Odliczamy!

czwartek, 28 maja 2015

Nie udało się

Co tu dużo mówić - mój wzniosły plan przeczytania Biblii w dwa lata narzeczeństwa zwyczajnie się nie powiódł. Dzień przed ślubem zaczynałam List do Efezjan (ten, z którego pochodzi fragment, będący naszym drugim czytaniem na ślubie :)). Z jednej strony - trochę mi głupio i wstyd. Ponad dwa lata... Tyle czasu i dorosły człowiek nie jest w stanie być na tyle systematyczny, żeby przeczytać Pismo Święte w całości... Z drugiej strony - jestem dumna, że w ogóle się tego podjęłam i mimo wielu kryzysów nie skapitulowałam, bo CAŁA Biblia od deski do deski to przecież nie żadne byle co. Baaardzo dużo mi to dało, wiele się dzięki tej lekturze nauczyłam i mam zamiar dokończyć, a zaraz po tym zacząć jeszcze raz, od początku. Bo nie chodzi o przeczytanie raz i odstawienie w kąt, ale o to, żeby to Słowo było cały czas obecne w naszym życiu. Żeby każdego dnia się nim karmić, żeby ono w nas pracowało i przynosiło owoce.

Dlatego w naszym raczkującym małżeństwie staramy się wypracować sobie mały rytuał i znaleźć dogodny czas na to, by choć przez chwilę poczytać Pismo Święte. Na półce przy naszym łóżku leżą dwa egzemplarze Biblii i przed wspólną wieczorną modlitwą bierzemy je na chwilę i każde czyta sobie fragment, który ma u siebie na zakładce. (Moja zakładka jest jeszcze "narzeczeńska" - zdjęcie Karola z naklejoną na odwrocie modlitwą za przyszłego męża. :D) Sama sytuacja zapraszania Boga w Słowie do nas jest fascynująca. A jakie mogą tego być owoce...?!

Człowiek przesiąka tym, co czyta i czego słucha. Kto wie, jakimi bylibyśmy ludźmi, gdyby nie Słowo Boże, z którym nasze serca mają styczność przez całe życie...

***

Pierwszy normalny tydzień pracy po ślubie, a ja już mam dość... ;)
Nie no, tydzień był po prostu bardzo intensywny i dla mnie, i dla Karola. Nawet teraz, pisząc to, czekam na niego, bo jeszcze nie wrócił z pracy... Ale ogólnie, pomijając może głupie i straszne sny, to jest taaaak fajnie... :D


poniedziałek, 25 maja 2015

Noc poślubna

Już na długo przed ślubem zastanawiałam się intensywnie, co zrobić z tematem nocy poślubnej na blogu... Z jednej strony - tyle pisałam o czystości przedmałżeńskiej i naszym jej przeżywaniu, że aż prosi się, by w jakikolwiek sposób odnieść się do tematu współżycia już w małżeństwie. Z drugiej - jest to tak intymna kwestia, że moje serce krzyczy: "gęba na kłódkę! siedź cicho i ani słowa!". Z trzeciej strony - kurczę, no jak tak nikt się niczym nie podzieli, to skąd, na litość, młodzi nowożeńcy mają czerpać jakiekolwiek odniesienia? Skąd mają mieć choć odrobinę poczucia, co jest normalne i dobre w tej tak delikatnej sferze? Z czwartej strony - przecież nie jestem w tym temacie żadnym ekspertem, więc skąd przypuszczenie, że moje tak świeże doświadczenie będzie dla obcych ludzi w jakikolwiek sposób wiarygodne i wartościowe? I po piąte - dlaczego niby to ja mam wychodzić przed szereg i dzielić się przeżyciami i refleksjami związanymi z nocą poślubną, wystawiając się tym samym na ocenę i krytykę?

Słowem - misz masz. Nie mam pojęcia, co z tym wszystkim zrobić. Pisać cokolwiek, kamuflując co delikatniejsze kwestie eufemizmami? Czy nie pisać wcale?

Dlatego po głębokiej refleksji ograniczę się tylko do jednego zdania w temacie nocy poślubnej i współżycia w ogóle.

WARTO BYŁO CZEKAĆ!

Tak naprawdę nic więcej nie ma znaczenia. Czy czekało się długo czy krótko. Czy to czekanie było bardziej czy mniej problematyczne. Czy pierwszy raz przeżywa się w noc poślubną czy kilka dni później. Czy było łatwo czy trudno. Czy poszło zgodnie z planem i oczekiwaniami czy wręcz przeciwnie. Czy okoliczności były wymarzone czy tylko akceptowalne. Nieważne. Najważniejsze jest tylko to, że tak niesamowity wymiar miłości między kobietą a mężczyzną jak współżycie rozpoczyna się w małżeństwie. W promieniach sakramentu. Takie mamy doświadczenie i, nie oceniając w żaden sposób innych przypadków, uważamy to za absolutne błogosławieństwo.

Warto czekać do ślubu. Warto zaprosić do tego Boga i zaufać Jemu, że dobrze to wszystko wymyślił. Warto!

sobota, 23 maja 2015

Prezenty

Tygodniowe małżeństwo.
Wspólne dzielenie stołu, łoża i portfela. Wszystko takie nowe. Wszystkiego się uczymy. Z jednymi rzeczami jest łatwiej, z innymi trudniej. Jedno jest piękne - wszystko to w łasce sakramentu. Tak wyczekanego i upragnionego. Doczekaliśmy się!
:)

Chciałam pokrótce wspomnieć o prezentach, jakie dostaliśmy z okazji ślubu.

Wbrew temu, co pisała Agata, nie zaczęliśmy liczyć pieniędzy o trzeciej nad ranem, tuż po weselu. :) Byliśmy padnięci i najzwyczajniej w świecie poszliśmy spać. Prezenty odpakowywaliśmy dopiero w niedzielę popołudniu, gdy pożegnaliśmy już wszystkich gości.

Hitem okazały się ręczniki. Bardzo fajny i praktyczny prezent, ale otrzymaliśmy łącznie 6 kompletów ręczników. :D
W następnej kolejności były obrazy Najświętszej Rodziny. Gdy kilka miesięcy przed ślubem mama Karola zapytała nas, co chcielibyśmy dostać na pamiątkę, powiedzieliśmy właśnie o ikonie Świętej Rodziny. Wieść chyba jakoś telepatycznie się rozeszła i... dostaliśmy łącznie cztery takie ikony (choć każda inna), a oprócz tego piękny srebrny obraz Matki Bożej Karmiącej (u mnie w domu zawsze mówiono, że jeśli taki obrazek jest w domu, nigdy nie będzie w nim głodu).
Inne miłe drobiazgi to: duży, bardzo ładny album na zdjęcia i mała, podwójna ramka na fotografie, piękny, jasny obrus, toster (rewelacja! :)), ciekawa książka (Wielkie oczekiwania seksualne Barnesów :D) i towarzyszące jej fajne olejki do masażu i kąpieli :), kompilacyjny prezent m.in. z kompletem witamin dla niej i dla niego (na zdrowie), kuponem lotka (na szczęście) i śliniakiem z grzechotką (na przyszłość :)), kawy, herbaty, słodycze.
Na koniec zostawiłam prezent, który chyba najbardziej nas ujął. Pięknie wydane Pismo Święte ze zdjęciami z Ziemi Świętej oraz pamiątkowa kopia wpisu do księgi Mszy świętych wieczystych w naszej intencji, zamówionych przez tę osobę. Jest to bardzo nam bliska osoba, dlatego tym bardziej poruszył nas ten prezent. Poczuliśmy, że jest to autentyczny dar z serca i wręcz namacalnie odczuliśmy duchową troskę o nasze małżeństwo.

