Odliczamy!

sobota, 31 sierpnia 2013

Powoli do przodu

Z Bożą pomocą powoli gramolimy się do przodu.

Mieszkanie się znalazło (prawie dosłownie samo się znalazło, bo Karol nawet nie kiwnął palcem w tym kierunku, a pokój ma już zaklepany!) - może nie jest to jakaś rewelacja, ale dach nad głową ma zapewniony i co najważniejsze: będzie płacił tyle samo, co do tej pory. Uff. Zostają tylko trudy przeprowadzki.

Ja po wielu trudnych rozmowach, w stresie, w napięciu, nerwach i emocjach przez parę dni, w końcu dogadałam się z pracodawcami. W życiu nie byłam w tak trudnej logistycznie sytuacji, w życiu nie musiałam podejmować tak trudnych decyzji... To była porządna lekcja życia, z której naprawdę wiele wyniosłam. Mam nadzieję, że nie będę żałować swojego wyboru, bo w sumie musiałam zdecydować trochę w ciemno. Ufam, że Pan Jezus pobłogosławi i wyprostuje co trzeba, widząc dobrą wolę obu stron.

Nad kosztami wesela nie ma co biadolić. Umawiamy się na najbliższy tydzień, żeby spisać umowę z menadżerem lokalu, na który się zdecydowaliśmy oraz odwiedzić kancelarię parafialną przy kościele, w którym chcemy się pobrać. Nie mogę powiedzieć, że mamy 100% pewności. Gdzieś głęboko odzywa się nutka niepewności, czy to rzeczywiście jest dobre rozwiązanie. Ale tu też zdajemy się na Ducha Świętego, że nas poprowadzi tak, by było dobrze. I że pozwoli nam przez ciężką pracę zarobić na to, byśmy ten wyjątkowy dzień ślubu mogli hucznie świętować.

Trudny czas przed nami, ale z nadzieją patrzymy w przyszłość. W sercach mamy ogromną wdzięczność Bogu, że nam rozjaśnia różne ciemności i wspiera, prowadzi, dodaje sił. Wszystko powolutku zaczyna się jakoś układać. Oby tak dalej.

PS. Tylko smutno trochę, bo Karlik nie przeżył...

czwartek, 29 sierpnia 2013

Proszę państwa, oto Karlik

Ręka do góry - kto widział na własne oczy z bliska nietoperza? Ale tak z bliska, z bliska. Oczka, uszka, łapki, puchate ciałko... Nikt? Ja też nie. I w życiu mi się nawet nie śniło, że zobaczę.

Wczoraj popołudniu ciocia Ada próbowała ujarzmić siostrzenice Narzeczonego pod nieobecność ich mamy. W końcu, po długim oczekiwaniu (przez korki), z odsieczą przybył wujek Karol. Radość ogromna, pisk dziewczynek i ulga cioci. Po czym wujek oznajmia cioci, że przydałoby się znaleźć sklep zoologiczny, żeby kupić larwy...
- Jakie larwy??
- Dla nietoperza. Żeby miał co jeść.
- Jakiego nietoperza??
- No nietoperza, normalnego.
- Ale gdzie on jest?
- W aucie.
- ...?! W aucie??
- No, czeka. Mam nadzieję, że nie zdechnie przez ten stres.

Ktoś przyniósł małego, niemrawego i słabiutkiego nietoperka, którego trzeba podratować. A Narzeczony dobrym człowiekiem jest, to go wziął. I podratowuje. Taki był słodki, że aż musiałam go tutaj uwiecznić. No, sami zobaczcie.




Mięciutki jest, głaskałam. I tak słodziasznie otwierał mordkę, jak go Narzeczony karmił mączniakiem (takie larwy - łeeeee...) i poił strzykawką. I łapki ma takie malutkie, i wiesza się nimi na palcach tak jak na gałęziach. No przeurocze stworzenie, naprawdę. Sprawdzaliśmy w Wikipedii i najbardziej jest podobny do nietoperzy z rodziny mroczkowatych, konkretnie do gatunku karlików. Więc ochrzciliśmy go: Karlik.

My tu randez vous, a Karlik czeka w pudełku w przedpokoju. Ja chcę iść do toalety, a Narzeczony mi śpiewa:
- A Karliczek za nią jak za piękną panią... :D
Na szczęście za mną nie poszedł, ani nie poleciał. Wolałabym, żeby jednak mi się nie rozbrykał po mieszkaniu. Niech bryka u Narzeczonego. :)

Ot co, niech będzie i coś "edukacyjnego" na tym blogu. Ku potomności.
:)

środa, 28 sierpnia 2013

Nie upadaj na duchu, gdy On cię doświadcza...

... bo tego Pan miłuje, kogo karze, chłoszcze każdego, którego za syna przyjmuje (Hbr 12,5). 

Takimi słowami zaczął się ten tydzień podczas niedzielnej Liturgii Słowa - zauważył wczoraj słusznie Narzeczony. Tego, co się dzieje w ostatnich dniach, nie można w dosłownym sensie nazwać karą Boską. Bóg jest Miłością miłosierną, nie karze. Ale dopuszcza pewne doświadczenia, by... No właśnie nie do końca wiem po co. Pewnie po to, byśmy się czegoś nauczyli, dojrzewali, rozwijali się, pogłębiali swoją wiarę i miłość... Po prostu takie jest życie. Trzeba się mierzyć z różnymi wyzwaniami, to jest jeden z wymiarów naszego człowieczeństwa.

Nieprzewidziane dosyć spore wydatki - to raz. Zawirowania mieszkaniowe Narzeczonego, przez które znów odezwała się tęsknota i krótka, króciuteńka pokusa pt. "szkoda, że jeszcze nie mieszkamy razem, to byśmy już razem czegoś szukali, a nie znów z kimś obcym..." - to dwa. Konflikt interesów w mojej pracy, który zaczyna przybierać formę manipulacji pełnej nacisków, łącznie z wywieraniem presji, wpędzaniem w poczucie winy, obrażaniem się i scenami pełnymi łez itd. - to trzy. I jeszcze przygotowania do wyjazdu, to już za niecały miesiąc, a my wciąż nie wiemy prawie nic na pewno... A w tak zwanym "międzyczasie" chcielibyśmy już na 100% zdecydować co do daty ślubu w konkretnym kościele i miejsca na przyjęcie weselne, które trzeba już rezerwować. Wiąże się z tym wpłacenie dość sporego zadatku - wpłacimy i nie będziemy mieć praktycznie żadnych innych środków na wesele, a dodatkowo wisi w powietrzu wizja pokaźnego długu w najbliższych miesiącach... Słowem: Wszelkie karcenie na razie nie wydaje się radosne, ale smutne...

Potem jednak przynosi tym, którzy go doświadczyli, błogi plon sprawiedliwości. Dlatego wyprostujcie opadłe ręce i osłabłe kolana. Czyńcie proste ślady nogami waszymi...

I tego się trzymajmy.

Miej miłosierdzie dla nas i całego świata...

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Dotrzymane słowo, prawda i prostolinijność, czyli: ślubuję Ci uczciwość

Tym razem w nieco bardziej atrakcyjnych okolicznościach, niż zacisze mojego czy Karola pokoju, rozmawialiśmy na temat podsunięty przez autora książki "Nas dwoje...". O, tak było miło i pięknie:





Hm, prawdę mówiąc nie napracowaliśmy się tym razem. Nieskromnie napiszę - po prostu uczciwe ludzie jesteśmy. No, próbowałam wyciągnąć od Karola, żeby się jednak przyznał, czy nie porzucił wcześniej święceń kapłańskich, albo na ile ma zasądzone alimenty... Przyznał się! :D

Ja znowuż wyznałam Narzeczonemu (a teraz też reszcie świata czytającej te wypociny) swoją życiową tajemnicę o własnej głupocie, która kazała mi skakać dla zabawy z huśtawki, kiedy miałam 10 lat. Skakanie zaowocowało złamaną ręką i gipsem, ale że wstyd mi się było przyznać do głupoty, to mamie i lekarzowi ściemniłam historię o tym jak pulchniejsza koleżanka mnie popchnęła w biegu podczas zabawy... Tylko nic nie mówcie mojej mamie! Sama jej kiedyś powiem... ;)

A dotrzymywanie słowa? Oj, Karol nie dotrzymał słowa na przykład w dniu naszych zaręczyn - z przejęciem mówił mi, że musimy pojechać po jakiegoś potrąconego kota, a gdy przejeżdżaliśmy obok pewnego pięknego pałacu, zupełnie o tym zapomniał i jak gdyby nigdy nic zaprosił mnie do niego, by mi się oświadczyć! A co z biednym kotem?! Nieładnie tak zostawiać zwierzaki w potrzebie... No chyba, że są wyimaginowane. :D  Narzeczony z kolei zauważył, że ja nie dotrzymuję słowa, bo kiedyś obiecałam, że już nie będę mówić do Niego "głupku!", a wciąż mi się to zdarza... Ale to tak przez przypadek mi się wymyka! I zawsze od razu przepraszam. :)

Dobra, teraz poważnie, bo to ważny temat jest. No. Uczciwym trzeba być. Nie zatajać trudnych spraw, tylko mówić o nich. A jak się rozwiąże jakiś problem, to go zostawić, nie wracać do niego przez kolejnych 20 lat. I jak się wspólnie podejmuje decyzje, to trzeba się ich trzymać. Nie robić nic za plecami współmałżonka, to nieładnie. Jeszcze gorsze jest zatajanie swoich zarobków, albo ich zaniżanie i wydawanie zatajonych sum na szkodliwe głupoty. Nie można tak, no. W ogóle trzeba się nauczyć wspólnej, uczciwej polityki pieniężnej. Ale uczciwość to także troska o intymność naszej relacji, zatem plotkowanie i wywlekanie naszych wewnętrznych spraw wobec innych, bez wspólnego uzgodnienia, odpada. Po prostu.

