Odliczamy!

wtorek, 30 lipca 2013

Półmetek, czyli ciąża słonia

Pisałam niedawno o różnych dziwnych analogiach i odniesieniach, które wykorzystuję sobie, odliczając dni. Wspomniałam wówczas, że oprócz prostego skojarzenia 3 x 9 miesięcy = nasze narzeczeństwo, wpadłam też na inną analogię. Konkretnie - analogię do innej ciąży. Ciąży słonia, która w przybliżeniu trwa około 21,5 miesiąca*. 

Gdyby w dniu naszego pierwszego spotkania począł się mały słonik, pewnie teraz przychodziłby na świat. Gdyby dzisiaj miał się począć, przyszedłby na świat w okolicach naszego ślubu. :D
Słowem - półmetek. Jesteśmy razem już 21,5 miesiąca i dokładnie tyle zostało do ślubu.

Skończył się przemiły czas urlopu Narzeczonego, przez który mogliśmy tyyyle czasu spędzić razem... Teraz wracamy do codzienności - do tęsknoty, dużo krótszych i rzadszych spotkań, zmęczenia po całym dniu pracy, bycia pod telefonem i tak dalej... Na osłodę pachnie mi w pokoju piękna, okazała róża, którą Narzeczony podarował mi w sobotę. :) A pod ręką czeka książka, którą mi pożyczył po tym, jak sam przeczytał. Swoją drogą, może kiedyś wspomnimy tutaj o tej książce, bo to ciekawa historia jest.

Zastanawiałam się, czy w ogóle o tym tutaj wspominać, bo niby po co... Ale w sumie - może tak na pamiątkę dla nas. W sobotni wieczór nieźle się przestraszyliśmy, bo zupełnie nieoczekiwanie i bez wyraźnej przyczyny straciłam przytomność. Zakręciło mi się w głowie i... zemdlałam w ramionach Narzeczonego. Dobrze, że byłam wtedy u Niego, dobrze, że był blisko, że wie, jak zareagować, dobrze, że się o mnie zatroszczył...

Tylko raz przytrafiło mi się coś podobnego, ale to już parę dobrych lat temu i to dlatego, że zbyt szybko i gwałtownie wstałam z łóżka. A teraz? W sumie nie bardzo wiadomo, dlaczego... Wczoraj miałam mieć zabieg stomatologiczny, ale lekarz się go nie podjął, gdy dowiedział się o tym omdleniu. Zlecił konsultację u internisty, badania... Tak to jest, jak się zacznie chodzić do lekarzy. Zawsze się coś znajdzie, coś wygrzebią. Mam tylko nadzieję, że to nic poważnego. Że to był jednorazowy, nic nieznaczący incydent. Chociaż i tak mam stracha, bo teraz za każdym razem, gdy mi się choć trochę zakręci w głowie (a stosunkowo często tak mam przy zmianie pozycji z uwagi na problemy z błędnikiem), od razu boję się, czy nie spadnę... Pozostaje liczyć na refleks Anioła Stróża i troskliwą Bożą Opatrzność. 




*w przypadku słonia indyjskiego jest to  około 21 mies., a afrykańskiego - około 22 miesiące, więc w zaokrągleniu można przyjąć, że ciąża słonia trwa około 21,5 miesiąca :)

poniedziałek, 29 lipca 2013

Spotkania rodzinne

Tak się złożyło, że mieliśmy bardzo rodzinny weekend. W piątek wieczorem zajmowaliśmy się siostrzenicami Narzeczonego, umożliwiając tym samym randkę małżeńską ich rodzicom. W sobotę przyjechała moja mama z bratem, którzy nieco nieoczekiwanie załapali się również na kawę u Narzeczonego, a w niedzielę zjechała się prawie cała najbliższa rodzina Karola, więc i nas nie mogło zabraknąć.

Z jednej strony lubię te ich spotkania rodzinne, bo u mnie w domu czegoś takiego się nie praktykuje. Mam sporo mniejszą rodzinę, więc nie bardzo ma się kto zjeżdżać. I po prostu nie ma takiej potrzeby. A jak się zbierze rodzeństwo Karola z dziećmi i do tego rodzice, czyli dziadkowie, no i my tacy nieopierzeni bezdzietni, to zawsze jest ciekawie. A jeszcze teraz jak zaczynają się tematy ślubno-weselne, to już w ogóle. Ale z drugiej strony... Już jakiś czas temu doszliśmy do wniosku, że mnie jest dużo trudniej dogadać się z rodziną Narzeczonego, niż Jemu z moją rodziną. Różnica temperamentów, charakterów, podejścia do życia, doświadczeń... Ciężko przychodzi ten kontakt. Natomiast na dowód tego, w jak przyjaznych stosunkach jest Karol z moimi rodzicami, może rzucę tylko jeden wymowny przykład - gdy po raz drugi (po pół roku naszej znajomości!) przyjechaliśmy z Karolem do mojego domu rodzinnego, mój tata kategorycznie zabronił mówić do siebie per "pan" i wtedy to mój (jeszcze wówczas) chłopak... przeszedł na "ty" z moim ojcem... Od tamtej pory Karol pyta, co u mojej mamy i Andrzeja. :)

Nie mówię, że ja chciałabym być na "ty" z przyszłymi teściami, absolutnie! Ale mam świadomość, że ten kontakt raczej nie będzie jakiś bardzo serdeczny i swobodny. I nawet jeśli jestem nieco uprzedzona, to dobrze - chciałabym być pozytywnie zaskoczona, że na przykład po ślubie, albo gdy się pojawią dzieci, będzie może trochę łatwiej. Okaże się już niebawem.

I jeszcze "kwiatek" z ostatnich dni:
Po przygotowaniu kolacji dla Narzeczonego i Jego siostrzenic w piątkowy wieczór u nich w domu, chciałam usiąść przy stole, żeby też coś zjeść. Odsuwam sobie jedno z krzeseł i już chcę usiąść, nagle...
Emilka (lat 3):  Nie! Nie, nie, nie siadaj tam!
Ja: Dlaczego...??
Emilka: Bo to jeśt miejście taty! Tu tata zawsie siedzi!
Ja: Ale teraz taty nie ma, to chyba mogę sobie usiąść...?
Emilka: Nie, nie siadaj! Tam tata siedzi! Nie wojno!
I już przynosi mi inne krzesło, bylebym tylko nie usiadła na miejscu taty. :)
O proszę, jak taki brzdąc już wie, jaka jest hierarchia w rodzinie! :)

czwartek, 25 lipca 2013

Jak wybrać dobrą salę na wesele?

Absolutnie nie czujemy się żadnymi ekspertami w tej kwestii, jednak przez ostatnie dni i tygodnie troszkę zorientowaliśmy się w temacie i pomyślałam, że moglibyśmy podzielić się pewnymi spostrzeżeniami - jak wygląda szukanie sali na przyjęcie weselne z naszej perspektywy, jakimi kryteriami się kierujemy i na co zwróciliśmy szczególną uwagę.

Kiedy już wyklarowała nam się wizja naszego wesela, zaczęliśmy rozglądać się w Internecie w poszukiwaniu ofert, które pasowałyby do tego, co sobie wymyśliliśmy. Chcemy mieć skromne, ale eleganckie wesele, dlatego w sumie na samym początku wyeliminowaliśmy wszelkie drewniane zajazdy z tradycyjnym wiejskim jedzeniem, potężnymi ławami i (zapewne) skrzypiącą podłogą. Po prostu nie ten klimat. Nie było to specjalne ułatwienie, bo w dalszym ciągu mamy przed sobą całe mnóstwo stron internetowych lokali, które zajmują się organizacją wesel.