Oczywiście goście hojnie obdarowali nas także od strony finansowej. Co ciekawe, samo przyjęcie weselne i te ostatnie przedślubne wydatki zwróciły się nam z nawiązką, ale gdy podliczyliśmy wszystkie koszty przygotowań przez całe dwa lata (suknia, garnitur, obrączki, dodatki, wszelkie zaświadczenia, obrazki, zaproszenia itd. itp.), to okazało się, że wydaliśmy trochę więcej niż otrzymaliśmy. A przecież i tak wiele rzeczy mieliśmy "po kosztach" - sukienka i garnitur w promocyjnych cenach, za usługę fotografa nie płaciliśmy, wodzirej jest dużo tańszy od orkiestry, za alkohol zapłaciliśmy raptem kilkaset złotych... Jaki z tego wniosek? Jak to przypomniał mój Mąż pewną wypowiedź Jacka Walkiewicza - są rzeczy, które się opłaca, ale nie warto. I są rzeczy, których się nie opłaca robić, ale warto. I tą drugą zdecydowanie jest wesele. :D
Swoją drogą, przypominam sobie, ile razy wypominano nam tutaj, jacy jesteśmy niekulturalni, że robimy wesele pod siebie, po taniości, a nie dla gości i pewnie robimy je tylko dlatego, żeby dostać koperty i na nim zarobić - i dziś pozdrawiam z uśmiechem te osoby, życząc im jak najlepiej! :)

***

Dobiega końca nasz 'tydzień miodowy'. Bardzo potrzebowaliśmy tej chwili odpoczynku i oddechu po intensywnych ostatnich tygodniach przygotowań do ślubu. Trochę pobyliśmy ze sobą i zaczęliśmy powoli ogarniać wspólne życie. Kupiliśmy sobie stół i odkurzacz. :) I zaczęliśmy planować naszą podróż poślubną - zarezerwowaliśmy już bilety na połowę sierpnia na północ Włoch. :)
A w poniedziałek wracamy do pracy i zacznie się dla nas kolejny etap - uczenia się codzienności w wersji normalnej, a nie wypoczynkowej. Zapowiada się ciekawie. ;) 

I jeszcze drobne wyjaśnienie, bo wciąż dostaję pytania, kiedy będzie ostatnia notka i co później z blogiem. Chciałam jeszcze napisać tutaj o kilku ważnych i mniej ważnych kwestiach "poślubnych", dlatego na blogu miesiąc miodowy potrwa prawdziwy, cały miesiąc od ślubu. Później zwyczajnie przestanę publikować, a blog będzie sobie istniał w sieci, jak długo uznam to za stosowne. :) 


środa, 20 maja 2015

Wymarzone wesele

Pamiętam, że gdy 2 lata temu napisałam pokrótce, jak sobie wyobrażamy nasz ślub i wesele, porządnie mi się dostało w komentarzach. Że jesteśmy dziwaki, nudziarze, że nie szanujemy swoich gości weselnych, że jak możemy zakładać, że się wesele skończy tak wcześnie, że to się wszystko w ogóle kupy nie trzyma... Niewiele się zmieniło w tej naszej wizji i okazało się, że było to najpiękniejsze wesele, jakie tylko mogliśmy sobie wymarzyć...!

***

Do restauracji dojechaliśmy jakoś przed 17:00. Pierwsze co - szukamy jakiegoś bocznego wejścia, bo potrzebujemy sikuuu...! Uff, jakoś sobie poradziłam z sukienką i już idziemy przed restaurację. Nasi rodzice mieli czekać na nas z powitaniem chlebem i solą, ale gdzie tam - rozbiegli się każde w swoją stronę. Z trudem udało nam się ich zgarnąć i poprosić o uroczyste przywitanie. Obrzydliwie słony kawałek chleba prawie stanął mi w gardle. ;) 

Ani się obejrzałam, a Karol już bierze mnie na ręce i przenosi przez próg. Ależ niesamowite uczucie! :) Wodzirej zapuścił na ten moment marsz Mendelsona i fanfary. Goście zaczęli wchodzić na salę i zostali powitani informacją, że po prawej stronie można sobie wziąć szampan alkoholowy, a po lewej bezalkoholowy. Rozwiązanie sprawdziło się świetnie - widziałam kątem oka, że poza dziećmi sporo osób dorosłych brało kieliszki z tacy bezalkoholowej - kobiety w ciąży, osoby starsze i znajomi/rodzina, którzy są niepijący. Każdy był chyba usatysfakcjonowany. Tymczasem zajrzałam do naszych pięknie ozdobionych kieliszków i nieco się zmieszałam, czując zapach zwykłego szampana. Szepczę do kelnera:
- Czy to jest szampan bezalkoholowy?
- Nie, zwykły. 
- Prosiliśmy o bezalkoholowy...
- Chwileczkę.
Zabrał kieliszki i momentalnie zmienił ich zawartość. Toast na naszą cześć wznieśliśmy spritem. :)

Na początek wesela zaplanowaliśmy zabawę w rozdanie funkcji weselnych. Kierowniczka sali weselnej, która ma zostać do końca i posprzątać, weselny abstynent (oczywiście z przekąsem wybraliśmy do tego osobę, która nie wylewa za kołnierz ;p), dyżurny tancerz czy wspomniana już przez Agatę weselna fotomodelka - łącznie 10 funkcji z przymrużeniem oka. Rewelacyjna sprawa - zrobiło się wesoło, wyróżnieni goście poczuli się ważni, no i dostali pamiątkowe kotyliony. Słowem - zaczęło się miło. 