***

Biedna Ada chodzi poobklejana plastrami na brodzie i szyi, bo ma szwy po usunięciu znamion. Oczywiście wzbudza tym ciekawość przechodniów. Już się przyzwyczaiła do ciekawskich spojrzeń, gdy idzie gdzieś sama. Ale śmieszniej jest, gdy idzie razem z Narzeczonym.
K.: Kurde, ludzie tak patrzą to na Ciebie z tymi plastrami, to na mnie. Wygląda, jakbym Cię bił! :D

Rzeczywiście, trochę tak to wygląda. Oczywiście, już musiało mi się zdarzyć, że zatroskany staruszek zaczepił mnie w sklepie z pytaniem: "Co się pani stało?!". Nie lubię, jak ktoś obcy wtrąca się w nieswoje sprawy, więc następnym razem chyba odpowiem, że mąż mnie bije. Biorąc pod uwagę fakt, że nie mam męża - wszystko jest w porządku! :D

K.: No, teraz wrócimy do domu i będę mógł dalej robić to, co zwykle robię w niedzielne wieczory.
A.: Czyli co?
K.: Bić Cię! :D
A.: :D Weź przestań o tym gadać, bo mam wrażenie, że "oswajasz" ten temat, żeby później... O rany, jakbyś tak podniósł na mnie rękę...! Nie wiem, co bym zrobiła...
K.: No właśnie, co byś zrobiła...
A.: Hm... Wiesz, lepiej może nie podnoś tej ręki na mnie. Bo chyba musiałabym Cię zostawić... A taki jesteś fajny, co Cię będę zostawiać... :D 
K.: :D


niedziela, 25 sierpnia 2013

Twórcza randka: plac zabaw i błądzenie po okolicy

... yyy, to znaczy nie błądzenie, tylko spacer krajoznawczy. Tak to jest, jak się mieszka w innej dzielnicy od 1,5 roku, a spacery po okolicy ograniczają się do kilku sklepów, kościoła i przystanków. Zresztą, co to za frajda włóczyć się samej wieczorami po uchodzących za niespokojne osiedlach? Żadna. I w dodatku raczej niebezpieczna. Ale już z Narzeczonym - czemu nie?

I nagle okazuje się, że nie dalej jak kilometr od mojego bloku są dwa bardzo ładne parki z pomnikami przyrody nawet, potok, zakonny kościółek, o którym nie miałam bladego pojęcia i... plac zabaw. Duuuży, fajny plac zabaw. :) Taki był właściwie od początku cel naszego spaceru - wymęczyłam u Narzeczonego zachciankę, że chcę na plac zabaw, a szczególnie na huśtawki. Wiem, że nie był tym zachwycony, ale mi uległ. I chyba dobrze na tym wyszedł, bo później był zadowolony. :) Czasem trzeba dać dojść do głosu dziecku, które w nas siedzi. Może bardzo głęboko, ale na pewno siedzi. Bo jeśli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego... :)

Dobra, dobra. Problem zaczął się, gdy mieliśmy wrócić. Narzeczony mówił:
- Tam jest ta kładka, którą przyszliśmy. Idziemy tam?
Ale Ada przecież wie lepiej...
- Co to za różnica, czy pójdziemy tędy, czy kawałek dalej...? Na pewno w dobrą stronę idziemy.

Mhm... Tyle razy już się przekonałam, że w moim mózgu GPS nie działa. Ba, nie działa nawet zwykła mapa i podstawowa orientacja przestrzenna... Ale przecież kiedyś już tędy szłam, więc jak skręcimy nie w tą, tylko w następną przecznicę, to nie ma różnicy... JEST różnica. Wynosi dokładnie: godzinę błądzenia między osiedlami. :D

Pytam Narzeczonego:
- Ale miły był ten dzisiejszy wieczorny spacer, prawda?
- Mhm. :)

No, naprawdę miły był. O zmroku, czyli w najpiękniejszym (moim ulubionym!) momencie w ciągu dnia, wśród zieleni, pod rękę z ukochaną osobą. Przy okazji spaliliśmy trochę kalorii po obiedzie i dotleniliśmy się. Ot co, twórcza randka w wydaniu schyłkowo-wakacyjnym.
:)

czwartek, 22 sierpnia 2013

Skąd wiem, że to ON ma być moim mężem?

No właśnie, skąd?

Nie wiem, skąd wiedzą inne dziewczyny, narzeczone, żony... Podzielę się drobną refleksją, jak ja to przeżywam.

Gdy spytałam Narzeczonego, skąd wie, że to ja mam być Jego żoną, odpowiedział:
- Jak to skąd? Bo Cię kocham.

Rzeczywiście, pierwszą odpowiedzią, która też mnie przychodzi na myśl, jest miłość. Pokochałam Go, więc naturalną konsekwencją prawdziwej miłości jest chęć spędzenia ze sobą reszty życia. Ale nawet gdy się kocha, przychodzą czasem gorsze chwile, że człowiek zastanawia się, czy to aby na pewno dobra droga. Może to wszystko, to po prostu fatalny splot różnych przypadków i tylko wydaje mi się, że chcę za Niego wyjść i zestarzeć się przy Nim w małżeństwie? Może okaże się za chwilę, że nie damy rady ze sobą wytrzymać i będziemy chcieli to rzucić w cholerę? Może...

Zwykle w takim momencie ucinam tę wyliczankę "może...". Bo zaczynam sobie przypominać i analizować, jak to się stało, że jestem z Nim. Począwszy od tego, że On był omodlony ze wszystkich stron zanim się poznaliśmy, przez to, kiedy i w jaki sposób się poznaliśmy, jak zaczęliśmy się spotykać... We wszystkim tym od początku był obecny Bóg. Chyba po dwóch tygodniach znajomości pierwszy raz byliśmy na Mszy świętej, na cmentarzu, później rekolekcje adwentowe... W międzyczasie było mnóstwo rozmów o wierze, słuchania konferencji, różnych nagrań katolickich, czytania wartościowych artykułów i książek... Później poza modlitwą za siebie nawzajem zaczęliśmy się wspólnie modlić, wspólnie spędzać różne święta, rekolekcje dla par... Wciąż pilnujemy, by trwać w łasce uświęcającej, by regularnie się spowiadać, często dzielimy się odczuciami i refleksjami po spowiedzi... Robimy czasem wspólne postanowienia i staramy się dbać o nasz rozwój duchowy...

Nie piszę tego, by chwalić się, jacy z nas katolicy, ale po to, by choć trochę oddać, jak ważne od samego początku było to, że non stop w naszym związku jest obecny Bóg. Bo w pewnym momencie doszliśmy razem do wniosku, że Bóg jest gwarantem naszej miłości. To dzięki Bogu przekonuję się, że nasza miłość jest dobrą drogą, Jego drogą. Bo ufam, że gdyby to nie było "to", Bóg dałby mi jakiś znak, jakiś niepokój, jakiś impuls, refleksję, cokolwiek, co by mnie odciągnęło od Karola. A skoro jest wręcz odwrotnie - skoro to Karol swoim życiem i swoją obecnością przy mnie przybliża mnie do Boga - to wierzę, że rzeczywiście wolą Bożą jest, byśmy stworzyli rodzinę i przez nasz związek (po ślubie przypieczętowany, uświęcony i nierozerwalny) wypełnili swoje powołanie do miłości.

Stąd wiem, że to ON ma być moim mężem.
Amen.
:)

środa, 21 sierpnia 2013

Historia pewnej książki

W parafii, do której często chodzimy na niedzielną Mszę świętą, pracuje pewien nieprzeciętny kapłan. To znaczy, jest zupełnie zwyczajny, niczym szczególnym się nie wyróżnia, nie zwraca na siebie uwagi, nie robi nic specjalnego. Po prostu wiernie i z mocą pełni swoją posługę. Od dłuższego już czasu coraz bardziej doświadczaliśmy tej mocy kapłaństwa w jego pracy duszpasterskiej. Spowiedź u niego? Łaaał. Dawno żaden kapłan nie poświęcał mi tyle uwagi i nie rozmawiał ze mną w konfesjonale na temat moich problemów w życiu duchowym. Jednego razu była nawet dosyć zabawna sytuacja.

Byliśmy u tego kapłana do spowiedzi razem, jedno po drugim, tuż przed Mszą świętą. Obojgu nam opowiadał m.in. o bł. Karolinie Kózkównie i jej pierścieniu, który podobno robi furorę wśród młodych ludzi chcących zabiegać o swoją czystość. Naprawdę ciekawe i zalecił nam, byśmy się trochę zorientowali w tym temacie, przemyśleli - może to nas pociąga i chcielibyśmy wykorzystać ten znak pierścienia, aby był dla nas pomocny. Tyle, że nie mieliśmy okazji podzielić się wrażeniami tuż po spowiedzi, bo od razu zaczęła się Msza św. Pod koniec, w ramach ogłoszeń parafialnych, zupełnie inny kapłan zachęcał do kupowania prasy katolickiej, szczególnie polecając artykuł o... pierścieniu bł. Karoliny... Spojrzeliśmy tylko na siebie i uśmiechnęliśmy się. A potem oczywiście kupiliśmy gazetę z tym artykułem i długo rozmawialiśmy o tym wszystkim. Niesamowicie Pan Bóg zadziałał przez ten drobny splot wydarzeń i mądrość spowiednika.

Poza spowiedzią, zawsze byliśmy poruszeni po Eucharystiach pod przewodnictwem tego kapłana. Szczególnie jego kazania były... niesamowite. Tak proste, wręcz zupełnie zwyczajne, ale niezwykle wymowne, dające do myślenia, poruszające do działania. Bez żadnych fajerwerków, po prostu jakby sam Bóg mówił do prostego grzesznika, jak ma się do Niego zbliżyć.