Pierwszym kryterium, które jest tak naprawdę decydujące (w naszym przypadku), czy w ogóle warto się zastanawiać nad danym lokalem, jest strona finansowa. Założyliśmy sobie pewien górny pułap cenowy od osoby i tego się trzymamy. Z rozrzewnieniem oglądałam pewne hotele czy dworki, które oczarowały mnie wizualnie i już oczyma wyobraźni widziałam tam nas na weselu... Ale ceny "zaczynają się" od nieco wyższej kwoty w stosunku do naszego "górnego pułapu". Niestety, trzeba mieć głowę na karku - odrzucamy.

Drugą sprawą jest lokalizacja. My jesteśmy w tej (poniekąd) komfortowej sytuacji, że w zasadzie lokalizacja nas nie ogranicza, wręcz przeciwnie. Początkowo myśleliśmy o podkrakowskich miejscowościach, ale gdy któregoś dnia wpadł mi do głowy pomysł na ślub w pewnym zakonnym kościele w szeroko pojętym centrum Krakowa, doszliśmy do wniosku, że to mógłby być dobry pomysł pod warunkiem, że sala weselna będzie w pobliżu. I tak zupełnie nieoczekiwanie zaczęliśmy rozglądać się za lokalami w najbliższej okolicy tegoż kościoła. W promieniu może 3-4 km znaleźliśmy cztery bardzo zróżnicowane lokale, które - jak nam się wydawało po przetrząśnięciu stron internetowych - mogłyby wchodzić w grę. Narzeczony podzwonił i umówił nas na ten sam dzień do każdego miejsca. I w ten sposób mieliśmy wczoraj istne tournee przedweselne. :)

Spotkania z menadżerami/kierownikami/właścicielami sal weselnych to naprawdę ciekawa, choć dosyć męcząca przygoda. Czym się kierowaliśmy oglądając lokale? Jakie kryteria były dla nas ważne? O co pytaliśmy?

PIERWSZE WRAŻENIE
Moim zdaniem ogólne pierwsze wrażenie w miejscu, do którego przyjeżdżamy, jest bardzo ważne. Jak sala wygląda z zewnątrz, czy nie jest zbyt ciasno wokół, ile jest miejsc parkingowych... Wystarczy drobiazg, który odrzuci - na przykład w jednym z miejsc osłupiałam na widok szarych kokardek z jakiegoś sztywnego czegoś (to nawet nie był materiał, nie mam pojęcia, co to było...) przywiązanych do drzew i płotu wokół lokalu... Już wiedziałam, że nic z tego nie będzie.

SALA
Oczywiście równie ważne, a może o wiele ważniejsze jest pierwsze wrażenie w środku. Czy jest elegancko, schludnie, zgodnie z naszymi oczekiwaniami? Od razu warto zwrócić uwagę na oświetlenie, kolorystykę, a szczególnie na układ sali jadalnej i parkietu. Dla nas bardzo ważnym kryterium było subtelne połączenie części stołowej i tanecznej - tak, by nie trzeba było przechodzić nie wiadomo gdzie od stołu na parkiet i by chociaż w części parkiet był widoczny dla osób siedzących przy stołach. Byliśmy kiedyś na weselu, na którym parkiet można było oglądać przy stole... w telewizorze, bo sale były w zupełnie różnych miejscach. Kiepskie rozwiązanie. Poza tym - ważna rzecz, o której wiele par zupełnie zapomina (my też nie pamiętaliśmy o tym od początku): akustyka sali! Warto rozejrzeć się, czy są elementy "miękkie", takie jak zasłony, materiały, obrazy na ścianach, jakieś elementy drewniane, załamania ścian, dzięki którym nie niesie się pogłos. Nas to akurat dotyczy w nieco mniejszym stopniu, bo nie chcemy zespołu muzycznego, ale w przypadku orkiestr (zwłaszcza z perkusją!) trzeba mieć to na uwadze, bo hałaśliwy pogłos może bardzo popsuć zabawę.

OFERTA
W rozmowie z menadżerem warto na samym początku upewnić się co do oferty, cen, menu. Czy są zgodne z informacjami podanymi na stronie internetowej? Czy wszystko jest jasne i klarowne, czy raczej zamotane?  Jakie są dodatkowe opłaty (korkowe/wynajem sali/dodatkowe atrakcje)? Jaki należy wpłacić zadatek przy podpisywaniu umowy oraz do kiedy trzeba uregulować pozostałą część kwoty? Czy w cenie zawiera się dekoracja sali? Jeśli tak, to co się na tę dekorację składa?
To główne pytania, którymi kierowaliśmy się w każdym z lokali, a które pozwoliły nam pokrótce zorientować się, czy oferta nam odpowiada.

POKOJE DLA GOŚCI
Dla nas to bardzo ważny aspekt, by miejsce, w którym odbędzie się nasze wesele, dysponowało odpowiednią ilością pokoi dla części naszych gości. Oczywiście, równie ważna jest cena pokoi, bo mamy przenocować około 20-30 osób, więc będzie to znaczący wydatek. Z drugiej strony ważna jest praktyczna strona hotelu. Na przykład w jednym z hoteli zapowiedziano nam, że pokoje dla gości musielibyśmy zarezerwować z... rocznym (!) wyprzedzeniem. Rozumiem, że niektóre hotele są oblegane, ale bez przesady, przecież to graniczy z cudem, żeby na rok przed weselem wiedzieć, ilu konkretnie gości będzie potrzebować noclegu. Chyba trzeba byłoby rezerwować na chybił-trafił...

ELASTYCZNOŚĆ
Myślę, że to bardzo ważna kwestia, którą warto mieć na uwadze. Czy obsługa wychodzi nam naprzeciw i wyraża chęć dostosowania się do naszych potrzeb? Czy są otwarci na nasze propozycje i pewne modyfikacje? Podam dwa skrajne przykłady z naszego wczorajszego tournee.
1. Pani menadżer hotelu zapytana o ofertę cenową na rok 2015 zaczęła się tłumaczyć, że ona nie wie, co się wydarzy, o ile wzrosną ceny, jak wysoka mogłaby to być podwyżka, itd. Po czym zaczęła nas przekonywać, żebyśmy może lepiej... zorganizowali sobie wesele w przyszłym roku, bo wtedy wszystko jest jasne! Bez komentarza. :)
2. W innym miejscu podczas bardzo profesjonalnie prowadzonej (ze strony menadżera) rozmowy, w pewnym momencie zapytałam:
- A czy jest taka możliwość, żeby... (nie zdążyłam dokończyć)
- Tak, jest. :)
- Ale... ja jeszcze nie powiedziałam panu, o co chodzi...!
- Nie szkodzi, zapewniam panią, że to nie będzie problem. :)
Uśmiechnęliśmy się tylko wtedy do siebie z Narzeczonym. To z pewnością jest przejaw elastyczności.

