Odliczamy!

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Na polu czy w dolinach?

W Pachnidłach oprócz konferencji poświęconych analizie kolejnych wersetów Pieśni nad Pieśniami jest także miejsce na pytania uczestników, które pojawiły się pod wpływem dotąd usłyszanych rozważań. Zupełnie inaczej słucha się takiego odcinka, bo siłą rzeczy jest trochę bardziej chaotyczny, omawiane kwestie niekoniecznie są ze sobą w jakikolwiek sposób powiązane, a sama atmosfera nieco luźniejsza. Trzeba przyznać, że wstrzeliliśmy się z tą konferencją idealnie właśnie w taki luźniejszy dzień - jeszcze w atmosferze świętowania, między spacerem a grillem.

Pierwsza ważna myśl: żeby było fajnie i owocnie w związku, samo nic się nie zrobi. Bóg też za nas wszystkiego nie zrobi. Potrzeba naszego zaangażowania. Trzeba robić, co tylko się da, a jednocześnie wszystko oddać Bogu i mieć świadomość, że cokolwiek dobrego się dzieje między nami, to tak naprawdę Jego dar. Brzmi trochę jak sprzeczność sama w sobie, ale przecież całe chrześcijaństwo takie jest. Bóg jest jeden, ale w trzech. Chrystus jest w stu procentach Bogiem i w stu procentach człowiekiem. W Eucharystii jest prawdziwy chleb i najprawdziwsze wino, które jednocześnie są prawdziwym Ciałem i najprawdziwszą Krwią Chrystusa. Może to brzmi trochę skomplikowanie, ale działa w życiu - coś na zasadzie słów św. Ignacego: Módl się tak jakby wszystko zależało od Boga, a działaj tak, jakby wszystko zależało od ciebie. Nie można ani siedzieć z założonymi rękami, modląc się tylko: "Boże, no zrób coś"*, ani działać tylko na własną rękę, nie wpuszczając w związek Boga.

To znaczy, teoretycznie można. I tu druga ważna myśl: w dużym uproszczeniu można w tym względzie wyróżnić dwa rodzaje związków - rosnące jak kwiaty na polu i w dolinach. Na polu to znaczy na dobrej glebie, w odpowiednio nasłonecznionym miejscu, w sprzyjających warunkach - czyli związek na fundamencie wiary, w którym nadzieję pokłada się w Bogu. Wiadomo, trzeba o niego dbać, trzeba się napracować, ale podstawą jest obecność Boża, Jego łaska, która wspiera. Kwiaty rosnące w dolinach mają dużo gorsze warunki, a nierzadko rosną między nimi bolesne ciernie - to trochę tak jak w związku ludzi, którzy nie chcą żyć z Bogiem. Nikt nie mówi, że się nie da - bo da się stworzyć wartościową relację, tylko pewnie będzie to dużo trudniejsze i niejednokrotnie może okupione różnymi zranieniami.

W tym wszystkim nie chodzi jednak o ocenianie, który związek jest jaki, tylko o pokazanie perspektywy wyboru. Jeśli masz wybór - lepiej posadzić swój kwiat na polu, a nie w dolinach. Pewnie, że nie na wszystko mamy wpływ, pewnie, że serce nie sługa i czasem miłość jest silniejsza od (nie)wiary, pewnie, że nikt nie skazuje związków osób niewierzących na straty. Ale jeśli jest możliwość wyboru - lepiej postawić współpracę z Szefem. Jego koncepcja miłości zawsze będzie doskonalsza i bardziej owocna niż samo ludzkie ciułanie.

Nawet jeśli - tak jak my - wybiera się od początku wersję all inclusive, czyli współpracę z Bożą łaską, to nie znaczy, że na tym koniec i już jesteśmy super hiper mega. To trzeba ciągle na nowo wybierać. Każdego dnia próbować, starać się, działać, budować, a jednocześnie dziękować tak, jakby tu nic nie zależało od nas. Już kiedyś chyba o tym pisałam, jak zadziwiające jest to uczucie, gdy sobie czasem uświadamiamy, że to wszystko, co jest między nami, jest jednocześnie naszą zasługą i Bożym darem. Po prostu niesamowite. I tak sobie myślę, że to w dużej mierze jest źródłem naszego szczęścia. Takiego doświadczenia życzylibyśmy każdemu.


