

Przymusowe dwa dni wolnego przed bardzo intensywnymi tygodniami to całkiem niegłupi pomysł. Szkoda tylko, że okupione takimi dolegliwościami, ale zawsze to jakaś odskocznia od codzienności. I to owocna odskocznia, bo obfitująca w przemyślenia, refleksje i wnioski. Począwszy od tych prozaicznych typu: Jak to dobrze, że mam takiego troskliwego Faceta, a skończywszy na tematach około-ślubnych, bo o czym innym lepiej sobie porozmyślać, będąc uziemioną w łóżku na rok z kawałkiem przed własnym ślubem?

Ale nie żebym z utęsknieniem myślała o sukience ślubnej czy dekoracjach sali weselnej... To byłoby zbyt proste. Rozkminiałam natomiast, że fajnie byłoby zorganizować sobie tuż przed ślubem jakieś wieczorne czuwanie z adoracją. W małej kaplicy. Żeby się wyciszyć, skupić. Poprosić kapłana o nałożenie rąk i błogosławieństwo. Narzeczony słysząc to, poszedł jeszcze dalej, proponując, żebyśmy przed ślubem odbyli rekolekcje. Takie porządne, ze spowiedzią generalną. To jest myśl!

I tak sobie teraz myślę, że powinno to być zupełnie normalne, ale ja nigdy wcześniej nie słyszałam o takim zwyczaju wśród narzeczonych. W zakonach przed każdym kolejnym krokiem formacji odbywa się rekolekcje, a już przed ślubami wieczystymi to w ogóle. W seminarium tak samo, przed święceniami najpierw diakonatu, a później kapłańskimi też jest czas na rekolekcje i skupienie. To jest przecież mega ważny moment w życiu, więc warto chyba poświęcić trochę czasu i uwagi, żeby odpowiednio się na tę wyjątkową chwilę przygotować i nastawić. Zrobić porządek. Zrobić miejsce.

Tak samo bardzo nam się spodobała Nowenna przed sakramentem małżeństwa, zamieszczona w książeczce, którą dostaliśmy na kursie przedmałżeńskim. Książka skupia się głównie na liturgii sakramentu małżeństwa i jest to rewelacyjna sprawa, bo można sobie wszystko po kolei poczytać i wręcz nauczyć się na pamięć, jak będzie wyglądała ta chwila od strony czysto liturgicznej, jaka jest symbolika i wymowa różnych gestów, znaków, przedmiotów, słów... A na samym początku jest właśnie nowenna dla narzeczonych. Pierwszy raz się z czymś takim zetknęliśmy, ale już wiem, że na pewno skorzystamy. Oprócz modlitw na każdy z dziewięciu dni poprzedzających ślub, zawiera też krótkie rozważania na temat istoty przysięgi małżeńskiej i życia małżeńskiego w ogóle. No idealna sprawa, żeby sobie tak wszystko do kupy zebrać tuż przed, na gorąco. Głupotą byłoby nie skorzystać*.

Takie to owoce leżenia plackiem (przerywanego zintensyfikowanymi odwiedzinami w toalecie).

Ale skoro już jesteśmy w temacie, to nie mogę się powstrzymać, żeby nie zarzucić starym dowcipem mojego taty, który przez całe dzieciństwo nam go serwował. Głupi jak nieszczęście, ale bardzo na czasie. :D

Idzie sobie facet okrakiem. Za nim dwóch innych mężczyzn i dywagują:
- O, ten pan to chyba ma krzywicę, że tak dziwnie rozstawia nogi w chodzie.
- Nie, nie, to raczej rzadka amerykańska choroba stawów, która powoduje taki rozstaw nóg.
Nie wytrzymali w końcu, podchodzą do niego i pytają, który z nich trafnie zdiagnozował przypadłość. Ten odpowiada:
- Hm, pan się pomylił, pan się pomylił i... ja też się pomyliłem.
:D


* Gdyby ktoś też chciał skorzystać, a nie mógł znaleźć, to możemy zeskanować i podesłać. Wystarczy się z nami skontaktować.

środa, 19 marca 2014

O intymności kleszcza i jego ofiary

K.: To jak, zrobisz ze mną tę najbardziej intymną rzecz...?
Ja: Tak! Pomodlę się z Tobą! :D

***

Ledwo się przywitaliśmy, a Narzeczony zaczyna się krzątać i szykować herbatę. Ja stoję sobie z rozłożonymi ramionami i czekam na przytulenie.
K. (patrzy zdziwiony): Zasadziłaś się na mnie jak kleszcz na ofiarę...! 