KONTAKT Z MENADŻEREM
W każdym z lokali byliśmy spodziewanymi gośćmi, a zarazem potencjalnymi klientami (umawialiśmy się na spotkanie, w niektórych miejscach nawet na konkretną godzinę), ale podejście menadżerów do nas było bardzo zróżnicowane. Dobra gadka i chwyty marketingowe (jak ten wyżej :)) to jeszcze nie wszystko. My zwracaliśmy uwagę, czy menadżer jest konkretny i rzeczowy w rozmowie z nami, czy się nie mota i plącze, czy rozmowa jest jasna, ale również przyjemna. Nie wyobrażam sobie współpracować przy organizowaniu swojego wesela z osobą, która od pierwszego spotkania działa mi na nerwy (tak jak pani, która próbowała nas przekabacić na 2014 rok). Ponadto, wygląd zewnętrzny (tzw. aparycja :)), ubiór (jeden pan wyszedł do nas w krótkich spodniach i adidasach...) i zachowanie (ten sam pan rozsiadł się przed nami na krześle z założonymi rękami, podczas gdy my staliśmy przed nim...) - to wszystko ma znaczenie, przynajmniej dla nas. To świadczy o tym, z jakiej pozycji "startujemy" w tej potencjalnej współpracy.

OPINIE
Jakąkolwiek nazwę lokalu weselnego wpisuje się w wyszukiwarce, od razu po niej wyskakuje podpowiedź: "opinie". Nie da się ukryć, to bardzo ważna kwestia - poczytać, co mają do powiedzenia osoby, które wcześniej organizowały w danym miejscu wesele. Czy w ogóle są zadowoleni, przed czym przestrzegają, na co zwracają uwagę, co im nie pasowało... Warto mieć na uwadze, że niektóre zastrzeżenia nie muszą być do końca uzasadnione, bo wynikają po prostu z niedogadania pewnych szczegółów. Inne mogą być kluczowe i wręcz rozstrzygające, zwłaszcza, gdy dany zarzut pojawia się w wielu różnych opiniach. To dosyć czasochłonne i męczące, ale z pewnością warto przetrząsnąć Internet.

To takie najważniejsze spostrzeżenia po wczorajszym tournee. Mamy swojego "faworyta", ale zanim się zdecydujemy, lokal będzie musiał pozytywnie przejść dwa "testy". Po pierwsze, chcemy na własnej skórze sprawdzić jakość obsługi i jedzenia, wybierając się tam niezapowiedzianie na obiad. A drugim testem będzie obejrzenie sali "na gotowo" tuż przed czyimś weselem - jak wygląda dekoracja, czy są świeże kwiaty, jak zachowuje się obsługa, w jaki sposób są ułożone stoły, ile jest miejsca po wygospodarowaniu parkietu, itd... Jeśli po tym nadal będzie nam się tam podobało, pewnie zdecydujemy się na to miejsce. Jeśli przyjdą poważne wątpliwości - trzeba będzie to przemyśleć i być może rozglądać się za czymś innym. Na chwilę obecną jesteśmy po prostu oczarowani tym lokalem, dlatego musimy sobie dać trochę czasu na ochłonięcie, by móc spojrzeć na to w miarę obiektywnie i z dystansem.

Warto zaznaczyć, że sami z siebie tacy mądrzy nie jesteśmy w kwestii kryteriów dla sal weselnych, wiele czytaliśmy i szperaliśmy w Internecie w poszukiwaniu informacji od osób doświadczonych, głównie wodzirejów, którzy niejedno wesele już widzieli troszkę "od kuchni" i w wielu przeróżnych miejscach prowadzili imprezy. Nie będę tutaj nikomu robić kryptoreklamy - gdyby ktoś był bardzo zainteresowany co i jak znaleźć, można napisać do nas maila, podpowiemy.

Podobnie, gdyby ktoś z czytelników z Krakowa i okolic był w podobnej sytuacji szukania sali na wesele i chciałby dowiedzieć się, w których konkretnie lokalach byliśmy i co o nich sądzimy, też można napisać maila - chętnie podzielimy się doświadczeniem zebranym podczas spotkań.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Odpowiedni/nieodpowiedni moment, czyli o narodzinach pierwszego dziecka

O narodzinach dzieci w małżeństwie nie bardzo da się dywagować czysto teoretycznie. No bo jak? Chyba jedynie można byłoby jakieś statystyki przytoczyć. W gruncie rzeczy - to samo życie. Każdy sobie planuje, albo i nie, a później coś mu z tych planów wychodzi, albo i nie. Każda rodzinna historia jest inna. Dlatego w tym rozdziale 90% tekstu to świadectwa małżonków. Kto chciał mieć ile dzieci, a ile się urodziło, jakie temu towarzyszyły emocje i obawy, jak różne pary przeżywają swoje rodzicielstwo. Inspirujące i ubogacające.

Teraz czas na nas. Raczej nie mamy problemu z określeniem się, bo tematyka "rodzinna" jest u nas wyjątkowo często "na tapecie". Czasem z przymrużeniem oka, ale jednak (tak jeszcze jakieś parę dobrych miesięcy temu Karol chodził za mną, żebyśmy mieli ósemkę dzieci - mogą być dwa razy bliźniaki, żebym się nie musiała tyle razy męczyć, rodząc... No świetna oferta, nie do odrzucenia...! Na szczęście chyba Mu przeszło :D).

Zanim jednak określimy, kiedy chcielibyśmy począć pierwsze dziecko i ile bąbli chcielibyśmy sprowadzić na świat, autor proponuje, by opowiedzieć sobie wzajemnie, jakie uczucia wywołuje w nas perspektywa, że będziemy rodzicami, że to właśnie On ma być ojcem, a ja matką naszych dzieci oraz czego oczekujemy od siebie nawzajem w roli rodziców. To ciekawe, w sumie nigdy wcześniej się nad tym specjalnie nie zastanawialiśmy. Po prostu było jasne, że chcemy mieć potomstwo w jakiejś liczbie, którą dałoby się policzyć na palcach jednej ręki. :) Ale dobrze nam zrobiło, że się nad tym zastanowiliśmy. Do głowy by mi nie przyszło, że dla przyszłego ojca tak ważne jest, by być "doinformowywanym" na temat dziecka, nawet jeśli będzie bardzo zapracowany i mało Go będzie w domu (żeby się przypadkiem od babci nie dowiadywał o pierwszym ząbku czy jakimś szczepieniu - a tak się przecież nieraz może zdarzać, gdy ojciec dużo czasu spędza poza domem, a kontakt między małżonkami szwankuje).

I jeszcze utwierdziliśmy się w przekonaniu, że chcemy stawiać na pierwszym miejscu nasze małżeństwo, a nie dzieci. To wcale nie jest takie oczywiste, bo nieraz słyszę/czytam, jak wiele matek mówi: "moje dziecko jest dla mnie najważniejsze na świecie, kocham je ponad wszystko!". A to może być nieco zgubne myślenie. Wiadomo, że relacja między matką a dzieckiem jest wyjątkowa, ale nie może być najważniejsza. Wiadomo też, że gdy pojawiają się dzieci, życie małżonków wywraca się do góry nogami i trzeba je dostosować do potrzeb maluchów. Ale dzieci kiedyś urosną i pójdą w świat, a małżonkowie zostają dla siebie. Jeśli przez ten czas, gdy dzieci będą małe, zepchniemy naszą relację na drugi plan, to nie wiem, czy będzie do czego wracać po ich "odchowaniu"... Różnie może być, mogą przyjść trudne i nieprzewidziane sytuacje, ale chcemy mieć świadomość, że to sakrament będzie pierwszym i najważniejszym Bożym darem w naszym małżeństwie.