Pierwszy taniec poszedł nam chyba świetnie. Tylko raz się pomyliliśmy, ale nikt nie miał prawa tego zauważyć i co chwila dostawaliśmy gromkie brawa i okrzyki "łoooooł!". Zwłaszcza na koniec, kiedy wisienką na torcie było podnoszenie z pięknie falującą sukienką. Było fantastycznie. Na dobre zaczęła się zabawa. Tutaj mam nieco odmienne wrażenie od Agaty - wydaje mi się, że na samym początku parkiet się całkiem fajnie zapełnił, ale ja byłam na haju emocjonalnym, więc mogłam to inaczej odbierać. ;) Pusto zrobiło się, gdy po kilku kawałkach wymknęliśmy się na chwilę z fotografem nad pobliski zalew, by zrobić parę ładnych zdjęć. Nie było nas dosłownie 20 minut, wróciliśmy i rzeczywiście, parkiet świecił pustkami, ale już po chwili zrobiło się poruszenie, gdy kelnerzy zaczęli podawać lody. 

Po lodach - pierwsza niespodzianka. Dla Pana Młodego. Szykowałam ją od pół roku. Poprosiłam zespół, na koncercie którego poznaliśmy się z Karolem, o nagranie naszej ulubionej piosenki z dedykacją dla nas z okazji ślubu. Nagrali taki filmik na jednym z koncertów, a ja poprosiłam w tajemnicy wodzireja o wyświetlenie go na weselu. Zarówno Karol jak i goście byli w szoku. Wyszło pięknie. A po tej naszej piosence wodzirej przekornie zagrał piosenkę "Ada to nie wypada". :)

Druga niespodzianka była dla rodziców - zrobiliśmy w sumie trochę na ostatnią chwilę filmik z naszymi zdjęciami od dzieciństwa aż do teraz. Oczywiście z zabawnymi podpisami i w takim humorystycznym klimacie. Mama Karola tylko mrużyła oczy, moja mama nie kryła się ze szlochem. ;D Po filmie podziękowaliśmy tak po prostu, od serca i wręczyliśmy prezenty - odebrane również w ostatniej chwili piękne portrety węglem. Było prosto i elegancko zarazem. A zamiast "Cudownych rodziców" cała sala tańczyła zabawny walczyk dla rodziców - wyszło naprawdę rewelacyjnie. 

Z ciekawostek to jeszcze wspomniany przez Agatę turniej tańca z gwiazdami zrobił furorę. Baliśmy się, że goście niespecjalnie wczują się w klimat, ale obawy były zupełnie bezpodstawne. Wszyscy świetnie się bawili, było mnóstwo śmiechu, spontaniczności i pomysłów przekraczających nasze najśmielsze oczekiwania. 

Na oczepinach została niespełna połowa gości, ale mimo to zabawa była przednia. Lekko, z humorem, bez żenujących zwyczajów. Po oczepinach została już tylko garstka znajomych - to również nam nie przeszkadzało w szalonym tańcu. Tak jak przewidywaliśmy zabawa weselna skończyła się o godz. 2:30. Nikt nikogo nie wypraszał - goście sami wychodzili z lekkim rozżaleniem, że chętnie zostaliby dłużej, ale a to dzieci, a to daleka podróż, a to kondycja już nie ta, bo zabawa była naprawdę intensywna.

Co chwilę słyszeliśmy od gości, że na takim weselu jeszcze nie byli. Trudno powiedzieć, czy wszyscy, ale na pewno zdecydowana większość osób była bardzo zadowolona. Wiele gości wyrażało zdumienie, że wcale wódka nie musi się lać strumieniami, żeby można było dobrze się bawić. Nasz plan "niskoprocentowego" wesela wypalił w 100 %. Do obiadu kelnerzy podawali wybrane przez gości wino, a później gotowe kieliszki z każdym rodzajem wina stały na barze. Goście sami chętnie częstowali się winem, a także piwem, whisky czy drinkami (ciekawostka - na te drinki i przysłowiowe "kielichy" na weselu na 90 osób poszła... niecała jedna butelka wódki... :) Wina z kupionych ponad 40 butelek, zostało 20). Nie było żadnych nieprzyjemnych sytuacji, żeby ktoś był pijany albo wnosił jakiś swój alkohol. Obsługa lokalu na koniec bardzo chwaliła gości, że byli niezwykle kulturalni. Wodzirej również był pod wrażeniem, że zabawa skończyła się tak szybko, a jednak goście wyglądali na zadowolonych i bawili się świetnie. 

Wesele naszych marzeń stało się rzeczywistością. A teraz od niedzieli co chwilę odbieramy telefony od zachwyconych znajomych i rodziny, którzy dziękują za tak wspaniałą zabawę. :)


poniedziałek, 18 maja 2015

W przedsionku nieba

W przeddzień uroczystości Wniebowstąpienia byliśmy w przedsionku nieba...
Nasz ślub był takim przedsionkiem.

- Takiej panny młodej jeszcze nie widziałyśmy! - powtarzały ze zdumieniem fryzjerka z makijażystką w sobotnie przedpołudnie, gdy robiłam się na bóstwo. - Nikt do pani nie dzwoni?! Zazwyczaj to tu do panien młodych to telefony wydzwaniają bez przerwy, każdy o coś pyta, coś chce... A u pani??
- A po co mają dzwonić? Mają tylko przyjechać i być... :)
- Jak się pani w ogóle czuje?
- Świetnie, tylko głodna jestem jak nie wiem! Mam nadzieję, że zdążę jeszcze coś zjeść...
- Co takiego?? Wszystkie panny młode mówią, że nie mogą nic przełknąć ze stresu!
- A czym tu się stresować? Ja to przejęta jestem i podjarana, ale się nie stresuję. :)

I tak mi już zostało na cały dzień. Przejęcie i mega ekscytacja, ale żadnego stresu.

Początek był kompletnie nietradycyjny. Przygotowania w naszym domu, a nie w domach rodzinnych. Panu Młodemu pomagał się ubrać ojciec, a muchę i butonierkę montowałam ja. Mnie z sukienką pomagała mama. Nie miałam nic niebieskiego, nic pożyczonego, żadnej podwiązki. Zwykłe cieliste rajstopy zamiast białych pończoch. A na błogosławieństwie nasi rodzice prawie się pokłócili... ;)

W drodze do kościoła nasz szwagier, z którym jechaliśmy w samochodzie, zrobił nam ciekawą niespodziankę - zamontował kamerkę skierowaną na nas i nagrał nasze gadki pod tytułem "tuż przed". To było urocze i myślę, że będzie piękną pamiątką ostatnich narzeczeńskich chwil. :)

Do kościoła przybyliśmy jako pierwsi, tuż po scholi. Ubrali się elegancko, dziewczyny miały jednakowe, eleganckie, granatowe sukienki - wyglądały prawie jak druhny. Trwała Msza ślubna pary z godziny 14:00. Staliśmy w ciszy i czekaliśmy. Ciepły wiatr podwiewał mi welon. A właśnie - przecież była piękna pogoda! Naprawdę wymarzona! :)