Bez komentarza. :D

***

K.: No jest podobna do Ciebie, tylko ona jest stara - naprzeciw Ciebie.
Ja: ??? (chwila zastanowienia, o co chodzi...) Ekhm, mówi się "w przeciwieństwie do Ciebie"... :D



poniedziałek, 17 marca 2014

Ostatnie dobre rady

Końcówkę książki "Dobre rady dla narzeczonych i małżonków" potraktowaliśmy nieco hurtowo. Trzy niedługie rozdziały, więc nie było sensu się rozdrabniać. Pokrótce o każdym z nich.

Teoretyczne grzechy małżeńskie

Hm, nieco nas śmieszy to określenie. Dla mnie "teoretyczny grzech", to taki, który nie urzeczywistnił się w praktyce. Nie doszło do niego, bo skończyło się na gdybaniu i teoretyzowaniu (np. A co by było, gdybyśmy dali sobie spokój z czekaniem i, powiedzmy, jutro poszli do łóżka...? Bynajmniej nie mam na myśli spania). Ale w sumie takie gdybanie to żaden grzech, więc w ogóle trochę bez sensu to określenie. A z drugiej strony ciężko mi wymyślić jakiś zamiennik, który oddałby, o co chodzi w tym rozważaniu.

A chodzi o nieuznawanie nauki Kościoła o małżeństwie. Czyli: podważanie nierozerwalności małżeństwa (dopuszczanie rozwodu), wyśmiewanie i poniżanie samej idei związku małżeńskiego (mnie to się kojarzy głównie z głupią gadką często kierowaną do Narzeczonego przez żonatych kumpli: żeń się, Karol, żeń - czemu masz mieć lepiej niż ja!), doradzanie wspólnego życia bez ślubu ("bo to tylko papierek") lub zachęcanie kogoś do rozwodu. Jest w tym dużo mądrości, bo to wszystko wpływa na kondycję małżeństwa i rodziny w ogóle oraz na obraz małżeństwa w społeczeństwie. Ks. Woźny twierdzi nawet, że są to dużo poważniejsze i bardziej niebezpieczne grzechy od grzechów cielesnych (współżycie bez ślubu, zdrada czy stosowanie antykoncepcji). Myślę, że warte przemyślenia.

Ile masz mieć dzieci?

Spokojnie, w książce nie ma odpowiedzi na to pytanie. :) Chociaż w sumie... jest. Ogólnie to rozważanie jest nieco chaotyczne i miesza się w nim wiele różnych wątków i myśli (znów urok zapisu języka mówionego). Najważniejsze to:
- Przede wszystkim należy żyć tak, żeby wykluczyć grzech. Tutaj pozwolę sobie na drobny, uroczy cytat: Nie będę mówił, co to jest grzech małżeński. Kto nie wie, niech zapyta na spowiedzi. Pełna kurtuazja. :)

- Pan Bóg zawsze daje najodpowiedniejsze warunki do życia, biorąc pod uwagę rzeczywiste potrzeby. I tutaj znów nie mogę się powstrzymać przed dodaniem cytatu: Jeśli chcesz być w zgodzie z prawdą, musisz uznać, że na te warunki, które masz i tak nie zasługujesz. One są lepsze niż te, na które mogłabyś zasłużyć. 
Cóż, patrząc na swoje życie w pokorze, trzeba by się z tym zgodzić. Ale nie przeszłoby mi to przez gardło wobec np. rodziny żyjącej z piątką dzieci na 40 m kw. w towarzystwie grzyba i bez stałej pracy. Trochę mi to zalatuje przedsoborową demagogią... Ogólnie jednak chodzi chyba o to, żeby się nie zasłaniać warunkami materialnymi w odkładaniu decyzji o powiększeniu rodziny, bo Pan Bóg się troszczy. O tym też często mówią wielodzietni małżonkowie, że "jakimś cudem" znajdują się pieniądze i warunki, by utrzymać tak liczną rodzinę i żyć szczęśliwie.

- Jeżeli Pan Bóg nie daje człowiekowi możności, by zachować wstrzemięźliwość, to znaczy, że chce od niego potomstwa. Jak dla mnie hit. ;) Znów - może szczytne założenie, ale dochodzi przecież także do takich sytuacji, w których kobieta (często mimo problemów zdrowotnych) co roku rodzi dziecko, bo "mąż nie umie się powstrzymać". Nie mówię, że takie dzieci nie są chciane czy kochane, ale trzeba też chyba zachować trochę zdrowego rozsądku?