A potem dopiero pojawią kolejne, chodzące "dary". :) W liczbie...?
Narzeczona: Troje lub czworo - ile Bóg da. :)
Narzeczony: 3 + 1 "w zapasie". (padłam na to "w zapasie" :D )
Uff, czyli naprawdę Mu przeszło z tą ósemką... :)

Tyle byśmy chcieli i to taki punkt odniesienia. A ile Bóg da...?
Gdy byłam nastoletnią oazówką, mieliśmy w ekipie takie powiedzonko zamiast "dziękuję" -  "Bóg ci w dzieciach wynagrodzi!" :D Zobaczymy, czy to były skuteczne życzenia. :)

piątek, 19 lipca 2013

Poszukiwania sali weselnej

No cóż, to byłoby zbyt piękne, by mogło być prawdziwe - żeby nam się tak udało za pierwszym "strzałem" wybrać miejsce na przyjęcie weselne. Niestety, gdy umówiliśmy się z panią menadżer we wspomnianym wcześniej klasztorze, przeżyliśmy spore rozczarowanie. Strona internetowa wprowadza w błąd, informacje są niepełne i dają mylny obraz tego, jak wygląda organizacja wesela w tym miejscu. Co więcej, pani, z którą rozmawialiśmy, nie wykazała szczególnego zaangażowania w spotkanie z nami jako potencjalnymi klientami. Jednym słowem, gdy zobaczyliśmy to wszystko na własne oczy i w toku rozmowy dowiadywaliśmy się kolejnych niekorzystnych szczegółów, miny nam coraz bardziej rzedły. Raczej nie będzie wesela w klasztorze. Szkoda... Bardzo szkoda, szczególnie ja bardzo się nastawiłam na tę opcję. Buu...

Co ciekawe, trochę po drodze zahaczyliśmy o miejsce zupełnie przeciwne. Pałac jak z bajki, pięknie urządzony. Recepcjonista, chociaż się nie umawialiśmy na wizytę, chętnie z nami porozmawiał, wszystko pokazał, wyjaśnił, dał nam plik informacji na temat oferty weselnej. Mało tego - ogród po prostu przepiękny, oczko wodne, mostek, kwiaty... Wyszliśmy oczarowani. I wtedy zajrzałam do teczki z ofertą. Myślimy: pewnie z 200 - 250 zł/os. Hmm, tak, 250... Ale w ofercie promocyjnej poza sezonem maj-wrzesień. A tak normalnie - od 300 do 400 zł/os. Plus cała reszta innych atrakcji dodatkowo płatna. Ale co się dziwić? Później znaleźliśmy w Internecie, że tam swoje przyjęcie weselne (szeroko opisane i sfotografowane w prasie brukowej) miał m.in. Cezary Pazura z Edytą Zając. To chyba nie ta bajka. :) Tak sobie rozmawialiśmy, że nawet jakby nas było stać, to chyba byśmy aż takich pieniędzy nie wydali na ten jeden dzień, w którym przyjęcie weselne ma być tylko dodatkiem, a nie istotą.

Zatem szukamy nadal. W grę zaczynają wchodzić także inne opcje poza tą, o której wspominałam ostatnio. Może pod Krakowem, a może w sercu miasta? Obczajamy przeróżne strony internetowe i telefony (mam to szczęście, że Narzeczony wyręcza mnie w tym, czego nie lubię i to On dzwoni z pytaniami :D). Pewnie w przyszłym tygodniu wybierzemy się w kolejnych kilka miejsc. Ja znów sobie coś tam upatrzyłam, ale już się tak bardzo nie nastawiam, bo to rozczarowanie później jest niemiłe. Ale chciałabym, byśmy w miarę szybko ogarnęli tę kwestię i podjęli decyzję, nawet jeśli umowę mielibyśmy podpisać w nieco późniejszym czasie. Jakoś tak byłabym spokojniejsza, wiedząc chociaż, gdzie będziemy się pobierać...

czwartek, 18 lipca 2013

Seks bez barier, czyli o naturalnych metodach planowania poczęć

Na samym początku naszej książki, w trzecim rozdziale, była mowa o rozpoznawaniu kobiecego rytmu płodności. To miało być chyba delikatne wprowadzenie do tematyki związanej z NPR. I w naszym przypadku spełniło swoje zadanie. Chociaż wcześniej nie byłam specjalnie do tego przekonana, po tamtym rozdziale zaczęłam prowadzić obserwacje. Narzeczony też się w to angażuje, orientuje się, co i jak, kiedy jakie dni, jakie objawy, jaka temperatura itd. I muszę przyznać, że to jest naprawdę niezła frajda - nagle zorientować się, że mój organizm nie funkcjonuje na zasadzie przypadku, ale na podstawie fascynująco zaplanowanego mechanizmu, w którym praktycznie wszystko może mieć znaczenie! To dopiero początek mojej przygody z obserwacjami, a już jestem zachwycona, bo sporo się dowiedziałam o sobie samej. To co, kiedyś wydawało mi się totalnie nieprzewidywalne i bezsensowne, teraz z łatwością interpretuję i wyciągam wnioski, które potwierdzają się w kolejnych cyklach. Dla mnie - bomba. :D

Zatem kiedy już trochę doświadczyliśmy, jak ciekawe i pożyteczne jest rozpoznawanie rytmu płodności, autor książki proponuje, by w części poświęconej tematyce seksualności, porozmawiać o naturalnym planowaniu poczęć.

Hm, problem jednak w tym, że - ku naszemu zdziwieniu - ten rozdział, mimo jednoznacznego tytułu, jest... nie na temat. Kilkakrotnie podchodziłam do czytania, wracałam do różnych fragmentów i... nic. Nie ma nic, nawet jakichś podstawowych informacji o NPR - że są różne metody, na czym się opierają, jakie są ogólne zasady... A, nie! Jest jedna zasada! Dostosowanie  się do rytmu fizjologicznego kobiety jest jednym z przejawów tego, co w małżeństwie najważniejsze, czyli otwartości na życieJednym z wyznaczników tego jest podejmowanie współżycia seksualnego w okresach płodnych, jeżeli decydujemy się na poczęcie dziecka, i w okresach niepłodnych, gdy takiej decyzji nie podejmujemy. I to by było w zasadzie na tyle, jeśli chodzi o NPR. :)

Poważnie. Cała reszta rozdziału jest... o seksie. Konkretnie - o seksie bez barier. O tym, dlaczego lepiej zrezygnować z antykoncepcji, jak sobie poradzić z tym, że to w dniach płodnych kobieta bardziej pragnie zbliżenia, o budowaniu więzi seksualnej, o biblijnych odniesieniach do współżycia. Ogólnie ciekawie, tylko nie do końca na temat. :)  Chociaż może to było celowe? Może autor uznał, że jak ktoś będzie zainteresowany, to poszuka sobie informacji na temat konkretnych metod NPR, a ten rozdział poświęcił na rozważania, które miały do tego zainspirować? Trzeba przyznać, że wydźwięk jest naprawdę pozytywny i zachęcający, a fragmenty wielu świadectw różnych małżeństw na temat ich współżycia robią wrażenie.

Nas nie trzeba było specjalnie przekonywać, raczej jesteśmy zgodni i jednomyślni co do tego, że chcemy się kierować naturalnymi metodami w planowaniu naszej rodziny. Ale ciekawa jestem, czy ktoś nastawiony bardzo "anty" katolickiej etyce seksualnej, spuściłby z tonu po przeczytaniu tych argumentów i wziął pod uwagę, że można się kochać bez barier...?