Ale miało być o książce... Któregoś razu wychodzimy z kościoła po niedzielnej Mszy świętej, od razu zaczynamy rozmawiać, że znów kazanie tego kapłana (nawet nie wiedzieliśmy jak się nazywa!) było świetne. Nagle mignął mi przed oczami uśmiech tego księdza... Odwracam się jeszcze raz, patrzę - no to on! Śmieje się! Ciągnę Karola za rękę, żeby podejść bliżej. Do przykościelnego kiosku z prasą i książkami. I na samym środku rzeczywiście to ten ksiądz, taki roześmiany, naturalny. I podpis: Ks. Jan Reczek, Różne są dary łaski, lecz ten sam Duch. O, tak wyglądał:


Byliśmy w szoku. No spoko, dobra spowiedź, dobre kazania, ale żeby od razu książki pisać? Łał. :) No i od razu wszystko jasne - dlaczego ta posługa z taką mocą? Charyzmatyk - więcej dodawać nie trzeba. Przy okazji dowiedzieliśmy się, jak ten ksiądz się nazywa (i jakie ma PIĘKNE imię! ;) ). Niestety, kiosk zamknięty. Nie da rady kupić tej książki. No nic, może jakoś w tygodniu, albo poczekamy do następnej niedzieli.

W tym samym tygodniu wybraliśmy się do wspomnianego kiedyś klasztoru, by porozmawiać na temat organizacji wesela w tym miejscu. Wchodzimy na recepcję, pytamy o panią menadżer, z którą byliśmy umówieni i... szok! Znów on uśmiecha się do nas z okładki! No prawie mnie zatkało. Obok recepcji wystawka w różnymi książkami katolickimi - w końcu to klasztor. I wśród nich, w centrum właśnie ta książka. Pomyśleliśmy - ewidentnie Pan Bóg chce, żebyśmy ją mieli. Tu i teraz. Bierzemy. Recepcjonistka, ku naszemu zdziwieniu, pyta, czy znamy tego księdza. Opowiadamy, że chodzimy często do parafii, w której pracuje i jesteśmy zawsze poruszeni tym, jak głosi Słowo Boże. A ona nam na to, że ks. Jan przyjeżdża często do tego klasztoru na rekolekcje, spotkania charyzmatyczne, modlitwy o uzdrowienie...
- Różni księża przyjeżdżają, ale zawsze najwięcej jest ludzi właśnie, gdy jest ks. Reczek. Mówią, że jest niesamowity. Pytają o niego, kiedy przyjedzie znowu... A w zwykłe niedziele też tak dobrze mówi? :)

O rany... Nie spodziewaliśmy się, że to znany i szanowany kapłan, zaangażowany w ruch charyzmatyczny. Byłam bardzo ciekawa tej książki, bo tak się składa, że miałam trochę do czynienia z grupami charyzmatycznymi, czytałam też wcześniej trochę na temat Odnowy w Duchu Św., charyzmatów i zagrożeń duchowych. Wydawało mi się, że pewnie za wiele nowego się nie dowiem. Myliłam się. Od początku, gdy skojarzyłam, że ks. Jan jest zaangażowany w Odnowę, bardzo mnie zafascynowało, że mimo to jest taki... zwyczajny. Charyzmatyczni kapłani, których dotąd poznałam, są nieco pretensjonalni. Owszem, głoszą Ewangelię z mocą, doświadczałam nieraz przez nich wielkiej pomocy duchowej, ale zawsze coś mi nie pasowało, jakoś raziło, bo nie lubię niepotrzebnego zamieszania, gwaru, przerostu formy nad treścią. To czego mi brakowało, znalazłam w posłudze tego kapłana - także przez tę książkę: prostoty, subtelności, pokory i pokoju.

Hm, trochę się rozpisałam, więc teraz krótko i zwięźle - dlaczego warto przeczytać tę książkę?

Jest napisana bardzo przystępnym językiem w formie rozmowy, wywiadu z osobą świecką. W prosty sposób wyjaśnia wiele zagadnień trudnych nie tylko dla osób, które nie mają pojęcia o Odnowie i charyzmatach, a zarazem jest nasiąknięta świadectwami Bożej mocy w przeróżnych dziedzinach życia. Narzeczony pochłonął ją w dwa dni, przez kolejne dwa tygodnie ją "trawił", nawiązując do niej w prawie każdej naszej rozmowie. Ja czytałam nieco dłużej, ale byłam równie poruszona (chociaż chyba z innych względów). Gdyby ktoś gdzieś kiedyś zobaczył tę roześmianą twarz na okładce - po prostu warto.

PS. Jeśli jakimś cudem kiedyś przeczyta to ks. Jan, albo ktoś kto zna księdza osobiście - serdecznie pozdrawiamy! Nie trzeba dziękować za reklamę - podamy numer konta... :D
:)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Jesteś dla mnie najważniejszą osobą na świecie, czyli: ślubuję Ci wierność

Temat dotyczący wierności bardzo mnie poruszył, wiele wyjaśnił i rozwiał sporo wątpliwości. Do tej pory bardzo jednoznacznie rozumiałam to zagadnienie:
WIERNOŚĆ = niedopuszczanie do zdrady 
W nieco szerszym kontekście miałam na myśli nie wdawanie się w inne relacje, które mogłyby zagrozić wyłączności naszej relacji w małżeństwie. Okazuje się jednak, że ta obietnica: ślubuję Ci wierność niesie za sobą o wiele bardziej rozbudowane i daleko idące skutki...

Po przeczytaniu tego rozdziału mieliśmy napisać do siebie listy, odpowiadając w nich na podsunięte pytania. Pozwolę sobie przytoczyć fragment mojego listu z odpowiedzią na pierwsze pytanie, bo sądzę, że chociaż to bardzo subiektywne, to jednak dobre i krótkie zarazem podsumowanie wniosków, do których doszliśmy (Karol zresztą czytając mój list stwierdził, że czuje się jakby drugi raz czytał swoją wypowiedź, tylko w trochę innych słowach ;) ).

Jak rozumiem moją wierność Tobie?

 Nigdy dotąd nie myślałam o wierności w kategoriach takich zwykłych codziennych obowiązków, zachowań, reakcji. Wiązałam wierność głównie ze sferą cielesną oraz z wyłącznością naszej relacji w sensie duchowym. Teraz patrzę na to nieco szerzej i bardzo mnie ucieszyło, że wierność można okazywać i pielęgnować na tyle różnych sposobów (łącznie z niewtajemniczaniem nikogo w nasze intymne sprawy). Moją wierność Tobie rozumiem teraz przede wszystkim jako dbanie o naszą relację: pielęgnowanie naszej jedności poprzez dialog, wspólny czas, sumienne wypełnianie obowiązków na co dzień, wzajemne wspieranie się oraz modlitwę za Ciebie i za nas. Do tej pory zawsze ta perspektywa ewentualnej zdrady trochę mnie przerażała, bo chociaż teraz w ogóle nie dopuszczam takiej możliwości (ani z mojej, ani z Twojej strony), to przecież nie wiadomo, co się może w życiu wydarzyć i kiedy dopadnie człowieka jakaś słabość, którą Zły wykorzysta przeciw nam... Ale teraz nabrałam takiej ufności, że jeśli będziemy naprawdę starannie dbać o jedność w naszym małżeństwie i pielęgnować ją, to tym samym pozamykamy "furtki" Złemu i będziemy chronieni przez Boga, który też będzie wierny swoim obietnicom wobec nas. Napawa mnie to nadzieją i pokojem.(...)

Autor podkreśla, że bardzo ważnym elementem związanym z wiernością jeszcze przed zawarciem małżeństwa jest definitywne uporządkowanie kontaktów z naszymi poprzednimi sympatiami. Dlatego w listach mieliśmy też o tym napisać - jak te relacje wyglądają i czy na pewno są definitywnie zerwane. Oprócz tego mieliśmy zastanowić się, w jakich dziedzinach życia nasza wierność może być wystawiona na próbę i co możemy zrobić razem, by naszej wierności nie wystawiać na próbę. Bardzo owocne rozważania. 

W rozdziale był też fragment świadectwa jednego z małżonków z pięćdziesięcioletnim już stażem małżeńskim, który wspomniał o ciekawej rzeczy. O obrączkach, na których przed ślubem wraz z przyszłą żoną zażyczyli sobie wygrawerowanie pewnego wersetu psalmu podzielonego na dwie części - tak, by dopiero połączone razem słowa prezentowały pełny sens. Bardzo nam się ten pomysł spodobał. Po przeczytaniu obszernych listów nie bardzo było już o czym dyskutować w kwestii wierności, więc... zaczęliśmy zastanawiać się, jakie zdanie moglibyśmy umieścić w dwóch częściach na naszych obrączkach... Było przy tym sporo śmiechu, bo Karol jak zawsze chciał znaleźć coś oryginalnego i tajemniczego :), ale padła też taka propozycja, która spodobała się nam obojgu. Jak zwykle musimy sobie wszystko powoli i na spokojnie przetrawić i zastanowić się nad tym - zresztą mamy na to sporo czasu. Kiedy zdecydujemy, pewnie podzielimy się tym tutaj. :)

Tymczasem dorzucę jeszcze jedną ciekawostkę z wczoraj. Kiedyś, kiedyś natknęłam się w blogosferze na wypowiedź promującą wymyślanie w okresie narzeczeństwa tzw. twórczych randek i zapisywanie ich w zeszycie, by później można było skorzystać z gotowych pomysłów, gdy dopadnie codzienna rutyna. Karol opatrzył naszą wczorajszą randkę mianem "twórczej". Powód: a może by tak o 20:30, tuż po Mszy i kolacji pojechać poratować biednego, słabego znalezionego jeża (a raczej jeżycę - jak to się mówi?), która ledwo daje radę wykarmić swoich siedem jeżątek (??)... Zjadła co prawda trochę posiekanych serduszek drobiowych, ale widzi pan, taka jest słaba, prawie się nie rusza... Ojojoj, cicicici, już dobrze malutka, wytrzymaj jeszcze tylko jeden zastrzyk... Szlachetna postawa, naprawdę. Ale w niedzielny wieczór, kiedy ja akurat jestem taaaaka stęskniona...? No, nie podobało mi się to, bo nawet tych małych jeżątek nie zobaczyłam... Ale w sumie to rzeczywiście nie była zwykła randka. Mimo to - oby takich randek "twórczych" z przymusu jak najmniej. :)

sobota, 17 sierpnia 2013

Szczęście od Boga

Moja mama często używa tego powiedzenia, w bardzo różnych sytuacjach.