- W końcu najważniejszy wniosek: Ile ma być dzieci? Jest to pozostawione natchnieniu małżonków. Uff. :)
Wisienką na torcie jest piękna refleksja, żeby oddać swoje rodzicielstwo oraz swoje dzieci Bogu. Swoje i ich zdrowie, warunki, w jakich przychodzi żyć, wszelkie pragnienia, trudy i radości powierzyć dobremu Bogu. Jeszcze nie słyszałam, żeby rodziny, które zawierzyły siebie Bogu, były nieszczęśliwe. I to nieważne czy z dwójką, czy z dziesiątką dzieci.

Wielkie nieszczęście

Nieco lakoniczna refleksja o aborcji. Dzisiaj już chyba nie do końca aktualna, bo czasy się zmieniły i mimo wszystko chyba świadomość jest większa, bo dużo się mówi o rozwoju człowieka od poczęcia. Przytoczę tylko jedną, wymowną historyjkę.
Pewna pielęgniarka, pracująca w gabinecie ginekologicznym, któregoś dnia znów ujrzała aż 7 zdrowych kobiet czekających w poczekalni na "poradę", nie wytrzymała nerwowo. Wzięła odciętą rączkę płodu do naczynia laboratoryjnego i przechodząc przez poczekalnię, zapytała jedną z czekających kobiet:
- Co to jest, proszę pani?
Kobieta spojrzała, zastanowiła się i rzekła: 
- To chyba jest rączka. 
Druga spojrzawszy, zawołała tak samo: - To przecież jest rączka!
Pielęgniarka potwierdziła: - Tak, proszę pań, to jest rączka trzymiesięcznego płodu. 
I wtedy wszystkie obecne kobiety podniosły wielki krzyk, mówiąc:
- To nas oszukano... Że to tylko krew zgrupiona... A tu przecież widać, że to rączka człowieka... - i wyszły z poczekalni. 

Przypomnę tylko, że to połowa lat pięćdziesiątych. Chyba mimo wszystko naprawdę świadomość jest większa, a jeśli dochodzi do aborcji (tak naprawdę chyba trudno powiedzieć, czy jest ich więcej czy mniej niż wtedy), to raczej kobiety wiedzą, co robią, tylko przewagę bierze głoszone przez feministki "prawo do wyboru i decydowania o własnym ciele". Choć nie wiem, może się mylę. Tak czy inaczej, rzeczywiście jest to wielkie nieszczęście i problem współczesnego świata.


Żegnamy się z książką ks. Woźnego, ale na horyzoncie są już kolejne ciekawe lektury (w głównej mierze dzięki Czytelnikom, którzy tak się o nas troszczą, że polecają nam różne, dobre rzeczy :D). Nie omieszkamy się podzielić czymś wartościowym.

piątek, 14 marca 2014

Na wszelki wypadek bez tytułu

To już ostatnie wspomnienia z nauk przedmałżeńskich.

Nie chciałabym, żeby po ostatnich wpisach pozostało takie wrażenie, że byliśmy na jakimś nienormalnym kursie, na którym ksiądz-guru wpajał nam tylko jakieś kontrowersyjne bzdury. Jedna z Czytelniczek zasugerowała, by napisać o czymś, czego jeszcze nie było na blogu. Dlatego wybrałam takie "ciekawostki", ale chyba nie do końca spełniły swoją rolę...

Tak czy inaczej, nasz kurs, poza drobnymi atrakcjami, był zupełnie normalny. Zrealizowano dokładnie tę samą tematykę, którą opisywaliśmy przy okazji pracy z książką "Nas dwoje. Przed nami małżeństwo" - tyle że w nieco okrojonym zakresie ze względu na ograniczone możliwości czasowe. Tę główną część dotyczącą przeżywania miłości, psychologii małżeństwa i rodziny oraz seksualności prowadziło bardzo sympatyczne małżeństwo z ponad 20-letnim stażem. Oprócz własnego doświadczenia mieli potężne zaplecze teoretyczne, bo oboje są wykładowcami akademickimi z zakresu nauk o rodzinie oraz wychowania seksualnego. Także połączenie bardzo inspirujące.