* Karol to fajnie skomentował:
- To tak jakbyśmy się rozebrali do naga, położyli w jednym łóżku i zaczęli się modlić: Boże, prosimy Cię o czystość! :D

***

Ja: Mógłbyś trochę uważać, już w kilku miejscach zaciągnąłeś mi rajstopy...
K.: Ojej, przepraszam.
Ja: Przeprosiny to swoją drogą, ale chyba będziesz musiał mi je odkupić. ;D
K.: Dobra, kupię ci ze dwie pary.
Ja: Nie trzeba tyle, wystarczy jedna.
K.: Nawet trzy ci kupię, żebym mógł sobie spokojnie zaciągać... :D

piątek, 27 czerwca 2014

Obroniona narzeczona

Uff, jaka to ulga!
Poszło gładko*, mogłam się wykazać, a jak po moich wywodach usłyszałam, że komisja będzie wnioskować o dyplom z wyróżnieniem, a moją pracę chce zgłosić na konkurs to prawie padłam. :D

Na żadne wakacje się nie wybieramy, ale teraz dla mnie to będą prawie-wakacje: przyjdę z pracy i nie będę musiała robić absolutnie NIC. Żadnego uczenia się, żadnego szukania w notatkach i podręcznikach, żadnego pisania i powtarzania. A za to będę mogła w końcu poczytać zaległe książki, oddać się pieczeniu ciast i ciasteczek, sprzątaniu i praniu, a może nawet w końcu zmuszę się do umycia okna, żeby na jego tle ładnie prezentowały się goździki, które dostałam od Narzeczonego z gratulacjami. :)

Ciężko mi w to wszystko uwierzyć. Życie jest piękne. ;)
Niech żyje woooolnooość, wolność i swoboooda! :)

A już jutro druga odsłona świętowania połączona z kolejną konfrontacją wirtualną w realu. To chyba najlepsze, co nam się przydarzyło dzięki blogowi. ;)
Będzie się działo. ;)


* Żeby nie było, że to tylko moja zasługa - przecież dziś (!) moje ulubione święto, Najświętszego Serca. Toteż rano pognałam obgadać sprawę z Jego właścicielem i zaczerpnąć siły z Jego ołtarza. Dzięki, Panie Jezu. Ty wiesz. ;)

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Soczysty związek w cieniu

Najpierw konkurs.
Karol uparcie twierdzi, że wygrana była od początku przesądzona, ale nie słuchajcie go. Jego przewaga punktowa wynosiła... (uwaga) 0,25 pkt. I to tylko dlatego, że wymyślił pytania z kosmosu. Ulubioną nauczycielkę jeszcze wyłapałam, ale gdzie ubzdurał sobie spędzić emeryturę, to bym w życiu nie wpadła.(- A bo to dopiero tak ostatnio mi przyszło do głowy...). Sam zresztą nie był lepszy - moją patronką z bierzmowania uczynił... bł. Marię Rodzyńską (ktokolwiek to jest), nie mówiąc już o tym, że nie znał mojego numeru buta. Ehh, faaaajnie było. :)
A tak na marginesie - co było najśmieszniejsze w całym konkursie? Każde pytanie musiało mieć określoną kategorię - jak w Jednym z dziesięciu. Polew był przedni.
- Kategoriaaaa... Socjologia. Z kim siedziałem w ławce w liceum? :D

No i cóż, wygrany przygotowuje ciekawą randkę, a przegrana nie może się doczekać. :D

A o.Szustak mówił nam tym razem o tym, co sprawia, że związek jest soczysty, pełen życia, owocny - wspólna modlitwa. Kto nieprzekonany, niech posłucha (konferencja O ławce). Potwierdzamy w stu procentach - owszem, trudno jest zacząć, ale im wcześniej, tym lepiej. Naprawdę warto. Wspólna modlitwa to zaproszenie w tę naszą relację Boga - we wszystkie nasze problemy, trudności, radości, nadzieje, pragnienia, obawy. We wszystkie sprawy, które dzielimy. Okrycie ich cieniem Bożej obecności. Jednym spasuje wspólny różaniec, drudzy wolą własnymi słowami, inni modlą się brewiarzem, albo jakąś swoją ulubioną modlitwą.  Nieistotne. Ważne, by wciąż uczyć się stawiać w centrum Boga.