W pewnym momencie Karol poszedł o coś zapytać do zakrystii, rodzice poszli witać gości, świadkowie gdzieś zniknęli i... zostałam sama ze scholą. Nie "uciekająca panna młoda", ale Panna Młoda, od której wszyscy uciekli... ;) W oddali zobaczyłam Agatę - nie dało się nie zauważyć "makowej panienki". ;D Pobiegłam się przywitać, a tam przed bramą stał już tłum ludzi i każdy zachwycał się na mój widok. Wianek robił robotę. :D

Trwała jeszcze poprzednia Msza, gdy poszliśmy do zakrystii podpisywać dokumenty. Dowody i obrączki mieliśmy. Co jeszcze? Gdzie są kartki ze spowiedzi?? Szybki risercz w głowie... Były w portfelu... Gdzie jest portfel? Był w plecaku... Gdzie jest plecak?? W samochodzie, ale którym...? Po chwili znalazł się i plecak, i portfel, i kartki ze spowiedzi. Uff.
Do zakrystii wchodzą księża z poprzedniej Mszy. Jeden z nich na mój widok wypalił:
- O! Świtezianka!
Bardzo śmieszne... ;)

Nasz ksiądz był równie przejęty jak my. To chyba jeden z jego pierwszych ślubów.
- Zaznaczcie w książce Wasze czytania, psalm i Ewangelię.
Schola zaczęła śpiewać: Gdy schodzimy się niech Święty Duch w nas działa... 
Nagle obok nas pojawia się pan Artur, który ma czytać pierwsze czytanie. Jak miło, że sam przyszedł, żeby się zorientować, na której stronie jest jego tekst. W ogóle jak miło, że jest!
Chyba wszystko załatwione, idziemy przed drzwi wejściowe do kościoła. Schola śpiewa Oblubieniec czeka już... Wszyscy myślą, że to już, ale my czekamy, bo ksiądz jest jeszcze na zewnątrz, z kimś rozmawia. Jest atmosfera modlitwy i skupienia. Wołam do siebie na chwilę Agatę.
- Drugie czytanie na zielonej wstążce!

Dopiero, gdy rozbrzmiewają słowa pieśni Jesteśmy piękni Twoim pięknem, Panie, a ksiądz przychodzi do nas z pozdrowieniem, ruszamy. Do kościoła wchodziłam ze świeczkami w oczach. Coś niesamowitego zobaczyć, jak tyle uśmiechniętych bliskich nam ludzi przyszło tutaj tylko dla nas!

Czytania pięknie przeczytane, a psalm z murmurandem wyszedł rewelacyjnie.

Ksiądz bardzo nas zaskoczył. Choć bez entuzjazmu zgodził się przyjechać nam pobłogosławić, był dla nas pięknym znakiem Bożej obecności. Z uśmiechem powiedział dla nas niesamowite kazanie i z mocą poprowadził całą liturgię. Oczywiście zapomniał, że chcemy mówić przysięgę sami, a po moim cichym przypomnieniu, że sami mówimy, przystawił mikrofon najpierw mnie, a nie - jak powinno być - Karolowi. Ale chyba nikt tego nie zauważył i po chwili Karol zaczął mówić słowa przysięgi. Sam, z pamięci, z mocą. Byłam dzielna dopóki nie zobaczyłam, jak zaszkliły mu się oczy i nie usłyszałam łamiącego się głosu. Odpadłam. Swoją przysięgę mówiłam już przez łzy. Bałam się, że będzie to wyglądało, jakbym rozpaczała, że wychodzę za mąż, ale nie - na nagraniu widać wyraźnie uśmiechniętą twarz i spojrzenie pełne szczęścia, a wzruszenie jest tylko dodatkiem, który nikogo specjalnie nie zdziwił. Podobno pół kościoła beczało razem ze mną. ;)

Po nałożeniu obrączek wszyscy zaczęli bić brawo, a my wpadliśmy sobie w ramiona. Popłakałam się zupełnie. Byłam taka szczęśliwa!

Bardzo mile zaskoczyło nas, że bardzo dużo osób przystąpiło do Komunii. Poza tym nasi goście aktywnie włączali się w liturgię, głośno śpiewali i przeżywali razem z nami. Po błogosławieństwie poszliśmy złożyć bukiet z lilii Matce Bożej, śpiewając O Pani, ufność nasza... Wychodziliśmy z kościoła przeszczęśliwi. Mieliśmy piękny, wymarzony ślub.

:)

niedziela, 17 maja 2015

MAŁŻONKOWIE Z BOŻEJ ŁASKI

Było pięknie!
Zanim my się ogarniemy, możecie przeczytać, jak nasz ślub przeżyła Agata. :)

W to słoneczne sobotnie popołudnie tramwaj numer cztery przyjechał punktualnie. Toczył się niespiesznie przez coraz to cichsze zakamarki Nowej Huty, aż w końcu, w końcu! zobaczyliśmy drewniany kościółek otoczony wysokim ogrodzeniem z drewnianą bramą. Roześmiany Karolasty witał się z ciotko-wujkami, kiedy nadeszła ONA! W pięknej sukience, która ani trochę nie wyglądała na ecru, z lokami skręconymi lepiej niż na panieńskim, w wianku ładniejszym niż na panieńskim... Wyglądała niewinnie, świeżo, zgrabnie.

Kościółek był malutki, uroczy. Usiadłam na wylocie, mnąc zawzięcie kartkę z czytaniami i psalmem. Stresowałam się moim drugim czytaniem, ćwiczonym od tygodnia. Podczas psalmu dostałam z łokcia od Filipa. To już? Mam iść?! Idę. Obcasy stukają, nogi miękną, nadnercza wyrzucają o wiele za dużo kortyzolu i adrenaliny. Drżą mi ręce. Kładę zmiętą kartkę przed sobą i spoglądam na państwa Karolastych. Karol się uśmiecha, Ada patrzy na mnie z mocą, jakby chciała powiedzieć: nooo, dawaj, będzie super!
-Czytanie z listu świętego Pawła Apostoła do Efezjan.
Nie mogę zrobić wydechu. Czytam trochę za szybko, co jakiś czas zerkając w roześmiane oczy Ady.
-Oto słowo Boże.
Wracam. Filip ściska mi rękę. Udało się! Wypuszczam powietrze.

Dzieje się! Będzie przysięga! Nastawiam aparat fotograficzny na tryb nagrywania. Karolowi drży głos. Ada prawie płacze. Całują się na koniec i dostają gromkie brawa.
-Płaczesz?
Wlepiam w Filipa mokre oczy.
-Nie!
Wychodzą. Wyglądają jakby jaśnieli prawdziwym światłem, które wręcz pada na otaczających ich ludzi. Są piękni, a i nam udziela się blask ich szczęścia. Życzenia dla nich? Nic nie przychodzi mi do głowy. Powiedziałam jakąś głupotę w stylu "świętego spokoju, bo resztę już macie". Dziękują mi za czytanie. Słusznie! Ledwo przeżyłam taki stres!