Tak jak pisałam wcześniej, wiele treści było dla nas tylko przypomnieniem, ale były też rzeczy dla nas nowe lub pokazane z nieco innej strony, niż znaliśmy dotąd. Było i ciekawie, i mądrze, i z humorem. I chyba nieco mniej kontrowersyjnie niż mogłoby się wydawać po ostatnich wpisach. Nie będę się już wdawać w szczegóły, bo nie da się tutaj oddać klimatu tamtego spotkania. Ale chciałabym, żeby wybrzmiały tutaj dwa zdania, które bardzo nam się spodobały. Pierwsze towarzyszyło nam podczas tych nauk szczególnie, bo oprócz tego, że pojawiło się w rozważaniach, było też wywieszone przez większość dnia na głównej tablicy:

Trzeba być trochę podobnymi, żeby się rozumieć i nieco się różnić, żeby się kochać.

A drugie zdanie pojawiło się w katechezie, gdy była mowa o tym, że jednym z oblicz miłości jest podziw dla drugiej osoby. Docenianie i chwalenie siebie nawzajem jest niezwykle ważnym elementem związku. Tyle że na początku, gdy jesteśmy sobą zafascynowani, przychodzi dużo łatwiej, a z czasem bywa nieraz trudniej zdobyć się na taki bezinteresowny podziw i uznanie w dzieleniu trudów codzienności. Ale warto o tym pamiętać, bo to bardzo jednoczy i umacnia relację. Zatem:

Dzień bez pochwalenia żony/męża jest dniem straconym.

;)

Tyle z Kursu na Miłość.
A dosłownie przed chwilą dostałam mail od organizatorów z podziękowaniem za udział w kursie. I kolejną propozycją zrobienia czegoś dobrego. Wklejam, może innym też się przyda, może kogoś zainspiruje...

http://www.bedziemymielidziecko.pl/

czwartek, 13 marca 2014

Przez kogo rozpada się większość związków?

Przez mężczyzn.

To kolejna "prowokacyjna" wieść z naszego kursu przedmałżeńskiego. Jak już jesteśmy na fali emocji wywołanych przez ks. Stryczka, to co się będziemy czaić. ;)

Nasze społeczeństwo przeżywa potężny kryzys męskości. Jego źródeł trzeba szukać bardzo głęboko. Począwszy od II wojny światowej, w której wielu ojców zginęło, a matki zostały same. Synowie nie mieli wzorców. PRL też swoje zrobił, jedyna słuszna ideologia oraz brak wolności w tak wielu dziedzinach życia nie pozwoliły ojcom na pełne wykazanie się w ojcostwie. A od 25 lat po transformacji sytuacja w naszym kraju jest tak zmienna i niepewna, że wielu mężczyzn zwyczajnie boi się wziąć pełną odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale też za kobietę i dzieci, które spłodzi/już spłodził. A jak do tego dołożymy fakt, że kobiety zaczęły przejmować coraz więcej ról społecznych i zostawiły domowe pielesze na rzecz kariery zawodowej, to okazuje się, że współczesnym młodym mężczyznom brakuje nie tylko ojca, ale i matki. Jak więc miała się ukształtować ta męska tożsamość?

Co robią zatem panowie? Przez wchodzenie w związek z kobietą szukają, jak przejść od jednej mamusi do drugiej. Żeby mu było dobrze, bezpiecznie i przyjemnie. Żeby mu ugotowała, uprała, pogłaskała po główce. Żeby nie musiał się niczym martwić. Żeby, broń Boże, czegoś wielkiego od niego nie wymagano. Żeby się nie musiał napracować. Wielu współczesnych facetów to zwyczajni tchórze. Słabi (także fizycznie), nieprzygotowani na wyzwania, jakie niesie życie, nieodpowiedzialni, bez honoru, samolubni. To nie są pojedyncze przypadki. To są całe rzesze mężczyzn, w których nie ma prawdziwej męskości.

Trudno się z tym nie zgodzić. Nie chcę generalizować, ale jak patrzymy na facetów w swoim otoczeniu, to zdecydowana większość idealnie pasuje do tego opisu. Mam na myśli zarówno kolegów, chłopaków koleżanek, jak i mężów oraz ojców. I to jest trochę przerażające. Bo to, że ktoś w jakiś sposób padł ofiarą wydarzeń i przemian społecznych, to jedna rzecz, na którą nie ma się większego wpływu. Ale że te rzesze panów wyzutych z męskości nie ma najmniejszego zamiaru czegokolwiek z tym zrobić - to jest poważny problem. Bo przy odrobinie dobrej woli i chęci można przecież podjąć pracę nad sobą. Szukać, stawiać sobie wyzwania (bynajmniej nie chodzi o te seksualne ;)), uczyć się odpowiedzialności, stawać na wysokości zadania w tych zwykłych oraz niecodziennych sytuacjach, odkrywać i poznawać swoją męską tożsamość, także w relacji z Bogiem.
Każdy ma jakieś ograniczenia, trudności, błędne przekonania czy wzorce wyniesione z domu rodzinnego, ze szkoły czy środowiska. Ale to przecież nie przekreśla pierwotnego powołania mężczyzny, które warto w sobie odkopać.