I jeszcze druga ciekawa myśl z konferencji - o uporządkowaniu innych ważnych relacji. Kiedy się wchodzi w związek, trzeba mieć świadomość, jak wyglądają w moim życiu pozostałe miłości - względem rodziców, rodzeństwa, przyjaciół. Często trzeba te relacje uporządkować. Brak wolności w miłości do rodziców i życie w ciągłym (niesłusznym) poczuciu winy wobec nich + zazdrość i zranienia w zbyt bliskich i hermetycznych przyjaźniach = prędzej czy później zrujnowany związek (raczej prędzej, niż później). Warto sobie to wszystko na spokojnie przemyśleć, poukładać, może podjąć odpowiednie kroki, by te niezdrowe relacje oczyścić i wyprostować.

To tak w skrócie. Kto czuje niedosyt - szuka i słucha. Warto.

***

Ja: Wiesz, co mi się najbardziej podoba w naszym związku?
K.: Hm?
Ja: Taka świadomość, że jak chcemy, żeby było fajnie, to trzeba ciągle nad tym pracować, bo samo się nie zrobi.
I że nam się chce, rzeczywiście się staramy i są tego konkretne owoce.
K.: Mhm.
Ja: A Tobie co się najbardziej podoba w naszym związku?
K.: Ty. ;)

To się dowiedziałam. ;D

piątek, 20 czerwca 2014

Sztuka perswazji

K.: No bo wiesz, kiedyś, jeszcze na studiach, to ja oglądałem z 90 procent wszystkich meczy na mundialu. To chyba nic dziwnego, że teraz jak mam dzień wolny, to chciałbym chociaż te trzy mecze obejrzeć...
Ja: Coooo?? TRZY mecze??? Chyba zwariowałeś. Jeden możemy obejrzeć, spoko, ale trzyyy?? W życiu. Nie ze mną...
K.: Ha! Wiedziałem! Jakbym Ci zaproponował, żebyśmy jeden mecz zobaczyli, to byś pewnie kręciła nosem, a tak w perspektywie trzech to SAMA powiedziałaś, żeby jeden obejrzeć! Haha! To się nazywa sztuka perswazji! :D

Dawno nie mieliśmy tak pięknej randki. Obiad przy świecach w "restauracji" Ada&Ada, wyjątkowa dla nas procesja Bożego Ciała, kolacja i rewelacyjne lody, a nawet znalazł się czas na ten nieszczęsny mecz. Do tego duuużo czułości, duuużo rozmów, duuużo modlitwy. I taka niezwykła, choć zwyczajna, radość z bycia razem.
:)

A teraz przydałoby się duuużo pięknych snów, bo ostatnio zbyt często śni mi się praca w jakichś absurdalnych konfiguracjach*...

* Aż dziw, że nie śni mi się jeszcze obrona...  


***

- Wiesz, jakie słowa wpisywane w wyszukiwarkę ostatnio często do nas odsyłają?
- No jakie?
- "Protokół przedślubny pytania 2014". :D Jakby to co roku była nowa baza pytań... ;p
- Hehe. ;) Niedługo to narzeczeni będą przychodzić do kancelarii spisać protokół, a tam ksiądz najpierw spyta: "A tego bloga przeczytali?? Jak nie, to przeczytać, nauczyć się i dopiero wrócić!"... :D 


Skromność przede wszystkim. ;)

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Starać się, zabiegać, zdobywać...