Zaczynam robić ciasto, wbiłam pierwsze jajko do miski, patrzę - a ono zepsute.
Mama: Szczęście od Boga, że to pierwsze, które wbiłaś, bo inaczej wszystkie by się zmarnowały...!

Mama z przejęciem opowiada o zrozpaczonej znajomej, której córka potajemnie wyjechała do jednego z krajów arabskich za chłopakiem-muzułmaninem i tam pobrali się w meczecie. Na koniec dorzuca:
- Szczęście od Boga, że wy to tak normalnie, po Bożemu...!

Opowiadam mamie, że mi się tak strasznie nie chce już studiować... Mama kwituje:
- Szczęście od Boga, że to już ostatni rok...!

Rzadko bywam w domu i w sumie zapomniałam już sobie trochę, że mama tak często, choć może nie zawsze do końca świadomie, okazuje wdzięczność Bogu w takich zwykłych, codziennych sprawach. Nie wiem, czy ona przywiązuje do tego taką wagę, czy po prostu z przyzwyczajenia dorzuca takie powiedzonko. Ale zainspirowało mnie to dzisiaj. Owszem, staram się każdego dnia chociaż w krótkiej modlitwie dziękować Bogu za wszystko, czym wypełnione jest moje życie. Za te przyjemne rzeczy i za nieprzyjemności. Ale żeby tak przypisywać Bożej Opatrzności, że udało mi się nie zmarnować kilku jajek? Może przesada, a może właśnie o to chodzi...? By wszystko robić z Nim i mieć świadomość, że każdy mój krok jest możliwy właśnie dzięki Niemu...

Szczęście od Boga...
że wyszło mi dzisiaj pyszne ciasto marchewkowe, którym będę mogła podzielić się z Narzeczonym;
że mogę tak po prostu zatęsknić za Narzeczonym ufając, że jutro się zobaczymy;
że czeka mnie trudna rozmowa z pracodawcami, po której nie jestem pewna, co będzie dalej;
że o sprawach związanych ze ślubem musimy decydować teraz, kiedy tak wiele rzeczy jest pod znakiem zapytania;
że Narzeczonemu wysiadł komputer (a wcześniej telewizor) i ma dni skupienia w ciszy i samotności;
że chociaż Narzeczony w zepsutym przecież komputerze miał zakładkę z Modlitwą za przyszłą żonę, to i tak jak zwykle pomodlił się za mnie, po swojemu;
że do ślubu jeszcze tyyyle czasu, ale przynajmniej na razie się nie dłuży, tylko szybko leci;
że są wokół nas życzliwi ludzie, na których możemy liczyć;
że daje nam potrzebne łaski, by przezwyciężać codzienne trudy i przybliżać się ku Niemu...

Rany, to tylko tak na szybko. A poza tym jest przecież całe mnóstwo rzeczy, za które mogę (powinnam!) dziękować... Koniecznie. Od zaraz.

środa, 14 sierpnia 2013

Nocne narzeczonych wygłupy

K.: Hmm, jaki masz ładny pierścionek...
Ja: No...
K.: Kurczę, wygląda jak zaręczynowy...
Ja: No...
K.: Ciekawe od kogo dostałaś...
Ja: A od takiego jednego.
K.: No, kto to taki?
Ja: A taki, poczciwina nawet, chociaż dziwny trochę...
K.: Ale pierścionek ładny wybrał!
Ja: A, no piękny! Tylko wiesz, jak mi go dawał, to coś o wspólnym życiu przebąkiwał... Ale to chyba nie na poważnie, co? Żarty takie chyba.
K.: A cholera go wie...
Ja: No co ty?! Myślisz, że to mogło być na poważnie?
K.: Chyba mogło...
Ja: O kuźwa... To muszę to teraz jakoś odkręcić... Tylko jak...?
K.: Nie wiem.
Ja: Kurde, może ty byś mi pomógł? Taki fajny jesteś i nawet Cie lubię, to może być tamtego przegnał...
K.: :D
Ja: Ale tak, żebym pierścionka nie musiała oddawać, bo naprawdę ładny... :D

:D

***

Karol po raz niewiemktóry pastwi się nad refrenem wspomnianej ostatnio piosenki Brodki... Nagle doznaje oświecenia i z entuzjazmem stwierdza:
- Kurczę, chyba zaczynam TROCHĘ odbiegać od oryginału... Muszę sobie posłuchać oryginalnej wersji i poćwiczyć... :D
- ... :D (padłam na to: "TROCHĘ"... :D) 

O Jezusie Nazarejski... Najpierw... nie mógł znaleźć! Bo nawet nie wie, jaki tytuł ma ta piosenka... :D Sprawdza po kolei różne tytuły, słucha parę sekund i stwierdza z miną eksperta:
- Hm, nie, to nie to...
Próbuję Mu podpowiedzieć, gdzie może znaleźć to nagranie (mając na myśli bloga), ale nie - On szuka po swojemu. W końcu wpada na genialny pomysł, by na youtube wpisać... jedyne słowa, jakie zna z tej piosenki, czyli: DOBIJAM SIĘ. :D I niestety znalazł... Czeka na refren i...
- Doooooooobijam się! Dobijam się... i sprawdzam czy otwarteeeeee! (skąd On zna dalsze słowa?!)
...yszę znóóów, .......... słów! Za dużo słów na maaarneeeee!   :D

To było straszne. DWA RAZY zaśpiewał zawył... Artystyczna mimika, sceniczne gesty... Brodka może się od Niego uczyć! Płakałam... ze śmiechu. :D

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Od uczucia do decyzji, czyli: ślubuję Ci miłość

Zawsze zastanawiałam się, jak to się dzieje, że człowiek nagle rozpoznaje - to miłość! Kiedy jest ten moment graniczny między zakochaniem, a miłością? A może to wcale nie dzieje się nagle...? I może w ogóle zakochanie nie musi się kończyć, by móc mówić, że zaczęła się miłość...?

Na własny użytek już parę dobrych lat temu stworzyłam taką swoją małą "skalę" rozwoju relacji:
1. zauroczenie,
2. zakochanie,
3. miłość.
Karol został o niej dosyć wcześnie poinformowany i nawet mi przytaknął. Wyjaśniłam Mu, że tak to postrzegam, żeby uniknąć nieporozumień. Bałam się, że mi wyskoczy po tygodniu czy dwóch z jakimś wyznaniem, które owszem - może i mogłoby być świadectwem zakochania, ale raczej nie miłości. Nie po tak krótkim czasie. Sama siebie też bacznie obserwowałam. Zauroczona byłam już na drugiej randce. Karol czekający na mnie z piękną czerwoną różą, pachnący, z delikatnym zarostem, romantyczna komedia, podczas której nieśmiało złapał mnie za rękę... Nogi się pode mną uginały (i dziękowałam Bogu, że jednak nie włożyłam butów na obcasie, jak wcześniej planowałam!), motyle w brzuchu i te sprawy... Później z biegiem dni coraz bardziej sobie uświadamiałam, że coś się między nami zaczyna dziać. Że to chyba nie tylko zauroczenie (zwykle mijało po paru dniach, no maksymalnie do dwóch tygodni), że nie tylko mi się podoba, ale też lubię spędzać z Nim czas, nigdy się razem nie nudzimy, zawsze mamy o czym pogadać, wiele rzeczy nas łączy... Chyba jestem zakochana...!

Daleka jednak byłam od pochopnych wyznań. Nigdy wcześniej nikomu nie powiedziałam "kocham Cię". Dla mnie taka deklaracja była prawie równoznaczna z postanowieniem, że będziemy razem już na zawsze. Bo miłość to poważna sprawa, na całe życie, na wieczność! Powoli zaczynałam w Nim dostrzegać także wady, zaczęłam w zwykłych codziennych spotkaniach zauważać rzeczy, które mi się nie podobają i wręcz denerwują. W międzyczasie powywlekaliśmy sobie niektóre swoje tajemnice i rodzinne sekrety. Już nie było tak bardzo różowo i słodko. A mimo to coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że to tylko zwykłe trudności, jakie miewa każdy, a ja i tak nie wyobrażam już sobie życia bez Niego...

Pamiętam doskonale moment, w którym uświadomiłam sobie, że przeskoczyliśmy z zakochania na wyższy level. Towarzyszyły temu moje przejścia "lokalowe" i ostateczna decyzja o przeprowadzce. Decyzja, na którą nie zdobyłabym się, gdyby nie On. To dzięki Jego obecności i wsparciu znalazłam w sobie tyle siły i odwagi, by odciąć się od tego, co mi ciążyło i zacząć żyć po swojemu, w wolności. Karol bardzo mi wtedy pomógł - od wsparcia duchowego po praktyczną pomoc przy przeprowadzce. Poczułam, że mogę na Niego liczyć i sama też chciałam być dla Niego podporą. Chciałam dla Niego tego, co najlepsze i czułam, że On tak samo zadba o mnie. Jak to Karol wczoraj ładnie napisał: wyrazem miłości jest zaufanie, że mogę się tego samego spodziewać od Ciebie. Zrodziło się we mnie takie właśnie zaufanie.

 Dokładnie w momencie, gdy byłam już pewna, że kocham i gotowa tę miłość przyjąć - On któregoś dnia wyznał: kocham Cię..., na które mogłam odpowiedzieć tak samo z pełną świadomością i odpowiedzialnością. Wystarczyło nam na to około 2 miesięcy. Z pewnymi obawami, pełni niepewności, co dalej, wkroczyliśmy na drogę miłości, która nie jest już tylko uczuciem. Jest decyzją, wolą, postawą, zobowiązaniem...