Dlaczego warto? Bo kobiety szukają prawdziwych mężczyzn. Nie da się zbudować dojrzałej relacji z facetem, który nie jest prawdziwym mężczyzną i nie robi nic w tym kierunku, by tę męskość odnaleźć. Po prostu się nie da. Nieraz kobiety próbują, opiekują się takimi delikwentami, przejmują za nich odpowiedzialność, próbują ich zmieniać. Ale ile można? Ks. Stryczek twierdzi dosadnie, że w gruncie rzeczy kobiety gardzą takimi mężczyznami.

Nie chcę, by ktokolwiek czytający to poczuł się urażony myśląc o sobie czy o swoim chłopaku/mężu/bracie/ojcu. Nas ta refleksja, którą usłyszeliśmy na katechezie, zmotywowała przede wszystkim do krytycznego spojrzenia na naszą relację i przede wszystkim na siebie. Czy rozwijam swoją męskość? / Czy pomagam Mu rozwijać tę męskość, czy raczej ją tłumię swoją postawą? Z tymi pytaniami zostaliśmy po kursie. I z nimi zostawiamy Was.

wtorek, 11 marca 2014

"Katolików Dekalog nie obowiązuje"?

Tak. Dowiedzieliśmy się tego na kursie przedmałżeńskim.

Dekalog jest prawem nadanym Żydom w zamierzchłych czasach, w początkach kształtowania w narodzie wybranym moralności. Od czegoś trzeba było zacząć, stąd kilka jasnych zasad. Ale nas one nie obowiązują.
Chrześcijan obowiązuje reinterpretacja Dekalogu, którą podał Jezus w Kazaniu na Górze. Chrystus dopełnia niedoskonałości dotychczasowego Prawa. Mówi:
Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. 
(...)
Słyszeliście, że powiedziano: Nie cudzołóż!
A Ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa.

Chrześcijan obowiązuje Jezusowa "wersja" Dekalogu. Zaktualizowana i wypełniona.
Czym wypełniona?
Tutaj dochodzimy do istoty chrześcijaństwa, którą w skrócie naświetlił ks. Stryczek w swojej części katechezy. Istotą chrześcijaństwa jest Miłość. Bóg, który sam jest Miłością i przykazanie miłości wzajemnej, które dał nam w Chrystusie. Przykazanie nowe daję wam, byście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. To właśnie jest najważniejsze dla nas przykazanie. Relacja między Bogiem i człowiekiem oraz relacje między ludźmi  - to jest sedno naszej wiary. Chrześcijaństwo jest religią relacji.

W sumie spoko, to przecież nie jest żadna nowość. Przykazanie miłości jest przecież znane, często mówi się o tym, że chrześcijaństwo to religia miłości. Mamy kochać bliźnich. Ale. Zakodowaliśmy sobie jedno bardzo, bardzo mądre zdanie. Bo nie chodzi o to, żeby po prostu kochać. Sztuką jest kochać tak, by ten, kogo kocham, też potrafił kochać. I to jest klucz do wszystkiego. Bo inne kochanie zawsze prowadzi do demoralizacji. A po czym to poznać, że kocha się we właściwy sposób? Nie po dobrych chęciach. Nawet nie po dobrych uczynkach. Po owocach. Trzeba nieustannie sprawdzać efekty tego, jak działa moja miłość do drugiej osoby. Sprawdzać i korygować, jeśli tych owoców nie ma.

Parę przykładów.

Umówili się na randkę. Ona się mocno spóźnia, On czuje się lekceważony, ale ją kocha i mówi: "Kochanie, nic się nie stało". Efekt: Ona nadal będzie się spóźniać i go tym ranić. Zdemoralizował ją.

Oboje wracają po pracy do domu. Ona zabiera się za ugotowanie obiadu, On zalega przed telewizorem. Ona podaje mu obiad i robi wszystko koło niego. Efekt: wystarczy parę takich sytuacji i On będzie za każdym razem domagał się, by Ona mu usługiwała. Zdemoralizowała go.

Rodzice dają dziecku wszystko, co chce. Obsypują przeróżnymi prezentami, nie stawiając ograniczeń. Efekt: dziecko wyrasta na samoluba, który musi mieć wszystko, czego zapragnie, nie umie się dzielić z innymi, uważa, że wszystko mu się należy. Zdemoralizowali je.