środa, 17 lipca 2013

Szósty miesiąc pierwszej ciąży

Hm, jakby wytłumaczyć ten na pozór zawiły tytuł...

Bo chodzi o to, że ja sobie lubię odliczać czas, znajdować odniesienia, porównania, analogie - tak, żeby wydawało się, że mam ten czas pod kontrolą. I dzięki temu mam wrażenie, że jakoś szybciej mi mijają godziny, dni, tygodnie (to w gruncie rzeczy guzik prawda, ale ciii, ani słowa mojej podświadomości, ona myśli swoje).

No i jak tak sobie policzyłam, ile jest czasu między naszymi zaręczynami a planowanym ślubem, to okazało się, że równe 27 miesięcy. A 27 : 3 = 9. Czyli 3 razy po 9 miesięcy. Więc bardzo prosto mi się skojarzyło, że to tak jakby trzy ciąże (ludzkie! bo do innych ciąż też znalazłam odniesienia, ale to innym razem :D ). I właśnie teraz rozpoczynamy szósty miesiąc pierwszej ciąży... :D

Wiem, wiem. Głupie, kretyńskie, infantylne i w ogóle łee... Ale moje. Kto bogatemu zabroni... :)

poniedziałek, 15 lipca 2013

Kurka wodna

Mój Narzeczony pasjonuje się ornitologią. Jednym z tego przejawów są wymyślne zdjęcia przeróżnych ptaków na pulpicie Jego komputera. Oczywiście, regularnie te zdjęcia wymienia, żeby się nie znudziły. A ja zwykle po zauważeniu każdej zmiany, wypytuję Narzeczonego o nowe ptaszysko. Tak było też tym razem:
Ja: Co to za ptak?
K.: Kurka wodna.
Ja: Jasny gwint!
K.: ??
Ja: O choinka! No co? Znam jeszcze parę innych tego typu zwrotów... :D
K.: Ale tak się nazywa ten ptak, naprawdę. :)
Ja: :D

I rzeczywiście, pokazał mi w jakże cennym źródle wiedzy, jakim jest Wikipedia. No jest, jak byk! To znaczy jak kurka wodna. :D A inaczej: kokoszka zwyczajna. O proszę.

 Ktoś jeszcze oprócz mnie nie wiedział, że potoczne powiedzonko odnosi się do prawdziwego ptaka? :)

Spoko, nie ma wstydu. Ja dzięki Narzeczonemu w końcu po dwudziestu paru latach życia potrafię odróżnić kawkę od kosa i od gawrona. A dzieci się o tym w przedszkolu uczą... To jest dopiero wstyd. Tzn. był. :)

sobota, 13 lipca 2013

A mogłam...

Leżymy sobie wieczorem, gadamy, wygłupiamy się... Nagle Narzeczony po raz kolejny (!) tego wieczoru wpada w entuzjazm z powodu urlopu, który rozpoczyna w poniedziałek. Radośnie podśpiewuje sobie:
- Już za parę dni, za dni parę, wezmę plecak swój... :D (jakby ktoś nie wiedział, o którą piosenkę chodzi)
Patrzy na mnie, widzi mój nieco poirytowany wzrok i znudzoną minę, bo naprawdę słyszałam to z Jego ust już kilka razy chwilę wcześniej... No i ja NIE MAM urlopu. Karol dobrze wie, co czuję, bo z uśmiechem dodaje:
- A mogłaś sobie kupić psa... :D

No, teoretycznie mogłam sobie wziąć psa zamiast Niego... :D

Ale o ile byłoby wtedy mniej ciekawie!

piątek, 12 lipca 2013

Grechuta i moje czekanie

Czasem tak mam, że wstaję rano z jakąś piosenką w głowie. Po prostu wciąż brzmi mi w uszach, chociaż dawno jej nie słyszałam. Niejednokrotnie jest to utwór, który nawet mi się nie podoba... Ale moja podświadomość ma "głęboko w środku gdzieś" to, że ja czegoś nie lubię. Jak rano zacznie, tak do wieczora nie może skończyć mi podsuwać tej samej melodii... A jeszcze nie daj Boże, jak w ciągu dnia naprawdę ten kawałek gdzieś usłyszę, na przykład w radiu... Wtedy to już w ogóle przekichane. Jak rzep psiego ogona...

I tak było też dzisiaj. Godzina piąta, minut trzydzieści... A mnie w głowie siedzi Grechuta. No by go drzwi ścisły (jak to mówi moja mama). Nie przepadam za Grechutą. Ale co to kogo obchodzi? Siedzi w głowie i śpiewa. I męczy. I nie da spokoju. Całe przedpołudnie. I oczywiście musiałam to jeszcze usłyszeć przez przypadek w radiu... Więc i całe popołudnie, i wieczór z głowy. Wrrr! Wiem, wiem, to drobnostka, ale mnie tak wyprowadza z równowagi...

Ale, ale - nie byłabym sobą, gdybym się w tym nie doszukała drugiego dna. :)

Pomyślałam sobie, że może rzeczywiście trochę racji ma ten Grechuta, śpiewając, że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Mnie to zawsze irytowało, bo mam tendencję do zatrzymywania wspomnień. Lubię sobie patrzeć wstecz, analizować wydarzenia z przeszłości i oceniać, jaki miały wpływ na przyszłość. Często tworzę sobie taki prywatny "ranking ważnych dni", tych minionych dni, które były szczególnie istotne dla mojego "dzisiaj". A tu taki Grechuta mi w koło Macieja tłucze, że to wszystko jednak nieważne, bo ważne są tylko... Denerwuje mnie to, bo ja sobie po swojemu patrzę na życie. Dlatego m.in. nie lubię tego utworu.

Ale dzisiaj, kiedy podświadomość do obrzydzenia wręcz powtarzała mi szczególnie refren tej piosenki, doszłam do wniosku, że jednak jest w niej coś, co mnie pociąga. Czekanie. To w gruncie rzeczy kawałek o czekaniu. Mało tego - życie to jedno wielkie czekanie. Wiadomo, że warto żyć pełnią życia tu i teraz, a nie marnować je na ciągłe oczekiwanie na coś. Ale choćbym nie wiem jak bardzo usiłowała się przed tym wzbraniać, to i tak ciągle na coś czekam. I śmiem przypuszczać, że znakomita większość ludzkości tak ma.

Teraz czekam na Narzeczonego, który lada chwila ma się pojawić na obiadokolacji. Czekam na noc, bo lubię spać i na kolejny dzień w pracy - co przyniesie ciekawego albo nieciekawego? Czekam na spotkanie z koleżanką, na przypływ gotówki, na wakacyjny wyjazd, na naszą rocznicę, na koniec studiów, na ślub, na dzieci, na własny dom... A tak na co dzień - po śniadaniu czekam na obiad, w pracy czekam na powrót do domu, gdy kładę się spać, czekam na ranek... Czekam aż uzbiera się pralka prania i pełny kosz śmieci. Na odpowiedzi na maile, na wyniki badań, na wieczorny telefon od Narzeczonego... I tak sobie myślę, że od początku to czekanie gdzieś nam towarzyszy. Gdy było się w brzuchu mamy, wszyscy wokół czekali na narodziny, później na pierwszy uśmiech, pierwszy ząbek, na raczkowanie, na pierwsze samodzielne kroki, słowa, na pójście do przedszkola, potem do szkoły, na maturę, na studia, na męża... Całe życie jest jednym wielkim oczekiwaniem. I co najlepsze - jest w tym pewien urok. Tak, uświadomiłam sobie dzisiaj, że lubię czekać! Lubię tę mieszankę tęsknoty i pełnego tajemnicy oczekiwania na to, co przyniosą najbliższe i dalsze chwile... Czekanie, choć czasem może jest uciążliwe, a nawet bolesne, jest nieodłączną częścią życia. Mojego życia, żeby nie było.