Na sali weselnej goście mają zerknąć pod swoje talerze w poszukiwaniu karteczki z numerem. Nie jestem ani trochę zdziwiona, kiedy widzę pod swoim czwóreczkę. Wodzirej woła kolejne numery, a Karolaści rozdają funkcje na weselu - ratownik, dyżurny tancerz, dyżurny abstynent...
-Numer cztery! Zapraszamy na środek!
Biegnę w podskokach.
-Wiadomo, że dzisiaj Ada jest gwiazdą wieczoru, ale takie pozowanie do zdjęć może być męczące. Dlatego czwarta funkcja to pewne zastępstwo dla pani młodej. Brawa dla fotomodelki!
Ada wpina mi w sukienkę kotylion z napisem "Weselna fotomodelka"
-Proszę, gwiazdo!
Jestem wniebowzięta :P

Na początku - pustki na parkiecie. Poznajemy sąsiadów ze stołu, trochę tańczymy, trochę kręcimy się po sali. Ada z Karolem pozują do kilkunasty zdjęć przed lokalem. Ja też robię selfie z panią młodą. Koledzy ze studiów Karola zaczynają się rozkręcać. Jestem już całkiem roztańczona, kiedy wodzirej zapowiada zabawę - taniec z gwiazdami, dwanaście par, dwanaście tańców tematycznych: wycieczka do lasu, rzeszowskie techno, krakowiaczek, walc wiedeński, mydełko fa... Nie powiem, konkurencja była spora, ale Filip ma iście ułańską fantazję, a ja po dziewięciu miesiącach salsy kubańskiej mam nieco skilla ;) Jesteśmy w finale! Wygrywamy drewniane pamiątkowe łyżki z napisem "16 maja 2015 Ada i Karol". Lepię się od potu, ale JESSSST, udało się!

Oczepiny. Pomagam Adzie odpiąć welon. Ustawiamy się w kółku, dziewczyn jest mało. Mierzę je wzrokiem - to dla mnie żadna konkurencja. Kiedy rzuca, wystrzelam jak z procy i znów spektakularne zwycięstwo!
-Nie pierdzieliłaś się z tym welonem - śmieje się Filip - nawet nie leciał w twoją stronę!
-Oszukałam przeznaczenie :D
Następnie czekały mnie najgorsze trzy minuty życia, kiedy tańczyłam z chłopcem, który w ogóle, kompletnie, absolutnie nie ogarniał ;)

Po oczepinach wyszłam na chwilę na powietrze, a gdy wróciłam, nie było trzech czwartych gości! Smutno było patrzeć, jak kelnerzy uprzątają kolejne stoły, tym bardziej że muzyka zaczęła dopisywać, a mnie znów chciało się hasać. Kiedy zostały trzy pary włącznie z najważniejszą, postanowiliśmy się zmywać. Było przed trzecią.
Czyli tak jak pisała dawno temu Ada - nie ma zapędów ani tradycji imprezowych w obu rodzinach i o trzeciej mogli już zaczynać liczyć pieniądze. ;)

piątek, 15 maja 2015

JEDEN!

Nie tak sobie wyobrażałam dzień przed ślubem... Ostatnia próba tańca, kupowanie owoców (przecież są Komunie i banany czy winogrona białe są towarem deficytowym...), odebranie prezentów dla rodziców, zawiezienie wszystkiego do restauracji... Cały dzień w biegu i jednocześnie w samochodzie... I jak na złość akurat dzisiaj w mieście jest straszne poruszenie - korki nawet o 11.00 i nawet tam, gdzie nigdy ich nie widzieliśmy. Trochę masakra.

Ale zdaje się, że już wszystko dopięte. Jeszcze jakieś drobiazgi zostały i jutro o tej porze będziemy już małżeństwem!

Jedziemy się skupiać. Trzymajcie za nas kciuki.
Pozdrawiamy ostatni raz jako narzeczeni! :)

czwartek, 14 maja 2015

DWA!

- Ale okropna pogoda... Tak nieprzyjemnie i ten deszcz... "Zimna Zośka" się dzisiaj wyżywa, żeby w sobotę było ładnie. :D
- To nie zimna Zośka. To niebo płacze za moim kawalerstwem... :P :D

Za moim dziewictwem chyba też, bo przez pół dnia aż zacinało. :D

A teraz ładne słońce wyszło. Rzeczy prawie przeniesione, kupiłam ostatnie potrzebne drobiazgi, odebrałam winietki i śpiewniki i... czekam. Karolasty twardo pracuje do samego wieczora, więc będę się rozpakowywać i sprzątać.  Co chwila włącza mi się głupawka, jak sobie przypomnę wpis w Karolowym kalendarzu na piątek:
"owoce, korboce"... :D

Jest radośnie, pogodnie, lekko. Myślałam, że będę mieć ściśnięty żołądek, a tymczasem apetyt mam jak nigdy... Myślałam, że będzie gonitwa, a tu jakoś tak intensywnie, ale raczej spokojnie. Nawet zdążyłam sobie dzisiaj w tak zwanym międzyczasie kupić nową spódnicę. Potrzebowałam czegoś długiego i jasnego na niedzielę po ślubie, bo mój pomysł włożenia fajnej krótkiej sukienki upadł z hukiem, gdy zobaczyłam pod kolanem potężnego siniaka... Skąd? Jak? Nie mam pojęcia, ale do pokazywania to się nie nadaje. To i okazja do małej przyjemności się znalazła. :)

Każdemu życzyłabym takich emocji tuż przed ślubem - takiego spokoju i radości. Braffka dla Ducha Świętego już teraz! :)

środa, 13 maja 2015

TRZY!

Niesamowite, jaki spokój i ufność mam w sercu...! Karolasty się trochę stresuje, ja też przeżywam całe to organizacyjne zamieszanie, ale jestem totalnie wyluzowana.

Jutro się przeprowadzam, to znaczy przenoszę większość rzeczy do naszego domu. Najpotrzebniejsze codzienne drobiazgi zostają jeszcze u Pani Babci, bo będę tam jeszcze spać do piątku włącznie, ale chcę już mieć z głowy to żmudne pakowanie i rozpakowywanie. Jutro też mam zamiar ostatni raz przymierzyć sukienkę ślubną, odebrać winietki, wydrukować teksty pieśni na Mszę ślubną, a w tak zwanym międzyczasie powstaje w bólach filmik dla rodziców... Portrety, które wręczymy im w prezencie podobno są już gotowe, ale dostaniemy je dopiero w piątek popołudniu. Dużo rzeczy zostało nam tak na ostatnią chwilę i przez to ten czas przedślubny chyba zawsze będzie mi się kojarzyć ze zmęczeniem i niewyspaniem... Ale jednocześnie jesteśmy spokojni i tak podekscytowani, że entuzjazm przesłania wszystkie niedogodności.