... trzeba cały czas! Nie, że jak już podjęliśmy decyzję o ślubie/pobraliśmy się/urodziło nam się dziecko/posłaliśmy je do szkoły czy na studia, to można sobie odpuścić. NIE można. Trzeba wciąż na nowo dbać o siebie nawzajem - wymyślać ciekawe formy spędzania wspólnego czasu, obdarowywać się drobiazgami, przynosić jej kwiaty, upiec dla niego ciasto, wybrać się na romantyczny spacer, do kina, na koncert, zrobić razem coś głupiego, spełniać marzenia... Ruszyć tyłek i wziąć się w garść - pokazać, że ukochana osoba jest dla mnie najważniejsza! Że chce mi się wciąż ją zaskakiwać i na przeróżne sposoby zapewniać o mojej miłości i oddaniu.

Wiadomo, że czasem najlepszym dowodem tego oddania jest np. wyręczenie w jakichś obowiązkach, podwiezienie do pracy czy ustąpienie w niewiele znaczącej kłótni, żeby tę osobę zadowolić. Ale o. Szustak przekonuje, żeby wychodzić poza schemat i systematycznie, bez okazji robić coś "łaaał". To dobry sposób, żeby wciąż było "gorąco" - by po dziesięciu, piętnastu czy dwudziestu latach małżeństwa trwał żar zakochania, radość z bycia razem i błysk w oczach taki sam jak na początku związku. To naprawdę jest możliwe - trzeba tylko chcieć i działać.

I tu musieliśmy uderzyć się w piersi. Ostatnie miesiące były tak trudne i zwariowane, że... ciężko mówić o jakimś specjalnym staraniu z naszej strony. Spotkania, rozmowy telefoniczne - ograniczane do minimum, na szybko, w zmęczeniu, bo jest przecież tyle ważnych spraw... Owszem, pomagaliśmy sobie, jak tylko się dało i nie można powiedzieć, że się od siebie oddaliliśmy - chyba nawet wręcz przeciwnie. Ale żeby zrobić cokolwiek "ponad", jakiś drobiazg nawet, by na nowo rozniecić ten żar... No, nie bardzo. Taka trochę wegetacja... Dopiero teraz powoli zaczynamy odżywać i wracamy do normalności. Samo to, że w końcu zabraliśmy się za słuchanie Pachnideł już jest znakiem w dobrym kierunku. I całe szczęście, że jakimś cudem się w tym wszystkim jeszcze nie pogubiliśmy...

Ta konferencja (O staraniach) była nam teraz bardzo potrzebna*. To taki motywacyjny kop, żeby się wziąć w garść i na nowo zacząć starać się, zabiegać, zdobywać...!

Pierwszy spontaniczny pomysł - konkurs pt. "Ile o mnie wiesz?". Przez najbliższy tydzień każde z nas przygotowuje 20 pytań dla drugiej osoby, które mają pozwolić sprawdzić, ile o sobie (jeszcze nie) wiemy. Wygrany przygotowuje ciekawą kolejną randkę. ;D


*Chociaż mamy dziwne wrażenie, że w tej i poprzedniej konferencji Szustak nas prawie że zachęcał do rozstania się... :D Posłuchajcie sobie, naprawdę momentami człowiek się zastanawia, czy sobie całej tej miłości nie wmówił, bo dosłownie wszystko podaje w wątpliwość i stawia naprawdę trudne pytania... :o
Ale jak się na to spojrzy tak na chłodno i w szczerości na nie odpowie, to zupełnie inaczej później się na tę naszą relację patrzy. Bardziej się to wszystko docenia. No, ale ten moment TUŻ PO wysłuchaniu - podejrzliwe patrzenie na siebie, próbując się domyślać: "Jezu, a może on/ona ma po tym wątpliwości i zaraz powie: Chyba musimy poważnie porozmawiać...?!" - stan przedzawałowy nam Szustak zapewnił już drugi raz. :D Ale na szczęście później to uczucie ulgi i konstruktywne wnioski  wszystko wynagrodziły. Uff. ;)

sobota, 14 czerwca 2014

Szanse na wychowanie świętego

Chwilę wcześniej rozmawialiśmy o rodzicach św. Tereski z Lisieux - jakie to musiało być święte małżeństwo, że pięć ich córek wybrało życie zakonne - jedna wizytka i cztery karmelitanki - w tym wielka Święta i doktor Kościoła...! Kurczę, fajnie byłoby tak wychować Świętego...