Prawdziwie kochać to znaczy widzieć w drugim człowieku to, co najlepsze i najpiękniejsze, i wydobyć to. Nie przyklaskiwać i wyręczać. Motywować, stawiać wymagania, uczyć odpowiedzialności, prowokować do rozwoju, służyć pomocą, uzdalniać do czynienia dobra, do miłości. Bardzo dobrze oddają to słowa ks. Stryczka, który sam mówi o sobie: "Ja tak kocham bogatych, że oni kochają biednych". To jest mechanizm, który On sam sprawdził i wypróbował w każdej dziedzinie życia. Wypływa to z bardzo głębokiej refleksji, wieloletnich poszukiwań, nawracania się. I co najważniejsze - działa. W życiu codziennym, w głoszeniu kazań, w Szlachetnej Paczce, w Akademii Przyszłości, w małżeństwie, w rodzicielstwie, w biznesie... Po prostu działa.

Tak kochać, by ten, kogo kocham, też potrafił kochać. Niby to takie proste i logiczne, ale z wielką mocą dotarło to do nas na kursie i stało się niesamowitą inspiracją, żeby zacząć w ten sposób patrzeć na miłość. Może początek Wielkiego Postu do dobry czas, by zrobić małą rewizję w swoim sercu i wziąć się porządnie do pracy?

poniedziałek, 10 marca 2014

Kurs na Miłość

Piękny weekend. Trochę zasmarkany i prychający, nieco gorączkowy i pokaszlujący. Ale piękny.
Odbyliśmy właśnie katechezy przedmałżeńskie.

Długo nie mogliśmy się zdecydować, na jaki kurs się wybrać. Opcje były różne, ale w końcu tuż po Bożym Narodzeniu zapisaliśmy się na (słynny już chyba) Kurs na Miłość w parafii św. Józefa w Podgórzu. Czemu słynny? Bo prowadzi go m.in. sławny przecież i nieprzeciętny ks. Jacek Stryczek - ten od Szlachetnej Paczki i Akademii Przyszłości. Niesamowity i bardzo mądry człowiek. No i sławą cieszy się chyba sam kurs, bo zapisywać się trzeba z ponad dwumiesięcznym wyprzedzeniem, a było nas chyba z 70 par (na oko). I tak dwa razy w miesiącu, więc przewija się tam mnóstwo ludzi.

Ogólnie jesteśmy bardzo zadowoleni, chociaż mamy też trochę mieszanych odczuć. Dla nas było to w głównej mierze przypomnienie i ugruntowanie tego wszystkiego, co już wiedzieliśmy i sami przepracowaliśmy dotąd przede wszystkim dzięki książce "Nas dwoje". Trudno się dziwić - w końcu jest to program nauk przedmałżeńskich, tylko innego kursu, Wieczorów dla Zakochanych. Ale pojawiło się też sporo treści dla nas nowych i to myślę, że bardzo cennych, inspirujących do refleksji, rozmowy i pracy nad sobą. Na pewno bardzo skorzystaliśmy z tego czasu.

Najbardziej podobały nam się zadania dla narzeczonych, a wśród nich jedno szczególnie - ankieta, którą wypełnialiśmy osobno, bez konsultowania. Dotyczyła różnych kwestii, o których warto rozmawiać i najlepiej mieć wypracowane wspólne stanowisko, bo to ułatwia wzajemne rozumienie się. Na przykład:
- Ile chcielibyście mieć dzieci?
- Trzeba szybko podjąć ważną decyzję, ale macie odmienne zdanie. Kto będzie miał ostatnie słowo?
- Ile pieniędzy miesięcznie jest koniecznie potrzebnych na utrzymanie waszej rodziny?
- Gdzie powinniście spędzić najbliższe święta?
- Gdyby ktoś podarował wam niespodziewanie dużą ilość pieniędzy, na co chciał(a)byś, by zostały przeznaczone?