Dostaliśmy już pierwszy prezent ślubny - piękny komplet ręczników i ciekawą książeczkę, Pięciogwiazdkowe małżeństwo. Ale życzenia były "idealne" dla nas - "przede wszystkim pięknej pogody na sobotę!"... Żeby było śmieszniej, naprawdę zapowiada się ładna pogoda...! Aż dziwnie się z tym czuję, bo cały czas nastawiałam się na deszcz i zimno, a tu prognozy mówią, że może być ciepło i słonecznie. Co to za "zimna Zośka"...? ;)

Nie możemy się doczekać. Nie tylko ślubu. Spotkania ze wszystkimi drogimi nam osobami, spodziewanej masy życzliwości, pięknego wyglądu, uroczystej atmosfery, prezentów, zabawy weselnej, nocy poślubnej i wszystkich emocji, które będą temu towarzyszyć... Ależ będzie się działo! :D

Przytulcie nas duchowo. :)

poniedziałek, 11 maja 2015

W sobotę mamy ślub...

Wczoraj zeszło z nas całe napięcie. Najpierw na tańcu, a później na próbie scholi, która będzie nam śpiewać na ślubie. Pięknie się przygotowują. To jak śpiewają, to jedno, ale dużo większe wrażenie robi to, co słychać między wierszami - Ducha! Są przesiąknięci modlitwą i śpiewają z niesamowitą mocą. Razem wczoraj śpiewaliśmy między innymi wspomniane już tutaj Jesteśmy piękni! czy Nic nas nie zdoła odłączyć od Ciebie, miłości Twej nigdy nie zgaśnie płomień! O ślub jestem w zupełności spokojna - będzie pięknie. Stres odpuścił, a z emocji teraz przeważa głównie ekscytacja i to w takim natężeniu, że ciężko mi było wczoraj usnąć... :)

Ale oczywiście coś musiało nas wytrącić z równowagi...
Wchodzimy dzisiaj do kancelarii parafialnej ze słowami: W sobotę mamy ślub... (Jak to w ogóle brzmi! Szał jakiś! :D) i przyszliśmy dopełnić formalności. Świetnie - załatwiliśmy, co trzeba, omówiliśmy, co trzeba, ale pozostało zaniepokojenie. Bo nagle okazuje się, że głównym kłopotem tego dnia jest... pośpiech. Trzeba się spieszyć, bo przed nami o 14:00 jest ślub i zaraz po nas o 16:00 też... Jak tamci skończą, to musicie szybko zgarnąć waszych gości do kościoła i gnać do zakrystii podpisać dokumenty, żeby punktualnie wyjść na tył kościoła i zacząć Mszę... A po naszym ślubie oczywiście musimy się szybko ewakuować, bo następni będą już czekać... Masakra. Kto to w ogóle wymyślił, żeby rozpisywać śluby co godzinę?? Przecież "zwykła" Msza trwa około 45 minut, a tu przecież jeszcze hymn do Ducha Świętego, przysięga, nałożenie obrączek, modlitwa przy ołtarzu Matki Bożej (o którą, swoją drogą, musiałam się upominać)... Kurczę, jeden z najważniejszych dni w życiu, a my mamy się spieszyć i gonić ze wszystkim jak oparzeni, żeby zdążyć... Zdenerwowaliśmy się tym trochę, bo nie widzę żadnego powodu, dla którego nie można byłoby zachować odstępu 1,5 godzinnego między ślubami... A w takiej sytuacji dochodzi nam kolejne zmartwienie - jak to zrobić, żeby było dobrze... Już nie mówiąc o tym, jak w tym wszystkim ma się odnaleźć schola, która nie będzie mieć ani chwili na spokojne rozłożenie się ze sprzętem czy cokolwiek innego...

Ech, trudno. Najwyżej zaczniemy chwilę później, a ci po nas jeszcze później... Co nam zrobią? Przecież nas chyba nie wyrzucą z kościoła? ;)

A, jeszcze jeden drobiazg. Wczoraj, dość niespodziewanie okazało się, że prowadzący scholę znają z jakiegoś wyjazdu naszego "awaryjnego" księdza i podobno świetnie się dogadują! Czyżby to był taki mały telegram od Szefa: Nie bój żaby, Młoda. STOP. Przecież Jestem. STOP. Będzie dobrze! STOP
...? :D

Pięć dni. Nie osiemset pięć. Nie trzysta osiemdziesiąt pięć. Nie sześćdziesiąt pięć. Po prostu PIĘĆ. Absolutnie niesamowite! :)

sobota, 9 maja 2015

Delektuj się!

... powtarza mi Karolasty, gdy tylko zaczynam marudzić, że się dłuży, że już mam dość tych wieczornych pożegnań, że chciałabym JUŻ być Jego żoną... ;) Także sobie ciągle to powtarza (a może już wmawia... ;)), bo sam przyłapuje się na dokładnie takim samym myśleniu... I tak staramy się delektować tym czasem, tym wszystkim, co będzie dla nas ostatnie... Agata się nawet ze mnie trochę śmieje, bo jej wczoraj mówiłam o moim ostatnim praniu u Pani Babci... "Taaa, zaraz będzie: ostatnie siku u Pani Babci!"... ;D ;p

Tak sobie pomyślałam, że oprócz jakże głębokich przemyśleń na temat pogody na naszym ślubie, denerwują mnie też wszechobecne gadki typu: "Jak to szybko zleciało!"... Też co chwila to słyszę (nawet od własnej mamy :)) i już mam dość. Może Wam i tym wszystkim ludziom szybko zleciało. Nam się dłużyło jak cholera. Trzy i pół roku, w tym ponad dwa w narzeczeństwie... Wiem, że niektórzy czekali dłużej i wiadomo też, że z perspektywy czasu patrzy się na to inaczej, z jakąś ulgą. Ale prawdę mówiąc, w moim odczuciu wcale to nie "zleciało" i nawet te ostatnie dni wloką nam się niemiłosiernie...

Emocje rosną, napięcie z każdym dniem coraz większe, a że spędzamy razem sporo czasu ostatnio, to o spięcia i zgrzyty nietrudno. Tym bardziej cieszę się, że zamieszkamy razem dopiero po ślubie, bo to całe początkowe docieranie się będziemy przeżywać już w łasce działającego w nas sakramentu. Jest w tym ogromna mądrość i ważna prawda, aby nie polegać tylko na sobie, ale szukać wsparcia u Tego, który łączy i błogosławi małżonków.

Wino kupione, taniec powoli zaczyna nam wychodzić (bokiem :P), organizacyjne drobiazgi dogrywamy w mailach i telefonach... Ostatnia niedziela... I to nie byle jaka, bo wyborcza!


piątek, 8 maja 2015

Jak się czuje Panna Młoda na tydzień przed ślubem?