Minęło trochę czasu, rozmowa zeszła na inne tematy. W pewnym momencie, opowiadając o czymś, powiedziałam, że coś jest "popieprzone"...
- Uuu... Tak to świętego nie wychowasz... :D
- No, zwłaszcza jak mąż będzie się mnie tak we wszystkim czepiał... ;p
- Ale ja się zmienię po ślubie!
- Pff! Dobre sobie... Uważaj, bo uwierzę... ;)
- No wiesz co... Przecież sakrament może zdziałać cuda.
- Tak, sakrament działa, ale nie sprawi, że nagle będziesz innym człowiekiem. Oj, wiesz, o co mi chodzi - mam na myśli te wszystkie laski, które wiążą się z draniami i cwelami, bo myślą, że "po ślubie się zmieni".
- Hm... Cwele, dranie... A ja do jakiej kategorii się zaliczam??
- Niech pomyślę... Sietniok? Albo jeszcze lepiej - ziajok! A najlepsze jest to, że nie masz pojęcia, co to znaczy*... ;D
- Pięknie... (wzdycha) Panie Boże, daj mi siły... (po chwili) Żeby jej przylać. :D


Taa, tak to na pewno wychowamy świętego... ;p

* To określenia z gwary góralskiej. 
***

- Tam to szafy były takie, że mógłbym w nich czwórkę nieślubnych dzieci hodować... 
- ;D Spoko, może lepiej już się pomódlmy, bo zaczynasz bredzić. ;)
- Ok. W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
- Amen.
- To może pomódlmy się dzisiaj za nieślubne dzieci...

:D

czwartek, 12 czerwca 2014

Dobry dzień

Taki dzisiaj dobry dzień, że aż nie wiem, co napisać... :)

Wiele ważnych spraw udało mi się szczęśliwie załatwić i to w optymalnym czasie (ku mojemu zdziwieniu!). Myślałam więc, że spotkała mnie pełnia szczęścia. Przychodzę jednak do pracy, a tu pewien młodociany delikwent podchodzi do mnie, patrzy z podejrzaną jak na takiego łobuza, czułością i zaczyna płakać. Pytam:
- Co się stało?? Jesteś śpiący?
- Nie.
- Jesteś głodny?
- Nie.
- Chce ci się pić?
- Nie.
- Chcesz kupę?
- Nie.
- Chcesz się czymś pobawić?
- Nie.
- To o co chodzi??
- ... (młody w ryk)

Patrzymy na siebie, zachodząc w głowę, o co ten płacz...
Przyklękam przy nim i pytam:
- Chcesz się przytulić?
- Taaaak... - i wtula się we mnie z całych sił.
Po chwili idzie bawić się dalej, jak gdyby nigdy nic. A do mnie przychodzą inni zazdrośnicy - skoro jego przytuliłam, to czemu ich nie? I tak kolejka, chyba z 15 minut się przytulaliśmy... ;)

Wstałam od tych przytulasów i stwierdziłam, że życie jest piękne. :)

A dla kontrastu - jak mielibyśmy się cieszyć dobrymi dniami, gdyby nie było dni złych?
Oj, znamy to skądś... ;p

Trzyyyy, dwaaaa, jedeeeen...!
Nawet prezydent Bronek nam kibicuje. ;D
Oł jeeee :D

wtorek, 10 czerwca 2014

Czy to TEN? Czy to TA?