Teraz mieliśmy okazję przypomnieć sobie to wszystko, spojrzeć z perspektywy czasu i porozmawiać w kontekście przysięgi małżeńskiej, w której przyrzekniemy sobie miłość do końca życia. Co to właściwie znaczy? W jaki sposób będziemy tę obietnicę miłości realizować? Jakie to niesie ze sobą konsekwencje? Mieliśmy też ciekawe ćwiczenie. Z fragmentu Hymnu o miłości każde z nas miało wybrać jedno zdanie, które jest dla nas szczególnie ważne i rozwinąć, jak je rozumiemy. Piszę dla nas, bo, jak można było się spodziewać, wybraliśmy dokładnie to samo zdanie, chociaż wcześniej tego nie konsultowaliśmy, ani nigdy dotąd chyba o tym nie rozmawialiśmy ("Odgapiasz ode mnie! Mogłaś wymyślić coś swojego!" - bardzo często nam się tak zdarza :) ): Miłość nigdy nie ustaje. I żeby było śmieszniej, wyjaśniliśmy to prawie w ten sam sposób, używając argumentu, że Miłość jest wieczna tak jak Bóg, bo od Niego pochodzi i to On sam jest Miłością... Niby już się przyzwyczaiłam, że często myślimy i mówimy tak samo, a jednak wciąż mnie to zadziwia... :)

Nasza miłość zrodziła się ze świadomej, obustronnej decyzji, ale mamy świadomość, że jeszcze w pewnym stopniu trwamy w stanie zakochania. Naukowcy mówią, że ta chemia może utrzymywać się do dwóch, a nawet trzech lat. Gdy byliśmy na rekolekcjach dla par, prowadzący przekonywał, że dobrze jest podjąć decyzję o ślubie właśnie w tym okresie, kiedy jeszcze utrzymuje się zakochanie, ale już możliwa jest świadoma decyzja: "kochamy się i chcemy być razem na dobre i na złe". Wstrzeliliśmy się idealnie, teraz zbliżamy się do pierwszej granicy (2 lat), po której zostaną już tylko śladowe ilości chemii. A później... zacznie się prawdziwa jazda bez trzymanki!  :D


sobota, 10 sierpnia 2013

Karolowe melodie

Zawsze bardzo chciałam, by Mężczyzna Mojego Życia pasjonował się muzyką, lubił śpiewać (grać też, ale to już nie tak bardzo konieczne), słuchać muzyki. Żeby przywiązywał do muzyki chociaż połowę takiej uwagi, jak ja. No i żebyśmy mieli choć trochę podobne gusta muzyczne.

Jak w mordę strzelił - Niebiosa wysłuchały moich próśb i Karol jest spełnieniem marzeń.

Lubi muzykę. Chyba w drugim mailu do mnie opisał mi dokładnie, czego lubi słuchać, jakich wykonawców i dlaczego. No i spotkaliśmy się pierwszy raz na koncercie! Zespołu, którego nazwy nie potrafił zapamiętać przez następny rok... :D

Słucha muzyki. Do końca - czego ja nie mogę zdzierżyć. Bo jak mi się coś nie podoba, to wyłączam kawałek choćby w połowie. A On musi dosłuchać do końca nawet największego wycia. Zwłaszcza, gdy ja jestem obok... :D

Czy przywiązuje wagę do muzyki tak jak ja? No nie wiem. Ja pamiętam, jakie piosenki były śpiewane na tym naszym pierwszym wspólnym koncercie (może nie wszystkie, ale z osiem na pewno), na koncercie, na którym byliśmy w nasze pierwsze walentynki; pamiętam, co było grane w radiu, gdy jechaliśmy w drodze na nasze zaręczyny i gdy stamtąd wracaliśmy; pamiętam z jakim wydarzeniem w naszym życiu wiąże się dana piosenka... On też pamięta. Chyba. Jak Mu przypomnę. Porządnie przypomnę. :D

Ale za to zna dużo więcej tekstów piosenek, zwłaszcza zagranicznych. Ja z tym kuleję.

Z tymi gustami muzycznymi to już nie tak zgodnie. Uzbierałoby się może kilkanaście piosenek, które wspólnie lubimy, ale ogólnie te nasze upodobania w którymś momencie nieco się rozjeżdżają. Albo, nie daj Boże, przez złośliwość Narzeczonego spotykają... Bo kiedy ja lubię jakąś piosenkę, a Jemu się nie podoba, co robi? Niestety - ŚPIEWA ją... To znaczy nie tę piosenkę, tylko co mu ślina na język przyniesie na "melodię" (co ja piszę?! To nawet koło tej melodii nie stało...!) tej piosenki... Wkurza mnie tym niemiłosiernie. Proszę, błagam, zaklinam, obrażam się, strzelam fochy...
- Aaaa! Bezcześcisz tę piosenkę! Weź przestań, bo jest mi naprawdę przykro, że się tak wydurniasz z mojego ulubionego kawałka...

Mogę sobie mówić. To tylko Go nakręca. I "śpiewa"...

Oryginał:

Karol na melodię refrenu (gdy mówię Mu, że chyba namierzyłam tę ćmę, która nam się plącze po pokoju):
Znaaaaaalazłaś ją! Znalazłaś jąąą...!
(albo gdy mówię, że Go jednak odprowadzę do drzwi):
Ooooooodprowadź mnie! Odprowadź mnieee...!
(albo gdy Go ponaglam, byśmy się już pomodlili, bo późno już i trzeba się zbierać):
Poooooooomódlmy się! Pomódlmy sięęę...!

Albo ostatni nasz hit. Oryginał:

Jednoosobowy zespół "Karolowe Melodie" śpiewa:
Karol wypił herbatę
a teraz chce ją wywalić
zeeeeee swojego ciała
wysikać ją za nic...   :D

A później:
Ada, Ada, weź przestań
bo do mnie nie pójdziesz.... :D

Albo jeszcze jedna mała próbka. To już co prawda nie z moich ulubionych, ale przejaw jakże wykwintnej wczorajszej twórczości mojego Narzeczonego.
Oryginał:
Karol na melodię refrenu:
Ściągnęłaś majtki - bo co?
Bo sama tego chciałaś...!
Ściągnęłaś majtki - bo co?
Bo dni płodne miałaś...!    :D

Żeby nie było - żadnych majtek nie ściągałam, to tylko fantazje Narzeczonego! :D

Taki to mój Meloman. Wcielony ideał muzyczny. Kocham. :)
 

czwartek, 8 sierpnia 2013

Czy jest lek na wątpliwości?

Sądzę, że tak. Ale działanie eliminujące wątpliwości, to "tylko" jego efekt uboczny.

Pisałam parę dni temu o trapiących mnie wątpliwościach w kwestiach dotyczących naszej czystości przedmałżeńskiej. Zły podsuwał mi różne dziwne myśli, bardzo "przekonujące" argumenty, dlaczego lepiej sobie dać z tym spokój, miałam straszny mętlik w głowie i zamęt w sercu... Chociaż w ogóle tego nie chciałam, zaczęłam coraz bardziej wierzyć w to, co mi próbował wmówić. To był dla mnie naprawdę trudny czas. Kiedy postanowiłam napisać o tym tutaj (co wcale tak łatwo mi nie przyszło), doznałam pewnego olśnienia. Zaczęłam dociekać przyczyn, DLACZEGO te wątpliwości się pojawiły. Czy dlatego, że przestało mi zależeć na zachowaniu dziewictwa do ślubu? Na pewno nie. A może dlatego, że tak bardzo pragniemy już tej bliskości, że sobie z tym nie radzimy? Bynajmniej. No więc dlaczego...?

Nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła jakiegoś ciekawego porównania, które mi pomogło uporać się z tą sytuacją.  :)

Kiedy Człowiek zaczyna coraz mniej dbać o siebie, jadać byle co i byle jak, nie dostarcza organizmowi odpowiedniej ilości potrzebnych do zdrowego funkcjonowania składników odżywczych. Jednym z pierwszych objawów takiego niedożywienia jest anemia. Często nie mamy pojęcia, że cierpimy na anemię. Może Człowiek się trochę gorzej czuje, jakiś taki słaby jest i blady, ale przecież nic takiego się nie dzieje. Jednak osłabiony organizm jest bardziej podatny na infekcje. Więc z łatwością przychodzi jakieś przeziębienie czy drobny stan zapalny. Człowiek próbuje się ratować domowymi sposobami, coś tam łyka, różne cuda wianki odprawia, ale specjalnej poprawy nie ma. Wciąż kiepsko się czuje, jest coraz słabszy, coraz gorzej wygląda, chociaż to miała być przecież tylko drobna infekcja. Problem nie leży jednak w infekcji. Organizm był w kiepskiej formie już wcześniej - TO była przyczyna infekcji. Kiedy Człowiek zaczyna sobie przypominać, co działo się WCZEŚNIEJ, zanim się rozchorował, w końcu orientuje się (przy pomocy odpowiedniego badania), że problem leży gdzie indziej. Zaniedbał się i ma anemię, więc najpierw trzeba TEMU zaradzić. Zaczyna się zdrowo odżywiać, uzupełnia braki, nieraz potrzebne są jakieś leki, witaminy i suplementy. Infekcja zwykle przechodzi jak ręką odjął, ewentualnie z drobną pomocą, ale wzmocniony organizm może już sobie z nią poradzić.

W ostatnich dniach zauważyłam podobny mechanizm w życiu duchowym. Nieraz Człowiek zaniedbuje swojego ducha - mniej się modli, jakoś tak na szybko, byle jak, rzadziej przeżywa Eucharystię, ciągle odkłada na "później" czytanie Słowa Bożego, nie pamięta już, kiedy ostatni raz był na adoracji, a spowiedź też by się już przydała... Ja chyba ostatnio byłam w takiej sytuacji. Zapadłam na taką duchową anemię... Tyle że zupełnie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Owszem, jakoś tak osłabł mój zapał i trochę gorzej się czułam duchowo, ale nie żebym się tym specjalnie przejmowała... I tak mojego osłabionego ducha dopadła "drobna infekcja" w postaci wątpliwości dotyczących tej jednej, ale jakże delikatnej sfery. Już nieraz przecież przychodziły takie niepewności, ale zwykle od razu dawałam sobie z nimi radę. A tym razem tak mnie to męczyło, jak nie wiem...

Na szczęście w porę przyszło olśnienie. Dokopałam się do GŁÓWNEJ przyczyny problemu...