Kto bywa tutaj od dłuższego czasu, wie pewnie, jak bardzo lubuję się w opowieściach o emocjach towarzyszących ostatnim chwilom narzeczeństwa. Zawsze ogromnie mnie interesowało, jak to jest być na tydzień przed ślubem - co się wtedy czuje, o czym myśli, jaki nastrój towarzyszy tym ostatnim przygotowaniom... Wywoływałam do odpowiedzi wszystkie znane mi tutaj ostatkowe narzeczone i świeżo upieczone mężatki, a najfajniejsze w ich opowieściach było to, że każda to przeżywała inaczej.

Dziś, choć jeszcze trochę w to nie dowierzam, to ja jestem na tydzień przed ślubem! I bardzo chętnie upamiętnię tutaj to, co mam w sercu. :)

Po pierwsze - pełna niecierpliwości ekscytacja pt. "nie mogę się doczekać!" pomieszana z nutką zmęczenia pt. "chciałabym mieć już to wszystko za sobą" oraz z jakiegoś rodzaju żalem pt. "kuuurczę, to tylko jeden jedyny taki dzień w życiu! szkoda, że nie można byłoby przeżyć tego jeszcze kiedyś - już nigdy nie będę Panną Młodą...". Te emocje towarzyszą mi najsilniej i najczęściej o tym właśnie teraz myślę.

Po drugie - adrenalinka przed tym, co nieznane. Tak wiele nowości przed nami... Już nigdy nie będzie tak, jak wcześniej, wszystko się zmieni... Nie mam wątpliwości, że sobie poradzimy, ale tak zwyczajnie, po ludzku, myśli się o tym, jak to będzie... :)

Po trzecie - przejęcie samą uroczystością ślubu i weselem. O czym jeszcze trzeba pamiętać? Co załatwić? Jak to wszystko wyjdzie? Organizacyjnie jest to dla nas spore przedsięwzięcie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że wszystko jest na naszej głowie i nie mamy specjalnego wsparcia w tej kwestii. Z jednej strony dobrze, bo możemy o wszystkim decydować sami, ale jest to też trochę obciążające i przez to - stresujące.

Po czwarte - skupienie. Bardzo przyczyniła się do tego rozpoczęta wczoraj nowenna. Wprowadziła nas w taką atmosferę modlitewnego skupienia i otwartości na Bożą obecność w tym wyjątkowym czasie. To z kolei pomaga się skoncentrować na tym, co najważniejsze - na sakramencie, który mamy przyjąć. Przy okazji drobna dygresja - wiecie, co zdaje się być w dniu naszego ślubu najważniejsze dla naszego otoczenia? Pogoda. Kogo nie spotkam, czy rozmawiam telefonicznie, czy w pracy, czy wśród rodziny i znajomych, ciągle słyszę tylko "aby tylko pogoda była ładna!" albo "ooo jakby było tak ciepło jak dziś, to byście mieli fajnie"... Nawet pani ze stowarzyszenia Wiosna, która zadzwoniła dziś do mnie w sprawie projektu "Kochani, będziemy mieli dziecko" życzyła mi... ciepłej i słonecznej przyszłej soboty... Nie no, jasne, że byłoby miło, gdyby była ładna pogoda, ale jak nie będzie to co...? Według mnie kompletnie nic. Ja się wręcz nastawiam na zimno i deszcz, ale w gruncie rzeczy pogoda w kontekście naszego ślubu nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Najważniejsze jest to, co się wydarzy w nas. Niezależnie od wszystkiego wokół.

Po piąte - spokój. Mimo przejęcia organizacyjnymi sprawami i natłokiem ostatnich załatwień, w sercu mam niesamowity spokój i ufność. Żadnych obaw, żadnych wątpliwości, żadnych smutków. Ze wszystkim, co jest nie po mojej myśli się pogodziłam, a o to, co zaplanowaliśmy jestem spokojna, bo oddaję wszystko nieustannie Temu, który pozwala nam trwać w swojej miłości. Nic więcej mi nie potrzeba. Jestem szczęśliwa, że za tydzień wychodzę za mąż! :)

czwartek, 7 maja 2015

Nowenna przed ślubem

Aż mi dziwnie na samą myśl o tym, że do naszego ślubu pozostało tylko 9 dni. Jednocyfrowa liczba - jak to w ogóle wygląda! :)
Rozpoczynamy dzisiaj nowennę przed ślubem. W naszej książce z liturgią sakramentu małżeństwa jest to bardzo ładnie przygotowane - na każdy dzień są krótkie rozważania na temat podstawowych prawd dotyczących istoty tego sakramentu. Oczywiście punktem wyjścia są słowa przysięgi małżeńskiej, a do tego zaproponowano konkretne wezwania modlitwy dla narzeczonych. Ruszamy z tą nowenną koniecznie, bo ostatnio zrobił nam się taki młyn organizacyjny, że, prawdę mówiąc, tak wzniosłe, duchowe rzeczy zostały gdzieś na szarym końcu...

Z wodzirejem wszystko ustaliliśmy sprawnie i gładko, to musiał wyniknąć jakiś inny problem... Okazało się, że na 10 dni przed weselem zmieniono nam menadżera odpowiedzialnego za organizację przyjęcia... Wszystko, co dotąd ustaliliśmy z tamtym panem, musieliśmy zaczynać od samego początku z jego nowym kolegą. Mało tego - niektóre kwestie okazały się problematyczne. Coś mieliśmy obiecane, a teraz okazuje się, że nowemu panu nic o tym nie wiadomo. Coś innego miało nie być żadnym kłopotem, teraz jest "nic nie obiecuję"... O najważniejsze rzeczy musieliśmy zawalczyć, drobiazgi odpuściliśmy, ale najgorsze, że w związku z zaistniałą sytuacją zaczęliśmy się trochę tym wszystkim stresować... Nie tylko tym, żeby się coś nie schrzaniło w ostatniej chwili, ale też perspektywą, jak wiele rzeczy jest do załatwienia i zrobienia w tych ostatnich dniach. Trzeba to dobrze rozplanować i - jak zwykle - przedłożyć szczegółowo Szefostwu. Takie sytuacje dają bowiem świetnego pstryczka w nos na otrzeźwienie, że tak naprawdę niewiele tutaj zależy od nas. Owszem, trzeba mieć jakąś swoją wizję i spełniać swoje marzenia
dotyczące ślubu czy wesela. Ale warto zachować zdrowy dystans i nie tracić z oczu tego, co w tym dniu jest absolutnie najważniejsze.