W zasadzie od początku, gdy się poznaliśmy, zadawaliśmy sobie te pytania. Co ciekawe, różne podpowiedzi na ten temat przewinęły nam się już kilkakrotnie w naszym związku. A to na rekolekcjach, a to w książce "Nas dwoje", a to w jakichś rozmowach ze znajomymi małżonkami... Konferencja "O pewności" była dla nas już którymś z kolei podejściem do tematu. Rewolucji nie zrobiła, ale zainspirowała do odświeżenia pewnych przesłanek i wniosków w kwestii naszej relacji. "Refresh" bardzo owocny, utwierdzający w podjętych decyzjach. ;)

Naprawdę warto posłuchać, jakie spojrzenie na pewność co do partnera w związku ukazuje Pieśń nad Pieśniami, skąd bierze się taka, a nie inna wizja kryteriów tej "pewności" i w jaki sposób samemu odpowiedzieć sobie na to niezwykle istotne pytanie: "Czy to TEN JEDYNY? Czy to TA JEDYNA?".

Na zachętę najważniejsze wskazówki w telegraficznym skrócie.
1. Poznaj jej/jego "śmierci" - słabości, wady, trudności, uzależnienia, toksyczne relacje, zranienia i tak dalej. To, co sprawia, że nie jest chodzącym ideałem. Bo nikt nim nie jest. Świadomość tego jest sprawą kluczową dla przyszłości związku.
2. Sprawdź, czy on/ona jest w stanie przyznać się do swoich błędów i słabości. Czy ma zdolność przyznania się do winy i przebaczania? Czy jest świadom/a swojej niedoskonałości i ma choć trochę pokory, by chcieć nad sobą pracować? Bez tego ani rusz.
3. Spójrz jeszcze raz na jej/jego "nieidealności" i odpowiedz sobie na pytanie: da się z tym żyć, czy to raczej pogrąży nas oboje? Różne kompilacje osób i konkretnych trudności mogą dać różne odpowiedzi. Trzeba stanąć w prawdzie przed samym sobą i odpowiedzieć: czy mogę żyć z jej/jego skąpstwem/nieczystością/zranieniami od ojca alkoholika/uzależnieniem od czegoś/itd.? Warto spojrzeć z dystansem, jak trudne może być życie z daną słabością i zdecydować: czy kocham na tyle, by ciorać się z tym całe życie?

I podstawowy wniosek: nie ma co oczekiwać absolutnej pewności, nawet (a może zwłaszcza?) na dzień przed ślubem. Nierealne. Zawsze gdzieś przewija się cień wątpliwości. I nie ma w tym nic dziwnego, czy nienormalnego, bo przysięga małżeńska jest jedną z najbardziej hardkorowych rzeczy na świecie. Pewność to można mieć odchodząc od ołtarza po jej złożeniu. I jest to pewność pod tytułem: "Tak, to na 100% jest mój mąż/moja żona". Nic innego nie jest wtedy pewne, a i nie ma już odwrotu. ;)



niedziela, 8 czerwca 2014

Gleba

Czasem trzeba zaliczyć porządną glebę, żeby docenić to, co się miało wcześniej. Zaryć porządnie nosem w ziemi i wypłakać swoje, żeby spojrzeć inaczej na siebie i innych. Żeby się ocknąć, otrzepać ze złudzeń, podnieść się silniejszym i pójść w końcu w dobrym kierunku. I nie mieć już usprawiedliwienia: "bo tyle razy się udawało...". Nic się nie udało. To był milowy krok do tyłu. Trochę głupio tak się cofać na ostatniej prostej...

Jeśli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, to proście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni. 
(J 15,7)

Da się. Wszystko się da. Tylko nie na własną rękę...

I to chyba nie przypadek, że to wszystko w dniu, kiedy obchodzimy zesłanie Pocieszyciela.
Z Nim musi się dać.

Światłem rozjaśnij naszą myśl,
w serca nam miłość świętą wlej,
i wątłą słabość naszych ciał
pokrzep stałością mocy swej!

piątek, 6 czerwca 2014

Krew, pot i łzy

Tak w skrócie można określić naszą pracę zawodową. To pierwsze - to raczej u Karola, to ostatnie - raczej u mnie. Pot wspólny. ;D

Tyle się dzieje, że na koniec tego pracowitego tygodnia wzięło mnie dzisiaj na rozkminy o pracy. Nieraz już o tym rozmawialiśmy, że nasze zawody, choć tak kompletnie różne, mają kilka punktów wspólnych i ciekawe jest to, jak się w tym odnajdujemy.