Lek na duchową anemię? Przede wszystkim: spowiedź, Eucharystia, adoracja. Duchowy kop! Uff, kamień z serca... Od razu jakoś lżej, jakiś człowiek silniejszy. I łatwiej się zebrać do czytania Biblii, i do modlitwy, i do refleksji...
I okazuje się, że nie potrzeba specjalnego "leku" na wątpliwości. Bo w sumie... jakoś... zniknęły? Łoł, po prostu przeszły...! Powaga. :)

Mało że taki "efekt uboczny" - teraz czuję się jakbym miała osłonę Actimela przed Złym. :D

Słowem - chwała Panu!

PS. Jeśli czyta to jakiś lekarz, to błagam o wyrozumiałość i nie czepianie się szczegółów, niejasności i niedociągnięć w mojej pokrętnej analogii z anemią. :D Ważne, że porównanie zadziałało! :)

środa, 7 sierpnia 2013

Szczęściara

Miałam dzisiaj okazję w końcu poznać część współpracowników Narzeczonego. Trochę przez przypadek, bo umówiliśmy się, ale okazało się, że Karol musi zostać dłużej w pracy, więc nie pozostawało mi nic innego, jak przyjść do Jego gabinetu. Trochę nieśmiało chciałam zaczekać w poczekalni, ale Karol nalegał, żebym weszła dalej. Patrzę, a tam Jego szefowa (wcześniej widziałam ją na zdjęciach, stąd poznałam).

Karol: Aniu, poznaj w końcu - moja narzeczona, Ada.
Szefowa: Ooo, to ty jesteś tą szczęściarą! :)

Ja: No tak, zdecydowanie szczęściarą. :)


***

Siedzimy sobie wieczorem i rozkminiamy, w jakim miesiącu najlepiej byłoby począć dziecko, żeby uniknąć upałów w ciąży (i na początku, i pod koniec). Gadamy, myślimy, liczymy... Nagle ja stwierdzam:
- A tam, głupota. Możemy sobie planować, a jak będzie wcześniak i urodzi się z dwa miesiące wcześniej? Albo okaże się, że będziemy musieli się długo starać o dziecko? Do dupy z takimi rozkminami.
- No właśnie, będzie, co Bóg da i kiedy da. 
- Dokładnie. Aby zdrowe było. A nawet jak nie będzie zdrowe, to nic. To też będzie Boży dar.
- Nie, nie! Jan!
- ???
- No nie Bożydar, ustaliliśmy przecież, że pierwszy syn będzie Jan. :)
- Aaa...! Hahaha! :D 
 po chwili
- Już się wystraszyłam, że Ci się coś poodmieniało i byś nie zaakceptował niepełnosprawnego albo chorego dziecka...
- No co ty. Ale w sumie ten Bożydar...
- Taa... "Bożo-w porzo"... Życia by nie miał. :)
- A tam, wtedy to już o tym skeczu nikt nie będzie pamiętał, albo jak przez mgłę, coś jak my o Kabarecie Starszych Panów. A takie oryginalne imię i w dodatku katolickie!
- Zapomnij... :)

wtorek, 6 sierpnia 2013

Coś dla czekających na miłość

Wakacje są dla mnie wyjątkowym czasem. Wracam sobie bowiem do tego czasu, zanim się poznaliśmy. Kiedy jeszcze byłam sama... Po różnych przejściach, dłuższych i krótszych znajomościach... Sama i samotna. Rany, czasem już zapominam, jak to w ogóle było! Jak to było możliwe, że nie było Jego?! Że nie dzwonił co wieczór...?? Że nie mogłam się chociaż przez te dwa-trzy dni w tygodniu przytulić do ciepłych ramion...?? Że jak mama dzwoniła do mnie, to nie pytała "Co u Karola?"...?? Naprawdę, ciężko mi w to uwierzyć, że moje życie było takie... inne. Ale tak było. I to całkiem niedawno temu. Wracam sobie właśnie do mojego starego pamiętnika i czytam wpisy sprzed dwóch lat...

25.07.2011
(...) Dużo ostatnio myślę o nadchodzącym roku akademickim. O tym, czy znajdę pracę, gdzie odbędę praktyki, czy dam sobie radę z angielskim, a przede wszystkim, czy ustatkuję się w końcu w stałym związku... Chciałabym, żeby to był przełomowy rok, ważny, pełen odważnych decyzji, szczęśliwy bezpieczny. Chciałabym w końcu poczuć się przy kimś doceniona, mieć oparcie w kimś, kto sprawi, że będę mieć siłę przezwyciężyć wszystko, chciałabym móc już z kimś myśleć poważnie o życiu... Mam ogromną nadzieję, że ten rok spełni moje oczekiwania...

26.07.2011
(...) Ogarnął mnie jakiś dziwny smutek wywołany przeświadczeniem, że te pragnienia, o których pisałam wczoraj, są nierealne w najbliższym czasie... Nie wiem dlaczego, ale mam takie dziwne wrażenie, że przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać na miłość... Nie. Nie chcę już czekać. Jednak jestem niecierpliwa i chciałabym od razu... (...)

28.07.2011
(...) Modliłam się dziś na Mszy za faceta, który jest miłością mojego życia i gdzieś tam sobie czeka na mnie, tudzież mnie szuka. Żeby mu się dziś zrobiło jakoś cieplej na sercu, żeby sobie może nieświadomie pomyślał, że jestem tu, czekam na niego cierpliwie, modlę się za niego i strasznie tęsknię za nim, choć go jeszcze (chyba) nie znam... Ciekawe, czy on też o mnie myśli...
PS. Łzy to najlepszy płyn do demakijażu, jaki kiedykolwiek spotkałam...

13.08.2011
Nuda, nic się nie dzieje... Czuję się trochę jak takie ziarnko wrzucone w ziemię, które obumarło. Zapomniana, ukryta, wydawałoby się - bezużyteczna. Ale już niedługo. Niedługo rozkwitnę i przyniosę ogromny plon. Mam taką nadzieję. (...)

10.09.2011
(...) Tak sobie pomyślałam, że jednak chciałabym poznać tę miłość swojego życia w realu, a nie wirtualnie. Spojrzenie, uśmiech gest... To pierwsze spotkanie, pewnie przypadkowe i jakieś zaproszenie na kawę. I to niesamowite uczucie zauroczenia od pierwszego momentu... - tak bym chciała, żeby to wyglądało! Trochę bajkowo i zbyt idealistycznie, wiem. No, ale chociaż pomarzyć wolno. A może jednak...?

12.09.2011
Strasznie dużo myśli mnie ostatnio męczy. (...), także o tęsknocie za kimś bliskim, o wielkiej miłości, na którą czekam, o macierzyństwie i rodzinie, na którą nie mogę się doczekać... Wszystko to oddaję na modlitwie Jezusowi, chociaż teraz mam wrażenie, że sobie jakby o mnie zapomniał, albo "nie odświeżył sobie mojej strony"... Trochę boli, ale On wie lepiej i staram się ufać mimo wszystko.

14.09.2011
(...) Ostatnio kładąc się spać, wyobrażam sobie potencjalne "przypadkowe" spotkanie mojego przyszłego Lubego i całą niesamowitość tej chwili... "Marzenia są jedynym rajem, z którego nikt nie może nas wypędzić"...

20.09.2011
Szybko zleciał ten dzień. A na wieczór ogarnęła mnie jakaś straszna tęsknota za Tym Jedynym, na którego niecierpliwie czekam... Kimkolwiek jesteś, jeśli to czytasz - mam nadzieję, że już niebawem mnie przytulisz... Modlę się za Ciebie codziennie i nie mogę się doczekać, kiedy się odnajdziemy...!

25.09.2011
Rekolekcje w Kalwarii były na swój sposób wspaniałe. (...) Ciekawa była też sytuacja z goździkami - właśnie te, moje ulubione, kwiaty były cały weekend w kaplicy przy ołtarzu. W sobotę wieczorem poczułam takie przynaglenie i głos w sercu, żebym sobie jednego zabrała, bo to taki prezent od Jezusa... Zabrałam (złamany był, jakby czekał na mnie!). Kto by pomyślał, że pierwszego w życiu goździka dostanę od Jezusa... :) Mam nadzieję, że następnego dostanę od Jedynego... :) Ten czas nauczył mnie jeszcze jednej ważnej rzeczy. Przed wyjazdem myślałam, że już wszystkich najważniejszych spraw się nauczyłam, zrozumiałam i jestem już gotowa na spotkanie Jedynego i stworzenie dojrzałej relacji. Okazało się, że niekoniecznie. Jezus chyba chce mnie przez te wszystkie wydarzenia w ostatnim czasie jak najlepiej do tego spotkania przygotować. Pokazał mi przez ks. ..., że chyba jestem aktorem samej siebie. Chyba są dwie Ady... A tak być nie może. Trzeba z tym zrobić porządek. Inaczej nie będę potrafiła podjąć trudu budowania miłości i zaufania. Muszę wydobyć z siebie autentyczność i pokazać światu swoje prawdziwe "ja"... Oby mi w tym Bóg błogosławił. 

28.09.2011
(...) A ja modlę się za mojego Jedynego. Rozglądam się czujnie wokół siebie, ale tak naprawdę jeszcze bardziej nastawia mnie to nostalgicznie. Usiadłam sobie dziś wieczorem na parapecie na naszym 10 piętrze i tak westchnęłam, obejmując wzrokiem cały Kraków - ciekawe, gdzie jest ON...? Wierzę, że zjawi się w najbardziej odpowiednim momencie. A tymczasem idę spać, może mi się przyśni. 

1.10.2011
(...) Dzisiaj wspomnienie św. Tereski, myślałam, że może mi podeśle Jedynego, ale widocznie jeszcze nie czas. A jutro Aniołów Stróżów, to będę się modlić, żeby nasi Aniołowie Stróżowie nas do siebie przyprowadzili. Ufam. Staram się całym sercem ufać woli Bożej.