Hm, w życiu nie podejrzewałabym siebie o tak wydumane refleksje zainspirowane... znienawidzonym Grechutą... :)

czwartek, 11 lipca 2013

Rodzina

Kiedyś, gdy byłam nastolatką, często zastanawiałam się, jaka będę, gdy będę mieć te dwadzieścia parę lat.  Jak będę wyglądać? Czym będę się zajmować? Jakie będę mieć wtedy plany, marzenia, troski i zmartwienia...?

Gdy już byłam na studiach, często zastanawiałam się, jaki będzie ten mój Jedyny, na którego czekałam... Jak wygląda? Czym się zajmuje? Jakie ma priorytety, marzenia, plany...? I najważniejsze - kiedy i w jaki sposób się spotkamy? No i jak poznam, że to TEN Jedyny...?

Teraz, gdy już to wszystko co powyżej przeżyłam i trzeba myśleć o życiu w dalszej perspektywie, często zastanawiam się, jaka będzie nasza rodzina... Ta, którą stworzymy razem. Kiedy urodzą się nasze dzieci? Ile ich będzie? Jak będą wyglądać? Jakie będą mieć temperamenty? Co będą lubiły robić, a czego nie polubią? Jak będziemy wspólnie spędzać czas? Jaki będzie nasz dom...?

Z uwagi na charakter mojej pracy mam możliwość poznawania różnych rodzin, ich życia, zwyczajów, zasad, jakie panują w ich domach, podejścia do wychowania dzieci i codziennych kłopotów z tym związanych. Poza tym niektórzy znajomi już pozakładali swoje rodziny i można co nieco od nich wyciągnąć. No i blogosfera pełna jest blogów mamowych, dzieciowych i rodzinnych, czy jak to się mówi w wielkim świecie - parentingowych. :) I tak sobie obserwuję, przyglądam się, oceniam, co mi się podoba i chciałabym, by w naszej rodzinie było podobnie, a czego na pewno chciałabym uniknąć... Każda rodzina jest inna, wyjątkowa, niepowtarzalna. Od każdej można zapożyczyć wiele dobrego, ale też wyciągać wnioski z jej błędów.

I co najciekawsze - co mnie zawsze zadziwia - nie spotkałam jeszcze dotąd rodziny, która w pełni by mi  "odpowiadała", o której mogłabym powiedzieć: tak, chcę, żeby moja rodzina była taka sama! Co więcej - wiem, że nigdy takiej nie spotkam! Bo dokładnie taka rodzina, jaką my chcemy stworzyć, będzie... nasza! Na pewno nie będzie idealna, pewnie wiele naszych planów zweryfikuje życie, pewnie będzie w wielu kwestiach inaczej, niż byśmy sobie tego życzyli i z pewnością nie zawsze będzie radośnie i kolorowo. Ale jestem przekonana, że mimo wszystkich trudności, które już się pewnie gdzieś na nas czają za rogiem, będziemy szczęśliwi, bo naszym powołaniem jest rodzina.

I naprawdę bardzo, ale to bardzo nie mogę się doczekać, kiedy tę rodzinę stworzymy i poznamy. Bo w Bożych planach ona już pewnie jest i tylko czeka na realizację w życiu. I nawet teraz, gdy to wszystko jeszcze daleko przed nami, często modlimy się za naszą przyszłą rodzinę. Czujemy, że to potrzebne. Że dobrze, by to nasze przyszłe życie, tak pełne zagadek i niewiadomych, było oplecione Bożą łaską...

środa, 10 lipca 2013

Podstęp

Narzeczony trochę narzeka, że chyba żołądek mu czegoś nie może strawić, bo boli Go brzuch. Więc ja zatroskana oferuję, że może mu ten brzuch pomasuję - kiedyś to pomogło i przyniosło ulgę, więc może i teraz... Idziemy jednak najpierw zrobić herbatę, chwilę schodzi, wracamy. Narzeczony kładzie się obok mnie i sugestywnie podwija koszulkę, odsłaniając brzuch... Niewiele myśląc, z czułością zaczynam mu ten obolały brzuch delikatnie gładzić. Głaszczę, masuję, głaszczę, masuję... Po kilkunastu minutach pytam:
- I jak tam, lepiej?
- Leeepiej...
- Naprawdę, przestał boleć? :)
- Naprawdę - nie boli. :)
- zadowolona z siebie rzucam nieskromnie: Hmm, że tak powiem, chyba mam "ręce, które leczą"! :D
- ... (Narzeczony milczy, myśli, myśli...) No jeśli mam być szczery...
- ...??
- ... to przestało boleć zanim zaczęłaś masować... :)
- Jak to ZANIM? To dlaczego mi nie powiedziałeś...?
- A bo chciałem, żebyś... bo tak masowałaś... tak przyjemnie... No wiesz :D

Nie, żebym była jakaś oziębła i Mu żałowała czułości, ale w TE trudniejsze dni (patrz: tu) muszę być bardziej ostrożna, zwłaszcza, że to, co mój Narzeczony ma pod koszulką działa na mnie... no, bardzo działa. :D Ale sobie znalazł sposób, podstępny Małpiszon.
 :)

poniedziałek, 8 lipca 2013

Tęsknota za największą bliskością, czyli o sferze seksualnej

Spotkaliśmy się ostatnio z, można powiedzieć, dosyć ciekawym stwierdzeniem na nasz temat: skoro jesteście tacy wierzący, to seks jest dla was tematem tabu i można wam tylko współczuć. No, taki funkcjonuje stereotyp o katolikach, więc spoko, żadna nowość. Ale szczerze uśmialiśmy się, gdy ktoś nam wmawiał rumieńce po usłyszeniu/przeczytaniu słów pochwa i penis. :D No cóż, akurat w takim momencie (to zupełny zbieg okoliczności) w naszej książce rozpoczęliśmy kolejną, już czwartą, część zatytułowaną: I będą dwoje jednym ciałem. Czyli o seksie właśnie.

Tego typu rozmowy siłą rzeczy musiały mieć miejsce dużo wcześniej, tym bardziej, że zdecydowaliśmy o odłożeniu współżycia. Ta decyzja wymagała i nadal wymaga szczerego i pełnego zaufania dialogu, żeby ta nasza narzeczeńska bliskość bez seksu jakoś funkcjonowała i przynosiła dobre owoce, a nie tylko frustrację i ciągłe zmaganie ze sobą. Dlatego też w zasadzie od początków naszej znajomości rozmowy o sferze seksualnej odgrywały niezwykle istotną rolę. Musieliśmy sobie wiele rzeczy poukładać: w jaki sposób będziemy sobie okazywać czułość, a co już tą czułością nie jest; jak radzić sobie ze zbyt silnym pobudzeniem i dlaczego w ogóle nie chcemy na tym etapie zbytnio rozbudzać naszej cielesności; które nasze gesty są miłe, przyjemne i są wyrazem miłości, a które niekoniecznie i wolelibyśmy je przynajmniej na razie wyeliminować lub ograniczyć... W zasadzie to wszystko mieliśmy już dawno przegadane, chociaż trochę wyrywkowo, w zależności od sytuacji. Teraz mieliśmy okazję to jakoś w całości ogarnąć, zebrać, zapisać (Narzeczony mówi, żeby może później te nasze zeszyty spalić, bo jak dzieci kiedyś dorwą i zaczną czytać, co rodzice wyprawiali, jak byli młodzi, to będzie śmiesznie...! :D Chociaż z drugiej strony chyba nie mamy się czego wstydzić. Na jednym z wyjazdów ktoś podpowiadał, żeby mężczyzna swoją narzeczoną traktował tak, jak chciałby, żeby obcy chłopak traktował jego córkę. I zupełnie szczerze bardzo chciałabym, by nasze córki trafiły na takich mężczyzn jak mój Narzeczony). Nie było jakiegoś przełomu, a jedynie utwierdzenie się w dotychczasowych decyzjach, upewnienie siebie nawzajem, że jesteśmy na dobrej drodze, tylko potrzeba trochę wysiłku, pracy nad sobą, modlitwy, wyciągania wniosków z błędów i potknięć, żeby w tej czystej miłości wzrastać i rozwijać się.