Pytań było więcej i to w dużej mierze takich, o których wcześniej nie rozmawialiśmy. W niektórych nasze odpowiedzi były różne, ale raczej nie sprzeczne. W tych bardziej kluczowych dla wspólnego życia, okazało się, że podaliśmy takie same odpowiedzi, choć naprawdę nigdy wcześniej o tym nie dyskutowaliśmy. Całkiem miłe zaskoczenie. ;)

Pozostałe zadania też były ciekawe i budujące. W ogóle wszystkie treści były zrealizowane w interesujący sposób, często z poczuciem humoru, w atrakcyjnej formie. Nie nudziliśmy się ani przez chwilę. Skąd zatem te mieszane uczucia? Przede wszystkim dlatego, że to rzeczywiście jest mały maraton. Jest to taki zalew informacji i treści, że ciężko to wszystko ogarnąć, na spokojnie przemyśleć i przegadać każdą z kwestii, zastanowić się nad czymś, wyjaśnić wątpliwości, bo już pędzimy z kolejnymi tematami. I na koniec to wszystko się miesza w jakiś totalny mózgowo-duchowy shake. Przypuszczam, że jeszcze przez dłuższy czas w naszych rozmowach będą powracać treści z kursu, w miarę jak nam się to wszystko będzie przypominać i porządkować w głowie.
A z drugiej strony po przepracowaniu książki "Nas dwoje" mamy takie wrażenie, że na kursie wiele kwestii zostało potraktowanych trochę pobieżnie. Że przydałoby się albo dogłębniej coś wyjaśnić, albo podeprzeć bardziej obszernym świadectwem życia, jak to i to działa w praktyce, jakie niesie ze sobą korzyści i owoce, a jakie trudności, co to realnie daje małżonkom. Dotyczyło to głównie tematów związanych z katolicką etyką seksualną, wspólnym przeżywaniem wiary w małżeństwie czy przezwyciężaniem kryzysów. Czegoś nam brakowało, po prostu. Ale też trudno oczekiwać nie wiadomo czego po dwóch dniach - w końcu czas nie jest z gumy. I tak uważam, że cały kurs był zorganizowany wręcz rewelacyjnie jak na tak skondensowane realia czasowe.

Gdyby ktoś chciał, tutaj można sobie poczytać konkrety. Myślę, że jeśli ma się ograniczone możliwości czasowe, to na pewno można polecić Kurs na Miłość, ale raczej radziłabym potraktować ten czas jako taki początek, inspirację do dalszego poszukiwania, refleksji. Zresztą, chyba każde katechezy dla narzeczonych warto potraktować w taki sposób (nawet 12- czy 20- tygodniowe - o takich też słyszałam), bo - jak to ks. Jacek cytował jedną ze znajomych (już) mężatek - w narzeczeństwie jest przecież tyyyle do zrobienia!

A, zapomniałabym - jeszcze chciałam krótko o kwestiach finansowych. Kurs kosztuje 75 zł za osobę. Wydaje nam się, że nie są to wygórowane koszty, biorąc pod uwagę media, z których korzystaliśmy oraz wszelkie materiały (książeczki, broszury, kserówki, długopisy), bufet z kawą i herbatą bez ograniczeń, drożdżówki, cukierki itp. Na różne szkolenia, warsztaty, kursy, konferencje zawodowe wydajemy pieniądze, więc tym bardziej nie mieliśmy oporów, by nieco zainwestować w udane małżeństwo. ;)


piątek, 7 marca 2014

Naprawdę się troszczy

Już podczas ostatniej niedzielnej Mszy bardzo dotknęła mnie Ewangelia.

Nie martwcie się o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. (...) Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. (...) Dosyć ma dzień każdy swojej biedy. 

Przeżywałam właśnie troski podobnego gatunku. Bo praca, bo kasa, bo jakoś trzeba pogodzić dwie rzeczy, które teoretycznie są nie do pogodzenia. I zachodziłam w głowę, co by tu zrobić z tym fantem. Ale w myśl tej Ewangelii postanowiłam się tym nie zamartwiać. Wiadomo, w dalszym ciągu jakoś zaprzątało mi to myśli, ale bez spiny. Do ostatniego dnia siedziałam cicho z nadzieją, że coś się wydarzy. Coś, co mnie uratuje z kolejnej opresji. I nic. Dziś miał być ten ostatni dzień, kiedy jeszcze coś mogło się zadziać i wyprostować. Więc wczorajszego wieczoru, nieco zniecierpliwiona i tak naprawdę z resztkami nadziei, mówię Mu:
- Słuchaj, Panie Jezu, sprawa wygląda tak i tak. Błagam, zrób coś. Nie wiem co, nie wiem jak, ale proszę, wymyśl coś... Jeśli tylko chcesz...

Dziś z duszą na ramieniu idę TAM. Nie wiem, jak mam zacząć, boję się w ogóle podejmować temat. Zdążyłam się tylko przywitać.
- Wie pani, jest taka sprawa... Przyszły takie a takie... Proszę sobie wybrać jakieś dwa dni, żeby wtedy nie przychodzić... Nie wiem, jak to będzie z godzinami... Dogadamy się.