I przyprowadzili nas do siebie Aniołowie Stróżowie. Dokładnie dwa tygodnie później spotkaliśmy się pierwszy raz... Więcej o tym, co się dalej działo można przeczytać tutaj. :)

Może to komuś pomoże, może podniesie na duchu i wleje nadzieję, że warto czekać na Miłość. Z ufnością, z modlitwą, chociaż jest to tak trudne, bolesne i nieraz wyczerpujące czekanie... Warto. :)

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Miłość realizuje się w dialogu, czyli o istocie sakramentu małżeństwa

Bardzo ciekawy rozdział, rozpoczynający cykl tematów związanych właśnie z sakramentem i jedną z jego widzialnych form - przysięgą małżeńską. Zagadnienie sakramentu małżeństwa zostało omówione dosyć szeroko (tak naprawdę to temat-rzeka i chociaż powstało już tyle całych tomów o małżeństwie, to i tak nie można powiedzieć, że temat został wyczerpany - ale na potrzeby narzeczonych, którzy dopiero wkraczają w tę tematykę, poruszono kilka najważniejszych kwestii). To, co zwróciło naszą uwagę, wypunktowałam, opatrując krótkim komentarzem - tak będzie chyba najłatwiej.

KSIĄDZ NIE UDZIELA ŚLUBU
My mieliśmy taką świadomość już od dawna, ale w przeróżnych miejscach (na forach, blogach oraz oczywiście w codziennych rozmowach z innymi) można spotkać się z przeciwnymi opiniami, które wynikają zwykle z niewiedzy na temat istoty sakramentu małżeństwa. Tym bardziej jest to przykre, gdy tej podstawowej wiedzy nie mają sami narzeczeni, którzy lada chwila mają stanąć na ślubnym kobiercu, albo nawet nowożeńcy. Sakrament małżeństwa zawierają między sobą sami małżonkowie, oni sami udzielają sobie ślubu, wypowiadając słowa przysięgi małżeńskiej. To dzięki ich wzajemnej obietnicy bycia razem do śmierci w miłości, wierności i uczciwości dokonuje się sakramentalne uświęcenie ich relacji. Kapłan tylko przyjmuje ich przysięgę w imieniu Jezusa, potwierdza zawarcie sakramentu i błogosławi. Sądzę, że warto o tym wiedzieć, by mieć świadomość, do jak wysokiej rangi Kościół podnosi relację małżeńską i jak wielkie konsekwencje ponosi za sobą właśnie przysięga małżeńska, a nie słowa kapłana podczas zaślubin.

SAKRAMENT MAŁŻEŃSTWA JAKO ZNAK ZWIĄZKU CHRYSTUSA Z KOŚCIOŁEM
To z Katechizmu (KKK 1661). Chrystus udziela małżonkom łaski miłowania się wzajemnie tą miłością, jaką Chrystus umiłował Kościół. To dlatego Kościół bywa nazywany Oblubienicą Chrystusa. Jezus kocha wspólnotę Kościoła mimo wielu Jej błędów, grzechów, wewnętrznych konfliktów, egoizmu, skandali, antyświadectwa, a nawet zgorszenia... Kocha tak samo od czasów apostolskich. Kochał podczas średniowiecznych wypraw krzyżowych i rozłamów, kochał wielkich świętych Kościoła i nędznych grzeszników przez całe wieki... Każdą cząstkę Kościoła Jezus kocha najdoskonalszą miłością. Chyba nie trzeba wiele dodawać - skoro takiej miłości Bóg udziela startującym w małżeństwo nowożeńcom...

ŁASKA SAKRAMENTALNA DZIAŁA POPRZEZ DIALOG
W jaki sposób łaska sakramentu udoskonala tę ludzką miłość? Jak jest możliwe rozwijanie przysięganej miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej? Przez dialog. To wszystko, czego do tej pory nauczyliśmy się dzięki tej książce o dialogu w małżeństwie, zyskuje nową jakość. Naszemu dialogowi mamy nadawać cechy tej miłości, jaką Chrystus umiłował Kościół - powoli, mozolnie, dzień po dniu, w radościach i troskach, w zgodnych decyzjach i konfliktach... Troska o nasz dialog to otwieranie furtki do naszego życia Bogu - by w całym małżeństwie mogła w nas działać łaska sakramentu. Działać i uświęcać, prowadzić do pełnego zjednoczenia i całkowitego daru z siebie.

BIORĘ CIEBIE ZA MĘŻA...
Nie wiem, dlaczego, ale zawsze gdy analizowałam sobie słowa przysięgi małżeńskiej, jakoś pomijałam te początkowe słowa i skupiałam się na "ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską...". A okazuje się, że nie bez powodu na samym początku przysięgi (która też jest przecież dialogiem!) są słowa: "Ja ... biorę Ciebie ... za męża/żonę". Gdyby się zastanowić, to stwierdzenie biorę Ciebie jest dosyć kontrowersyjne. Drugą osobę można bowiem "brać" tylko na dwa sposoby: albo w sposób instrumentalny, jako moją własność, albo przyjmując ją jako dar. Wtedy też odpowiedzią na dar jest pragnienie stania się darem także dla tej drugiej osoby. Wydaje mi się, że to kwintesencja małżeństwa, a wypowiadane dalej ślubowanie oznacza po prostu wszystkie konsekwencje tego, że ja staję się darem i przyjmuję dar drugiej osoby...

To takie najważniejsze kwestie poruszone w tym rozdziale, które w szczególny sposób nas dotknęły i były inspiracją do ciekawej rozmowy. Nie ukrywam jednak, że zderzenie tej pięknej teorii z obrazem poszczególnych małżeństw czy to w naszym otoczeniu, czy też w blogosferze, napawa mnie wieloma różnymi obawami. Przy pełnej świadomości, że małżeństwo jest ogromnym trudem, jakoś pewne sytuacje, problemy, zależności i dylematy nie mieszczą mi się w głowie, wydaje mi się, że to wręcz niemożliwe, że widocznie coś musiało pójść nie tak... Ale Bóg jeden to wie, z czym nam przyjdzie się zmierzyć w małżeństwie, więc nie chcę wyrokować, oceniać, ani porównywać, bo przecież droga każdego małżeństwa jest inna. Pozostaje jedynie zaufać, że Pan poprowadzi nas w absolutnie najlepszy dla nas sposób, by jednocześnie nasze małżeństwo było wypełnieniem Jego woli i naszego powołania.

sobota, 3 sierpnia 2013

Razem czy osobno? Czyli o przedmałżeńskiej ortografii

Od początku, gdy dostaliśmy tę książkę i przeglądałam tytuły rozdziałów, ten był jednym z najbardziej intrygujących. Jaka ortografia?! Czy chodzi o to, że jeszcze przed ślubem mam się wszędzie podpisywać: Ada, narzeczona Karola, albo używać już dwuczłonowego nazwiska...? :D

Nie, nie, spokojnie. Intrygujący tytuł dotyczy równie intrygującego tematu - mieszkania przed ślubem. No właśnie, razem czy osobno? I dlaczego na pewno osobno? :)

Sprawa wygląda tak, że właściwie ten temat pominęliśmy. Polecenia do naszej pracy własnej pod tym rozdziałem dotyczyły sytuacji, w której narzeczeni mieszkają razem lub mają różne wątpliwości i rozterki związane z ewentualną perspektywą wspólnego zamieszkania przed ślubem. Uznaliśmy zatem, że nie mamy o czym rozmawiać, bo zwyczajnie w naszym odczuciu nie ma nawet takiej opcji.

Ale pomyślałam sobie, że chyba warto by jednak ten temat tutaj zaistniał, bo może ktoś z Czytelników takie właśnie rozterki przeżywa i jest ciekaw, jakie są argumenty przemawiające za tym, by poczekać ze wspólnym mieszkaniem do ślubu. Oprócz tych zaproponowanych przez autora, podam także te argumenty, które dla nas są szczególnie ważne.

1. Przede wszystkim, wspólne zamieszkanie w zasadzie wyklucza zachowanie czystości przedmałżeńskiej. Jedna, dwie, może nawet trzy noce pod rząd spędzone razem jeszcze o niczym nie przesądzają, ale nie wierzę, że na dłuższą metę tak się da. Po prostu nie wierzę i jestem przekonana, że w naszym przypadku skończyłoby się to w wiadomy sposób. A jeśli dla kogoś dochowanie dziewictwa do ślubu jest ważną wartością, to jest to chyba najsilniejszy argument.

2. Po drugie, wydaje mi się, że moment wspólnego zamieszkania jest dosyć trudny. My akurat niejednokrotnie mieliśmy okazję pobyć razem kilka dni pod rząd przy okazji różnych wyjazdów i wolnych dni, i mamy już pewne rozeznanie na temat swoich codziennych zachowań i przyzwyczajeń, więc nie sądzę, że nagle po wspólnym zamieszkaniu jakoś bardzo zdziwię się, że "od tej strony Go nie znałam!". Ale mimo to, nieco trudne do wspólnego ogarnięcia wydają mi się kwestie podziału obowiązków, wspólnego budżetu domowego, wspólnego spędzania czasu na co dzień, zapraszania gości i chodzenia w odwiedziny, ułożenia odpowiednich stosunków z naszymi rodzinami pochodzenia itd. Dlatego chciałabym, by ten dosyć newralgiczny moment wspólnego zamieszkania miał miejsce już PO przyjęciu sakramentu, który nas do tego jakoś przygotuje, uzdolni, umocni i pomoże to w odpowiedni sposób ogarnąć. Przyjęcie sakramentu jest bowiem aktem wiary w realną pomoc Boga  w zbudowaniu trwałego i szczęśliwego związku. A mieszkanie razem przed przyjęciem tego daru to takie trochę balansowanie na linie, odrzucenie tej Bożej pomocy i radzenie sobie na własną rękę. A wiadomo, że ludzkie możliwości są ograniczone. Każdy robi, jak uważa za słuszne, my wolimy polegać na Bogu.