A później, zupełnie poza tematem, i tak nas naszło na "nocne Polaków rozmowy". O naszym pierwszym razie i o tym, kiedy będziemy go celebrować, w jaki sposób, co jest dla nas szczególnie ważne w sferze seksualności teraz, a co może być po ślubie... I doszliśmy do ciekawego wniosku - że to nasze oczekiwanie na siebie jest piękne, chociaż czasem trudne. A co jest jednym z głównych źródeł tego piękna? To, że będziemy dla siebie pierwsi. Że nie było nikogo wcześniej, przed kim byśmy się tak odsłonili, że chcemy się sobie nawzajem oddać w pełni w tych wyjątkowych okolicznościach zawarcia sakramentu małżeństwa... To wszystko sprawia, że chce się czekać i to czekanie daje naprawdę wiele radości i dobrych owoców. I chociaż nieraz czujemy się tą swoją decyzją w pewien sposób ograniczeni, a nawet zmęczeni, to wiemy, że nie warto ulec zniechęceniu. Warto zabiegać o to, co naprawdę wartościowe.

sobota, 6 lipca 2013

Ach, co to będzie za ślub!

No właśnie, co też przez ostatnie prawie 5 miesięcy narzeczeństwa wymyśliliśmy odnośnie do naszego ślubu i przyjęcia weselnego...? Jak ten dzień ma wyglądać według nas?

Zasadniczo są dwie opcje.

Ślub w przytulnym kościele na obrzeżach Krakowa, z którym w jakiś sposób jesteśmy związani i wesele w kameralnym hotelu/restauracji/zajeździe pod Krakowem. To rozwiązanie ma jednak pewien minus - skoro nie mamy pojęcia, gdzie będziemy mieszkać i do którego kościoła będziemy chodzić za dwa lata, trudno będzie zdecydować się na lokalizację sali weselnej, próbując strzelić tak, by odległość między kościołem, a salą nie była zbyt duża. Cóż, nawet jeśli tak będzie, pozostaje zorganizowanie transportu, a to dodatkowe koszty. Ale nie jest to jakoś niebotycznie trudne do realizacji, więc jak najbardziej rozważamy taką opcję.

Drugie rozwiązanie wiąże się z miejscem, które sobie ostatnio upatrzyliśmy. Któregoś razu, kiedy jechaliśmy w odwiedziny do rodziny, zboczyliśmy nieco z trasy zachęceni billboardem, reklamującym zabytkowy klasztor w niewielkiej miejscowości. Lubimy takie miejsca, więc zatrzymaliśmy się tam, obejrzeliśmy kościół i część przyklasztornego hotelu, rozmawialiśmy nawet z bardzo sympatycznym proboszczem i stwierdziliśmy, że musimy tam kiedyś wrócić. Zabraliśmy ulotki o organizowanych w tym miejscu rekolekcjach i dniach skupienia. Teraz zaś Narzeczony wyszukał, że ten dawny klasztor jest przystosowany także do kompleksowej organizacji ślubu i wesela. Sporo poza Krakowem, więc tam byłby i ślub, i wesele, w niepowtarzalnym klasztornym klimacie...

Ten klimat byłby szczególnie sprzyjający całej atmosferze naszego ślubu i wesela. Może tak pokrótce rzucę kilka haseł, które trochę oddają, o co nam chodzi. Skromna i niezwykle prosta biała suknia z welonem, równie skromna dekoracja i jasne goździki, goździki, goździki! Podczas Mszy św. oprawa muzyczna scholi lub chóru. Przyjęcie weselne "niskoalkoholowe" - z alkoholi tylko wino, ewentualnie likiery - na maksymalnie 100 osób, ale spodziewamy się, że nie uzbiera się więcej niż 80-90 osób. Zamiast zespołu weselnego - para wodzirejów prowadzących przyzwoite zabawy i zapodających oryginalne utwory muzyczne, wykraczające znacznie poza typowy weselny repertuar popowo-discopolowy. Podczas wesela delikatne góralskie wstawki - oscypek, korboce, kwaśnica, może któryś wujek pokusi się o góralskie przyśpiewki...? :) Tradycyjne oczepiny o północy, jeszcze chwilka zabawy, ciepły posiłek na drogę i... tak koło 2:00 w nocy mamy zamiar wszystkich się "pozbyć", by móc celebrować noc poślubną... :)

To tak w wielkim skrócie. Specjalnie tutaj o tym teraz piszę, bo ciekawa jestem, ile z tego rzeczywiście zrealizujemy, z czego będziemy musieli zrezygnować, a co po prostu nam się odwidzi... Czas pokaże, a ja z chęcią zajrzę tutaj za 22 miesiące - albo, żeby się pośmiać z tych początkowych planów, albo ucieszyć się, że doprowadziliśmy do celu pierwotne założenia. :)

piątek, 5 lipca 2013

Przygotowania do ślubu czas zacząć!

Tak, po kilku miesiącach "bujania się" i czysto teoretycznego planowania, jak ma wyglądać nasz ślub i przyjęcie weselne, nadszedł czas, by ruszyć z konkretnymi przygotowaniami. Myślę, że te minione 4,5 miesiąca narzeczeństwa mimo wszystko nie były stracone. Powoli, ale skutecznie zaczęła nam się krystalizować w głowach wizja TEGO DNIA. Dzięki temu teraz już wiemy czego mniej więcej oczekujemy, na czym nam zależy, czego chcemy uniknąć, a czego będziemy potrzebować.

Na pierwszy rzut idzie oczywiście lokal na przyjęcie. Zaczynamy się rozglądać, przeglądać Internet, dzwonić, zapoznawać się z ofertami, pytać o ważne na tym etapie szczegóły i tak dalej... Mamy już na oku pewne miejsce, które od początku bardzo nam obojgu się spodobało, ma niepowtarzalny klimat i nawet przystępne ceny. Ale chcemy jeszcze zorientować się, jak to wygląda w innych miejscach, jaki jest wybór.

Bo to właśnie o wybór się rozchodzi. Teraz, na niecałe dwa lata przed ślubem mamy w czym wybierać, są wolne terminy i jest spore pole do popisu. Ale z drugiej strony to też jest niemały problem. Bo trzeba próbować przewidzieć, co się wydarzy przez ten czas i w jakiej sytuacji będziemy za te niecałe dwa lata. A na dzień dzisiejszy baaardzo trudno jest to przewidzieć. Nie wiemy gdzie będziemy mieszkać, pracować, nawet w którym kościele się pobierzemy. Na dobrą sprawę prawie nic nie wiemy. Więc nasza decyzja co do miejsca na przyjęcie weselne musi nieść za sobą w miarę uniwersalne rozwiązania. A to wcale może nie być łatwe.