Ja pracuję z dziećmi, Narzeczony ze zwierzętami.
Moi podopieczni i Karola pacjenci są w bardzo dużej mierze na nas zdani. Podstawa: musimy wzbudzać zaufanie, żeby dziecko/zwierzę pozwoliło sobie pomóc. I chociaż jest głównym podmiotem pracy, to przecież wszelkie działania i decyzje są konsultowane z dorosłymi - rodzicami i właścicielami zwierzaków. Oboje jesteśmy zgodni co do tego, że dużo łatwiej jest się "dogadać" z maluchami/zwierzakami, niż z dorosłymi odpowiedzialnymi za nie... Książki można o tym pisać. (Kto wie, może kiedyś napiszemy ;D).
Poza tym takie drobiazgi jak dotyk, głos, nawet zapach - to wszystko jest niezwykle ważne w naszej pracy.

Czasem jest naprawdę ciężko, ale jesteśmy mega szczęśliwi, że oboje mamy pracę, która choć wiele kosztuje, daje mnóstwo satysfakcji. Nie sądziłam, że poczucie bycia docenionym jest aż tak ważne. Moi poprzedni pracodawcy byli ludźmi wiecznie niezadowolonymi, a marudne "no w sumie nie mam zastrzeżeń..." miało być najwyższą formą pochwały... Może dlatego teraz tak doceniam w pracy wszelkie przejawy aprobaty, nawet takie niebezpośrednie, gdzieś między wierszami. I może dlatego mam chęć dawać z siebie wszystko. Bo widzę, jak wielki ma to sens.

PS 1
Jeszcze tylko dwa kroki - jeden mały, drugi wieeeeększy dzielą mnie od zmiany trzech liter przed nazwiskiem. Uff...

PS 2
Jeszcze tylko TYDZIEŃ dzieli nas od innej ważnej zmiany, która pozwoli nam nieco odetchnąć na najbliższy czas. Uff...

PS 3
Jeszcze tylko... Żartowałam. ;) Patrzcie, co znalazłam:
TAK na serio!
No po prostu mega! I tak pięknie się wiąże z moim ostatnim rozważaniem o powołaniu! Tylko jak zwykle nie tam, gdzie trzeba... Ale jak ktoś tylko może, to wydaje mi się, że warto! :)

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Promowanie gołębiarstwa, czyli (raz jeszcze o tym) dlaczego warto czekać

Tytuł kolejnej "pachnącej" konferencji - O gołębiarstwie - to niezły podstęp. Skądinąd zresztą słuszny. Czasem warto pewne zagadnienia potraktować trochę z zaskoczenia. Bo gdyby tak wprost nazwać, że to rozważanie będzie o czystości przedmałżeńskiej, mogłoby się okazać, że znakomita większość potencjalnych słuchaczy nawet nie spróbuje kliknąć. A tak... Podpucha. Że Oblubienica jest podobna do klaczy w zaprzęgu, a jej szczęki są jak policzki gołębicy... A jak gołębica, to delikatność. Nieskalana delikatność. Czyli stąd już rzut beretem do intymności między dwojgiem ludzi i świetna okazja do poruszenia ważnego tematu. Kto by pomyślał, że można przejść od gołębiarstwa do czystości przedmałżeńskiej? (My nie. ;D)

O. Szustak mówił, że w tym momencie pewnie połowa sali (słuchających konferencji) ma ochotę wyjść, a tutaj pewnie połowa czytających ma ochotę się pochlastać i nacisnąć mały krzyżyk w prawym rogu ekranu. ;) Nie mam takich zdolności i charyzmy jak Szustak (u niego wszyscy jednak zostali na sali), ale postaram się coś niecoś przemycić z jego rozważań. Bo gadał bardzo sensownie. Podał tylko dwa argumenty, dlaczego warto czekać.