3. Istnieje niebezpieczeństwo, że, mieszkając wspólnie w celu "lepszego poznania się i sprawdzenia", nie będziemy w stanie zdecydować, czy już poznaliśmy się wystarczająco, by się pobrać. I często okazuje się się, że taki stan tymczasowości przedłuża się w nieskończoność, no bo po co nam ślub, skoro już żyjemy razem? Nie potrzebujemy papierka, to nic nie zmieni, a tak to przynajmniej możemy się bez problemów w każdej chwili rozejść, jak nam nie coś wyjdzie... Nie twierdzę, że wszystkie pary mieszkające wspólnie prezentują takie podejście, ale w pewnej mierze na pewno jest takie ryzyko.

4. Z badań socjologicznych wynika, że wśród par mieszkających razem przed ślubem ilość rozwodów jest 5 RAZY większa niż wśród par, które nie zamieszkały razem. Na pewno przyczyny tych rozwodów są rozmaite i nie zawsze mają źródło w samym tylko przedmałżeńskim pomieszkiwaniu, ale na mnie te dane robią ogromne wrażenie.

5. Kiedyś już o tym pisaliśmy - taki czas jak teraz nie powtórzy się już nigdy. Czas randek, kombinowania, kiedy i jakby się tu spotkać, tęsknego wyczekiwania na te kilka godzin razem, czułych pożegnań i radosnych powitań... Jest w tym pewien urok, z którego nie warto chyba pochopnie rezygnować. My chcemy ten czas oczekiwania na maksa wykorzystać.

6. W końcu, sprawa wiary. Wspólne mieszkanie bez ślubu jest źródłem zgorszenia, czyli, jakby nie patrzeć, dosyć paskudnego grzechu. Dzisiaj to jest bardzo niemodne słowo, bo lansuje się taki styl bycia, w którym nic nikomu do tego, co ja robię i jak żyję - to tylko MOJA SPRAWA i niech mi się nikt nie wpieprza w moje życie. Ale dla osoby wierzącej, która stara się być wierna Jezusowemu nauczaniu, nie może to być bez znaczenia.

Co ważne, autor podkreśla, że Pan Bóg kocha wszystkich, którzy szczerze szukają prawdziwej miłości. Ale Kościół nie może uznawać sytuacji wspólnego mieszkania bez sakramentu za normalną, bo jest to swego rodzaju symulacja małżeństwa. Dlatego logiczną konsekwencją zamknięcia się narzeczonych na Boga w tym obszarze jest nieprzystępowanie do Komunii świętej.

Z pewnością argumentów ZA wspólnym zamieszkaniem przed ślubem jest tyle samo, a może nawet więcej, ale nie będę tutaj robić "drzewka decyzyjnego". Chciałam tylko nieco pokazać, jak to wygląda z naszej perspektywy. A każdy sam musi sobie odpowiedzieć, co jest dla niego ważne i według tego decydować o swoim życiu. Nam już nic do tego. Mam tylko nadzieję, że w naszym małżeństwie znajdą potwierdzenie te argumenty, którymi teraz się kierujemy i będziemy mogli z dumą odkrywać dobre owoce tego narzeczeńskiego oczekiwania.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Wariacje na temat czystości

K.: O czym myślisz?
Ja: O seksie.
K.: Uuu... :D Ekhm...
Ja: Ale nie tak, jak sądzisz. Inaczej...
K.: A, w sensie: CZY uprawiać?
Ja: Właśnie...
(...)

Mała dygresja.

Kilka dni temu byłam z moim bratem w hipermarkecie. Mieliśmy przedostać się do przeciwległego działu, a najkrótsza droga wiodła przez dział z alkoholami.
Ja: Nie lubię tędy przechodzić, chodźmy tamtędy.*
Brat: Co...? Dlaczego?
Ja: No drażni mnie to i nie lubię. Jak chcesz, to idź - spotkamy się po drugiej stronie. Ja idę naokoło.
Mój brat mocno się zdziwił, popatrzył na mnie z konsternacją i poszedł, oglądając alkohole. Ja poszłam naokoło. Gdy po chwili spotkaliśmy się w umówionym dziale, dociekał, o co chodzi.
Brat: Czemu nie chodzisz przez dział z alkoholami?
Ja: Bo mnie to drażni. Przypominam sobie od razu, jak smaczne są te alkohole i zwykle od razu mam chęć się napić. A po co wystawiać się na pokusy?
Brat: Naprawdę? Masz czasem ochotę się napić??
Ja: No jasne. A ty nie??
Brat: No, ja tak. Ale myślałem, że jak ty nie pijesz, to znaczy, że w ogóle nie masz takiej potrzeby...
(...)

Kiedyś, kiedyś też myślałam podobnie. Wydawało mi się, że ludzie, którzy np. zachowują czystość do ślubu, robią tak dlatego, że po prostu nie mają potrzeby wcześniej uprawiać seksu... Tak, wiem... Teraz się z tego śmieję, a nawet mi nieco wstyd, że byłam aż tak naiwna. Ale w sumie sama naprawdę nie miałam takiej potrzeby. Dopóki nie poznałam JEGO... :)

Żeby nie zostawić tak w zawieszeniu tej rozmowy o alkoholu dodam tylko, że oczywiście wyjaśniłam bratu, o co chodzi z tą abstynencją - że ja też mam czasem ochotę napić się czegoś mocniejszego, czasem to pragnienie jest naprawdę silne. Ale to jest właśnie istotą wyrzeczenia - dobrowolnie rezygnuję z czegoś, co jest dobre i co sprawia mi przyjemność, na co mam chęć. Owszem, nieraz jest mega trudno, ale widzę w tym głęboki sens i niesamowite owoce tego mojego postanowienia. Nie zmienia to jednak faktu, że bezsensem jest jeszcze dodatkowe umartwianie się w postaci wystawiania się na różne pokusy. Skoro dla mnie sam widok butelek z alkoholem już jest taką pokusą - jeśli mogę, omijam szerokim łukiem.

Ale w innych sferach już nie jest tak łatwo omijać pokusy. W sferze czystości przedmałżeńskiej, o której chcę nieco napisać, prawie każda bliskość fizyczna z Narzeczonym jest jak wąchanie podsuniętego pod nos kufla z dobrym piwem lub kieliszka z ulubionym winem przez... abstynenta. Niby nic, ale nabiera na nie ochoty. Lecz może tylko wąchać, nie wolno mu posmakować. To znaczy wolno, może, bo to w sumie nic zdrożnego. Ale przecież postanowił inaczej, podjął wyrzeczenie w jakimś konkretnym celu... Pojawiają się wątpliwości...

Ja też ostatnio zmagam się z różnymi wątpliwościami. Tak, tylko ja. Narzeczony dzielnie się trzyma i mnie wspiera. Jest to niezwykle ważne, bo Zły podsuwa mi naprawdę kuszące myśli i argumenty, dlaczego można by sobie odpuścić to czekanie. ..

Przecież to nic złego, seks jest dobry. Nic złego się nie stanie, świat się nie zawali, nikomu krzywdy nie zrobicie... Co to kogo obchodzi? To jest Wasza prywatna sprawa, przecież NIKT nie musi się dowiedzieć, że daliście sobie spokój i już współżyjecie. No właśnie, po co się tak męczyć? Przecież i tak macie dosyć swoich zmartwień, po co sobie dokładacie kolejną trudność? A poza tym, to nie żaden tam przypadkowy seks - przecież jesteście już zaręczeni, to tylko kwestia czasu... Co to za różnica, czy teraz, czy za te kilkanaście miesięcy? Przecież się kochacie! I jesteście dojrzali, zobacz, jak pilnie się przygotowujecie do małżeństwa - jesteście już na to gotowi...!

I tak dalej, i tak dalej... To tylko mała próbka tego, co mi ostatnio podsuwa Zły, żeby mnie zniechęcić. Swoją drogą, wiedział, skubany, gdzie uderzyć, bo często powtarza się, że ta przedmałżeńska czystość w bardzo dużej mierze zależy od kobiety. Wiadomo, że powinna to być wspólna decyzja i wspólne trwanie, ale jednak kobieta naturalnie jest wyposażona w pewne mechanizmy, dzięki którym łatwiej unikać prowokujących sytuacji i zachować trzeźwy umysł. Zatem atakuje ze zdwojoną siłą właśnie mnie...

Nie będę ukrywać, że jest teraz dużo trudniej. Do "zwykłych", codziennych zmagań dochodzą różne frustracje, mętlik w głowie, zamęt... Jest na to chyba tylko jedno lekarstwo - szukanie odpowiedzi na pytania i rodzące się wątpliwości u Źródła Miłości i jednoczesne bombardowanie ich wzmożoną modlitwą. Tak, zawsze, gdy próbuję sobie tak "na szybko" (w wiadomych sytuacjach, gdy jest to konieczne) poradzić z tymi pytaniami: Po co się starać? Po co czekać?, pierwszą myślą, jaka przychodzi mi do głowy jest MIŁOŚĆ. Wytrwanie jest możliwe tylko z Miłości, dla Miłości i dzięki Miłości - tej, którą czerpiemy od Boga, a która nas połączyła. I która pozwala sobie przypomnieć te wszystkie, o wiele ważniejsze, argumenty, dlaczego WARTO zaczekać... Bo wierzę, z całych sił wierzę i ufam, że warto. To tę wiarę i ufność chcę w sobie pielęgnować, nie wątpliwości. Bo chciałabym, by wiara przemieniła się w autentyczne doświadczenie - bym, już jako mężatka, mogła powiedzieć: tak, było warto...!

Ale teraz... Nawet krótkiej sukienki sobie nie mogę spokojnie włożyć**, bo się nie da... No po prostu się nie da - trochę więcej na wierzchu i od razu tylko jedno nam w głowie... Wrr... :)



* Gwoli wyjaśnienia - od kilku lat jestem abstynentką w KWC.
** Narzeczony mówił, żeby może lepiej o tym nie pisać, bo nas wszyscy wezmą za jakichś napalonych erotomanów, którzy myślą tylko o seksie, ale, prawdę mówiąc, w nosie mam takie podejrzenia. I nie wierzę, że każdy inny normalny facet nie poczuje się w jakiś sposób "zachęcony" do bliskości z ukochaną kobietą, widząc ją w kusym wdzianku, gdy są sam na sam. A co dopiero my - "wyposzczeni". :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...