Dlatego wraz z przygotowaniami do ślubu, ruszyły modlitwy w tej intencji. Modlimy się wspólnie o światło Ducha Świętego, żeby znaleźć miejsce najbardziej odpowiednie dla nas i na przystępnych warunkach. I po prostu o błogosławieństwo na ten czas, żeby się naprawdę dobrze do tego wyjątkowego wydarzenia przygotować, także od tej przyziemnej strony. 

A to dzisiejsze zdjęcie dobrze obrazuje pewną analogię. Z pewnymi obawami, ale przede wszystkim z wielką nadzieją spoglądam na szczyt, do którego można przyrównać uroczystość zawarcia małżeństwa. Ten szczyt wydaje się tak odległy i niewyraźny, ale kiedy już wiem, jak wygląda, będę wiedzieć czego mniej więcej się spodziewać w drodze. Teraz jeszcze sobie wygodnie siedzę z daleka od niego, ale z chwilą podjęcia pierwszych wiążących decyzji, zacznie się ta ciekawa "górska" wyprawa...! :)


czwartek, 4 lipca 2013

Bóg jest niesamowity!

To tak tytułem wstępu, jakby ktoś jeszcze tego nie wiedział. :)
Tak, Bóg jest naprawdę niesamowity, a Jego działanie przedziwne. Tak pełne troski i miłości...
Ale po kolei.

Pisałam ostatnio o zmartwieniach i kłopotach, o zawierzeniu w trudnej sytuacji, o wielu różnych i trudnych emocjach z tym związanych, o czekaniu na cud... Kosztowało mnie to sporo stresu, oczekiwania w niepewności, szacowania swoich możliwości - czy podołam? Czy to aby na pewno dobre rozwiązanie dla mnie? Czy taka jest wola Boża? Sprawa była na wszystkie strony omodlona, od wielu tygodni, a zwłaszcza w tych ostatnich dniach.

Można było się domyślić, że chodziło o pracę. Zaczęło się robić naprawdę nerwowo, gdy w poniedziałek ostatni raz byłam w dotychczasowej pracy. Od wtorku miałam zostać na lodzie i dalej nic nie wiedziałam, bo moje szanse na otrzymanie zatrudnienia, o które ubiegałam się od tygodnia w skomplikowanym procesie rekrutacji wynosiły 50% - miałam bowiem konkurentkę. To znaczy miałam mieć. Bo właśnie we wtorek okazało się, że... pracodawcy zrezygnowali ze spotkania z tą drugą osobą! Nie chcieli już nikogo innego poznawać, wybrali mnie...! Cud, na który czekałam, dzieje się na moich oczach! Dla Boga to taki raczej mały cud, cudzik, cudeniek drobny...  A dla mnie - wielka łaska, radość ogromna, triumf zawierzenia i po prostu uratowanie tyłka. Jedno wielkie: ŁAAAŁ, a na samą myśl o tym świeczki stają mi w oczach i nie dowierzam, że to wszystko dzieje się naprawdę...

Jeśli ktoś, kto czytał poprzednie wpisy, wspomniał o moich kłopotach w modlitwie - bardzo dziękuję w imieniu swoim i Anioła Stróża, który musiał się bardzo napracować, bym ja mogła pracować. :) Ale modlitwa Go uskrzydla, dlatego dał radę. Jak zawsze zresztą!

Chwała Panu! :D

wtorek, 2 lipca 2013

Iść dalej w dialogu miłości, czyli o chrześcijańskiej postawie w naszym życiu

Mieliśmy trochę dłuższą niż zwykle przerwę między kolejnymi rozdziałami. Ułożyło się tak zarówno przez natłok obowiązków i różnych aktywności, jak i przez specyfikę tego rozdziału. Naszym zdaniem trudnego.

Chrześcijańska postawa w naszym życiu to przede wszystkim radość z naszego małżeństwa, radość, która jest konsekwencją akceptacji siebie nawzajem, życia w prawdzie o sobie i kochania siebie nawzajem takich, jakimi jesteśmy. To korzystanie z możliwości, jakie mamy i przyjęcie ograniczeń, jakie wyznaczają nasze możliwości. 
Bardzo spodobały mi się te pierwsze zdania, wprowadzające w tematykę związaną z chrześcijańską postawą w życiu małżeńskim. W zasadzie w kilku zdaniach zawarto istotę całości zagadnienia w taki prosty i przystępny sposób. Dopełnieniem są liczne świadectwa małżonków, którzy dzielą się tym, w jaki sposób na drodze dialogu dochodzili do wypracowania takiej postawy chrześcijańskiej w swoim małżeństwie. Na mnie zawsze (w każdym rozdziale) najbardziej działają te świadectwa, bo są takim zderzeniem teorii i codziennej rzeczywistości w konkretnych okolicznościach, w przypadku konkretnych ludzi. 

I jeszcze jeden ciekawy fragment:
Kiedy mówimy narzeczonym o różnych trudnościach w małżeństwie, zdaje nam się, że ich twarze mówią: "Nam się to na pewno nie przydarzy" i "Nie chcemy myśleć o tym teraz, kiedy jesteśmy zakochani". Ta determinacja jest bardzo ważnym atutem udanego związku małżeńskiego, lecz nie zawiedzie tylko wtedy, jeżeli oprzemy ją na najtrwalszym fundamencie, jakim jest wiara, a ściślej, chrześcijańska postawa wynikająca z wiary w Boga i poszukiwania Jego bliskości. Wtedy nasz dialog będzie naprawdę owocny.
Czyli jednak to jest możliwe, by pewne kłopoty ominąć, albo nie dopuścić do ich rozrastania się. Na pewno będą trudności, różnice, braki, frustracje, niezadowolenie z siebie, fałsze, sprawy niedomówione, ale można z tego wyjść obronną ręką, pamiętając o wierze i dialogu, który jest najważniejszym chyba "kanałem" kontaktu w małżeństwie. 
My raczej nie patrzymy aż tak idealistycznie, że "nam się to czy tamto nie przydarzy". Uświadomiliśmy to sobie jeszcze bardziej, gdy mieliśmy omówić konkretne przejawy postawy chrześcijańskiej w naszym przyszłym małżeństwie. Najbardziej newralgiczne okazały się takie sprawy, jak postawa w przypadku ujawnienia się nieuleczalnej choroby jednego z nas albo nieprzewidzianych trudności, które wydają się nie do przezwyciężenia, pogodzenie się z ewentualną niepłodnością czy opieka nad naszymi rodzicami, gdy będą tego potrzebowali. Łatwo nam teraz planować i deklarować, że w razie czego będziemy się starać zachowywać tak, czy tak. Dużo trudniej będzie się z tym zmierzyć, gdy rzeczywiście życie tak nam się poukłada. Ale z drugiej strony to dobrze, że teraz coś planujemy, deklarujemy jakąś dobrą wolę i obieramy wspólną drogę w tym samym kierunku. Później będzie do czego wracać, będzie można sobie przypomnieć, że od początku chcieliśmy iść tą właśnie drogą i w dialogu szukać odpowiednich rozwiązań, by się nie pogubić w tych różnych trudnościach.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...