Pierwszy opiera się na prawdzie o ludzkiej seksualności. Jest to jedna z najpiękniejszych, najbardziej super extra hiper rzeczywistości, jakiej człowiek może doświadczyć. Jeśli ktoś ma taki obraz, że seks jest brudny, zły i grzeszny, to trzeba to sobie wybić z głowy, bo to zwyczajne kłamstwo. Bóg stworzył nas seksualnymi i kazał się rozmnażać, więc seks nie może być wbrew Niemu. Kolejna ważna sprawa - seks jest naturalny. Nie trzeba się go uczyć (niektórzy oczywiście próbują nam takie bajki wciskać - pełno jest poradników typu "Co zrobić, aby twoja kobieta osiągała orgazm?", "Jak zadowolić mężczyznę" itd.). Nie trzeba - pod jednym warunkiem. Jeśli się kocha. Ludzie, którzy naprawdę się kochają, nie mają problemów w łóżku (pomijamy wszelkie kwestie zdrowotne). Stąd prosty wniosek: żeby - cytując - nie spieprzyć sprawy, NAJPIERW TRZEBA NAUCZYĆ SIĘ KOCHAĆ. Pozwolić sobie na wzajemne poznanie się, przeżyć ze sobą wiele różnych chwil, także tych trudnych, doświadczyć konfliktów, przebaczania, wzajemnego wsparcia, mieć szansę okazywać tę miłość na różne sposoby... Dopiero potem jest miejsce na seks. Tylko w takiej kolejności to będzie działało tak, jak trzeba.

Argument dosyć prosty, powiedziałabym - rozumowy. Z tym, że... ma jeden poważny mankament. Działa tylko do pewnego czasu. Bo kiedy się jest ze sobą dłuższy czas, przeżyło się już razem sporo i podjęło decyzję o wspólnym życiu w miłości, to takie uzasadnienie nie jest już wystarczającą motywacją. Niejednokrotnie były już tutaj dyskusje na ten temat i padały właśnie takie głosy sprzeciwu - że przy dłuższym czekaniu taki argument przestaje wystarczać. I co wtedy?

Wtedy jest miejsce na argument z wiary. Jeśli w planach jest sakramentalne małżeństwo, to jego zrozumienie powinno być wystarczającym powodem, że warto czekać. Bo co dzieje się w sakramencie małżeństwa? W związek tych dwojga ludzi, którzy próbują się kochać, wkracza Ktoś Trzeci. Ktoś, kto jako jedyny ma taką moc, by tę miłość udoskonalić. Jeśli ma się świadomość swojego egoizmu, swoich słabości, swojej niedoskonałości w kochaniu, to poczekanie na dar sakramentu wydaje się być całkiem sensowną gwarancją udanego późniejszego pożycia. Jeśli wierzy się, że sakrament naprawdę ma nadprzyrodzoną moc przemienić nasze życie, dokonać w nas czegoś niezwykłego i realnie pomóc kochać coraz lepiej - to dlaczego próbować na własną rękę i nie wykorzystać daru, który Bóg specjalnie dla nas przewidział? Dlaczego nie poczekać, by móc doświadczyć pełni zjednoczenia z ukochaną osobą, zapraszając w tę relację Tego, który jest największą Miłością?

Ten argument też ma jeden mankament - ma sens i znaczenie tylko dla ludzi wierzących. Jeśli się nie wierzy w łaskę i świętość sakramentu, a ślub ma być tylko symboliczną ceremonią - to żadna motywacja do czekania.

Bardzo nas podbudowała ta konferencja. Od dłuższego czasu nie mamy już żadnych wątpliwości, co do naszego czekania (takich jak na przykład kiedyś), ale nie zmienia to faktu, że czasem jest po prostu trudno. W krytycznych momentach jedynym argumentem, który pozwala zebrać się do kupy i ogarnąć, jest złość: o nie, już tyle czasu czekaliśmy, to i ten niecały rok damy radę - wkurzyłabym się, gdyby się teraz nie udało! Dlatego dobrze było tego posłuchać. Przypomnieć sobie, o co w tym tak naprawdę chodzi, odświeżyć motywację, zainspirować się do owocnego i wartościowego czekania, a nie tylko "przetrwania". I jeszcze raz wbić sobie do głowy, dlaczego WARTO czekać.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...