Winietki się drukują, logistyczna operacja pod kryptonimem "rozsadzanie gości tak, żeby się nie pozabijali" na ukończeniu, a przed nami najtrudniejsze - jak wybrać wina na wesele, gdy samemu jest się niepijącym...? ;)

PS
Jeszcze drobne uzupełnienie w kwestii koszyczka awaryjnego, który wzbudził sporo emocji. Nasz koszyczek nie będzie mógł stać w łazience - obsługa lokalu nie wyraziła na to zgody ze względu na brak miejsca, które byłoby niedostępne dla dzieci. Dlatego u nas stanęło na tym, że koszyczek będzie u wodzireja, który go zapowie i będzie trzymał nad nim pieczę. Myślę, że to sensowne rozwiązanie w takiej sytuacji.

poniedziałek, 4 maja 2015

Koszyczek awaryjny

Z pomysłem awaryjnego koszyczka na wesele spotkałam się już jakiś czas temu. Najpierw na jakimś blogu, później też natknęłam się na kilka artykułów na ten temat na różnych portalach internetowych. Szkoda, jednak, że nigdy nie spotkałam się z takim koszyczkiem na żadnym weselu... Wiadomo, człowiek się zawsze przygotowuje - jakieś zapasowe rajstopy weźmie, tabletkę przeciwbólową w razie czego, co przezorniejsze osoby może nawet zabiorą ze sobą igłę z nitką. Często okazuje się jednak, że będąc gościem na weselu przydałyby się także różne inne rzeczy, ale przecież nikt nie będzie ze sobą tachał całej torebki przydatnych akcesoriów na każdą okoliczność... I potem się cierpi. A to buty obcierają, a to wzdęcia, a to zadzior na paznokciu, a to oczko poszło w rajstopach gdzieś wysoko, tak że jakby się tylko miało odrobinę lakieru do paznokci, to można byłoby jeszcze je uratować... Ale się nie ma, bo jak tu tuż przed weselem bliskiej osoby przewidzieć każdą awaryjną sytuację...?

Ale zdarzy się czasem wspaniałomyślna Panna Młoda, która pomyśli o wszystkich takich weselnych kłopotach i zadba o to, by w dyskretnym miejscu (np. w łazience) postawić awaryjny koszyczek, z którego każdy (także sama Panna Młoda!) może skorzystać w razie potrzeby! U nas na weselu też będzie taki koszyczek, a ja właśnie, w ramach samotnego weekendu z nadmiarem wolnego czasu, zaczęłam spisywać, co miałoby się w nim znaleźć. Dzielę się - może kogoś zainspiruje lub pomoże. :)

- kilka par rajstop (np. w dwóch najczęstszych rozmiarach) w cielistym kolorze
- igła, kilka kolorów nitek, agrafki, guziczki, nożyczki
- tabletki: przeciwbólowe/przeciwzapalne (np. ibuprom, aspiryna), rozkurczowe (no-spa), odczulające (wapno - sama często mam problemy skórne, na skutek np. zmiany wody), przeciwbiegunkowe, na lepsze trawienie (np. ranigast, verdin), na przeziębienie (gripex)
- artykuły higieniczne: wkładki, podpaski, tampony,
- płatki i patyczki kosmetyczne
- plastry z opatrunkiem (najlepiej w różnych rozmiarach)
- woda utleniona
- krem do rąk
- pilniczek, bezbarwny lakier do paznokci
- wsuwki, lakier do włosów
- gumy do żucia, cukierki (np. tic taki)
- antyperspirant w sprayu
- wykałaczki
- rolka do ubrań
- odplamiacz w sztyfcie

Uff, trochę tego jest. Ale jaki to gwarantuje spokój, że gdy nam/komuś z gości coś niemiłego się przydarzy, będzie można skorzystać i bawić się bez stresu! :)

sobota, 2 maja 2015

14 dni

Za dwa tygodnie o tej porze będziemy szaleć na weselu... Swoim! :D

Karolasty mnie opuścił i cały weekend siedzę sama. Miałam robić filmik, ale niechcący zabrał ze sobą większość zdjęć, więc lipa. Jedyne, co posunęło się do przodu, to szczęśliwie, dzięki pomocy pewnej Czytelniczki oraz mojej niezastąpionej Agaty, udało mi się załatwić osobę, która zrobi nam te portrety dla rodziców w tak ekspresowym tempie. Uff, kamień z serca. Myślę, że efekt będzie powalający.

Niemniej jednak ten początek maja przyniósł wiele trudnych przeżyć. Wyjazd Karola przyprawił mnie o kolejną falę bólów brzucha i całą gamę negatywnych emocji. Nie tego się spodziewałam na dwa tygodnie przed ślubem... Ale, niestety, nic tu nie jest zależne ode mnie, a jeszcze mi się dostało za martwienie się... Trochę mi lepiej po Mszy i nabożeństwie majowym - pogadałam sobie na spokojnie z Szefową, zostawiłam wszystko Szefowi i troszkę serce mi się uspokoiło. Ale pewnych rzeczy nie jestem w stanie przeskoczyć. Emocji, myśli powracających jak bumerang, a już w szczególności tego, jak na to wszystko reaguje moje ciało... Mam tylko nadzieję, że gdy Karol wróci, stresy znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...

Najbliższy tydzień zapowiada się dość intensywnie. Mamy ustalić przebieg wesela z naszym wodzirejem i omówić szczegóły organizacyjne z menadżerem restauracji. Wybór menu, tortu, pór posiłków, rozplanowanie tańców i zabaw... Takie drobiazgi, ale to one w głównej mierze składają się na udane wesele.

Ponadto czeka mnie jeszcze jedna wizyta w kwiaciarni - zamówiłam już wianek, butonierki (mina kwiaciarki na wieść o tym, że potrzebujemy dwie butonierki dla świadków - bezcenna ;p) i bukiet dla Matki Bożej (z lilii!), ale mamy drobny kłopot z moim bukietem. Wiemy, jakie kwiaty i dodatki, ale nie możemy się dogadać co do kształtu... Nie chcę żadnej kuli, ani klasycznego okrągłego bukietu jak od linijki. Kaskadowy też odpada. Chciałabym zwykły, naturalny bukiecik, może nawet trochę zbliżony do polnego. Subtelny, delikatny, romantyczny. Pani niby rozumie, ale chce zobaczyć jakiś wzór, żeby mieć pewność, że mówimy o tym samym. I tu pojawia się mały problem, bo nie mogę takiegoż znaleźć... Bardzo podobnie miałam z wiankiem - szukałam i szukałam, zanim udało mi się natknąć na ten idealny. I teraz też szukam, przeglądam, wpisuję przeróżne hasła i skaczę po linkach... I nic. Może ktoś czai, o co mi chodzi i ma w zanadrzu zdjęcie bukietu, który mógłby zainspirować moją kwiaciarkę? :)

A tak w ogóle... Chcecie poczuć trochę klimatu naszego ślubu? Przy tej pieśni - oczywiście w wykonaniu scholi - będziemy wchodzić do kościoła... Ostatni raz jako narzeczeni. :)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...