Aha. W sensie, że tak to wymyśliłeś... Łał.  :D
W życiu bym na to sama nie wpadła. ;)

Tak naprawdę to była drobna rzecz. Za pięć lat to nie będzie miało żadnego znaczenia. Może nawet nie będę o tym pamiętać. Ale jeszcze wczoraj nie widziałam wyjścia z sytuacji i poważnie mogło być krucho.
A On naprawdę się troszczy. Nawet (a może zwłaszcza?) o takie drobne rzeczy, bo to z nich składa się nasza codzienność. Jest Bogiem tak bliskim i kochającym, że... szok. Po prostu brakuje słów.

A co dla mnie jest w tym wszystkim najbardziej niesamowite?
Dopiero po wszystkim uświadomiłam sobie, jak bardzo prawdziwe są Słowa, znajdujące się kilka wersetów wyżej niż zeszłotygodniowa Ewangelia.

Wie Ojciec wasz, czego wam potrzeba, ZANIM jeszcze go poprosicie...

Bo jak sobie pomyślę, ile rzeczy musiało się zdarzyć wcześniej, żeby teraz ułożyło się właśnie tak, a nie inaczej... To jest dopiero kosmos.
Chwała Tobie, Królu wieków.

 

środa, 5 marca 2014

Lubię, gdy śpiewa

Zachwycona najnowszym teledyskiem, podpowiadam Narzeczonemu, żeby też zobaczył.


Posłuchał, obejrzał, przytaknął.

A gdy chciałam subtelnie zakończyć już rozmowę, stwierdzając, że idę się kąpać, zaśpiewał:

Z tamtej strony Kraaakooowaaa
idzie Ada się kąąąąpaaaać, 
a w tej kąpieeeeli majtki jeeej zdjęli
i jest teraz bez maaaajtek...

;)

wtorek, 4 marca 2014

Narzeczony przedsiębiorca

Ja: Pamiętasz, że w weekend idziemy na nauki?
K.: Pamiętam. A kiedy płacimy?
Ja: Tam, na miejscu.
K.: OK. A wystawią mi fakturę? :D

Taa, wpisze sobie w koszty uzyskania żony... ;D


Najpierw ktoś bezprawnie i bez uprzedzenia ukradł mi luty, a teraz już widzę, jak rozkrada marzec - mój najpiękniejszy i najlepsiejszy miesiąc w roku! Jak się dowiem, kto to taki odważny, to nogi z tyłka powyrywam. Strzeżcie się.
Marzec jest mój i nie oddam.

Ale za to jak ucieka czas do ślubu! :)

poniedziałek, 3 marca 2014

Przedwielkopostne rozkminy

Ja: Czyli każdego dnia będziemy mówić sobie coś miłego, tak?
K.: Nie coś miłego. Komplement.
Ja: No nie do końca...
K.: No tak, bo "coś miłego" to może być na przykład "miś". Albo "kotek". Albo jeszcze lepiej: "puchaty kotek"! Przecież to takie miłe... :D
Ja: Bardzo śmieszne. ;) Ale chodzi mi o to, żeby to nie był komplement typu: "Ładną masz kokardkę na bluzce", tylko żeby zauważyć w sobie nawzajem coś dobrego i to docenić.
K.: No OK, kokardka może nie. Ale już na przykład "O, masz czyste majtki!" - doceniam przez to, że chciało Ci się je zmienić! :D
Ja: <facepalm>

No i dogadaj się z takim... ;)


A tutaj mały rachunek sumienia przed Wielkim Postem. Bardzo daje do myślenia...


niedziela, 2 marca 2014

10 minut o małżeństwie i postanowienia

Warto obejrzeć!

Ja: Myślałeś nad naszym postanowieniem wielkopostnym?
K.: Myślałem.
Ja: Oo! I wymyśliłeś coś?
K.: Nie. Bo myślałem za krótko. :D

Mhm. :)
No to próbujemy wymyślić razem. Jedna z Karolowych propozycji:

K.: Wiem! Może na przykład, że codziennie... Ale nie, to za trudne...
Ja: Ale co?
K.: No że na przykład codziennie będę Cię całował... :D
Ja: ?! Czyli to jest dla Ciebie umartwienie i wyrzeczenie??
 :D
K.: Nie no, za trudne, bo przecież się nie widzimy codziennie... ;)

Propozycji było sporo. Jeszcze musimy to dopracować.
Może ktoś zechce się podzielić swoim pomysłem na wartościowe postanowienie na Wielki Post...? Nie pogardzimy. :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...