Odliczamy!

niedziela, 30 czerwca 2013

O mamusi

Wracamy z kościoła, Narzeczony jak zwykle czuje się jak u siebie w domu, chociaż jest u mnie. :) Siada przy komputerze, włącza i od razu na starcie wyłącza Skype'a, którego ja zawsze zostawiam.
Ja: Ej! Czemu wyłączyłeś Skype'a?!
[N]arzeczony: A tak, żeby mamusia nie zadzwoniła. :)
Ja: (śmieję się) Masz coś do mojej mamusi...?! ;)
[N]: (śmieje się) Yy, nieee, no przecież wiesz, że nie...
Ja: No, ale Skype'a to od razu wyłączyłeś! O zobaczysz, jak mama naprawdę zadzwoni, to jej od ciebie nie pozdrowię, jak ty coś do niej masz... :D
[N]: Ależ Kochanie, nic nie mam! Jak bym mógł, to bym się z mamusią... :D
Ja: Ohohohoho! Proszę, proszę! (śmieję się) :)
[N]: Ale wiesz, wtedy byłbym Twoim ojczymem! :D
Ja: Łeeee...!!! Fuj! :D

:)

piątek, 28 czerwca 2013

Pożegnania, rozstania, spotkania... Jak w kalejdoskopie

Ostatnie dni to jedna wielka karuzela emocjonalna.

Z jednej strony bolesne pożegnania i rozstania... Nie spodziewałam się po sobie, że tak trudno będzie mi powstrzymać łzy, żegnając małego człowieka, który pójdzie dalej w świat, będzie rósł i rozwijał się, ale już nie przy mnie. Być może jeszcze kiedyś się zobaczymy, powspominamy, ucieszymy sobą, ale to już nigdy nie będzie to samo. Żeby było trudniej, jutro będzie kolejne pożegnanie, tym razem definitywne rozstanie z drugim małym człowiekiem. Chociaż znaliśmy się tak krótko, bo zaledwie kilka miesięcy, zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. I z naprawdę ciężkim sercem przyjdzie mi jutro i jego ostatni raz ucałować i posłać w świat.

No cóż, nie ma co rozpaczać, tylko z nadzieją i wrodzonym optymizmem zacząć coś nowego. Tylko co? I gdzie? I z kim? I za ile? :D No właśnie, nie wiadomo... Tyle się dzieje, codziennie coś nowego, kolejne spotkanie, kolejna rozmowa, "jeszcze jeden etap rekrutacji", jakieś testy, inne spotkanie, inna rozmowa... Ale na dzień dzisiejszy zero konkretów. Wszystko się okaże. Może dzisiaj, może jutro, może po weekendzie, albo Bóg wie kiedy. I tak chodzę, jeżdżę, rozmawiam, spotykam się, ustalam, odpowiadam na setki pytań, przekonuję... A ukradkiem przy modlitwie cicho sobie zapłaczę, że to wszystko takie trudne i niepewne. I czekam na cud.

Nie zwariowałam jeszcze tylko dlatego, że wieczorami dzwoni Narzeczony i mogę się wygadać, dać upust tym emocjom, być wysłuchaną, spojrzeć na to wszystko z dystansu... No i dzięki wsparciu modlitewnemu na pewno. Dzięki tym Jego cichym zdrowaśkom i naszym wspólnym usilnym prośbom: miej Miłosierdzie dla nas i całego świata...

środa, 26 czerwca 2013

Na zmartwienia - Koronka.

Często modlimy się wspólnie Koronką do Bożego Miłosierdzia (zobacz). Nie tylko, kiedy mamy jakieś kłopoty czy zmartwienia. Gdy jest dobrze - także. Może nawet częściej właśnie wtedy. Ale jednak mam wrażenie, że Koronka to modlitwa idealna właśnie na zmartwienia.

Miłosierdzie, o które prosimy w tej modlitwie jest tak wielowymiarowe, że może ukoić każdy ból. Miłosierdzie nad naszymi grzechami, słabościami, nałogami - tym, co nas męczy, przez co upadamy w naszym człowieczeństwie. Miłosierdzie jako pełna miłości pomoc w przezwyciężaniu różnych codziennych trudności, kłopotów, podejmowaniu trudnych decyzji i rozwiązywaniu problemów. Miłosierdzie jako litość, o którą wołamy w rozpaczy, o wyrwanie z poczucia beznadziei i bezsensu, o rozświetlenie wątpliwości. Miłosierdzie jako podźwignięcie z choroby, wlanie nowych sił, umocnienie zdrowia. Wreszcie Miłosierdzie, o które prosimy dla zmarłych - jako ukojenie i skrócenie cierpienia w czyśćcu. Na każde zmartwienie - miej Miłosierdzie dla nas i całego świata.

Przychodzi ukojenie. Czasem szybki impuls do działania, pomysł na rozwiązanie problemu, a czasem po prostu spokój i ufność, że wszystko dobrze się ułoży, bo nie jesteśmy z tym sami. Bo te dwa wymowne promienie wychodzące z Serca Jezusa ogarniają całe nasze życie ze wszystkimi troskami. Rozlewają na nas zdroje Miłosierdzia. I chociaż czasem trudno to odczuć od razu, zawsze przychodzą dobre owoce. Nawet po długim czasie, nawet w nieoczekiwanych okolicznościach, nawet zupełnie inaczej, niż byśmy sobie to wyobrażali. Ale przychodzą.

Dlatego tak chętnie sięgam po Koronkę. Zwłaszcza teraz, gdy moje zmartwienia przybierają na sile i mnożą się z dnia na dzień. Gdy moje jutro wisi na jednym włosku, a innych "włosów" nie widać. Gdy wydaje mi się, że nie dam rady tego wszystkiego ogarnąć i tak ułożyć, by było dobrze. I pewnie to racja - ja nie jestem w stanie tego ogarnąć. Ale Jego Miłosierdzie tak. I tego się trzymam, powtarzając: Jezu, ufam Tobie...

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Kryzys biblijny. Odsłona pierwsza.

Wiedziałam, że w końcu nastąpi ten moment. Prawdę mówiąc, i tak jestem pod wrażeniem, że dopiero teraz. Wcześniej byłam zdumiona, że tak łatwo przebrnęłam przez Księgę Liczb, a nawet Powtórzonego Prawa wcale nie jest specjalnie trudna, wręcz przeciwnie - jakby podsumowuje cały Pięcioksiąg, pomaga trochę sobie to wszystko uporządkować i ugruntować.

Aktualnie jestem przy końcówce Księgi Jozuego lub - jak to kiedyś nadgorliwie przeczytał jeden z lektorów w mojej rodzinnej parafii - Dżozuego. :D Ten "Dżozue" (nad rzeką "Dżordan"! autentyk! :D ) nieco mi poprawia humor, bo przyznaję, że w ostatnich dniach sięganie po Pismo wcale nie należy do rzeczy ani przyjemnych, ani ciekawych, ani nawet absorbujących. Może zabrzmi to nieładnie, ale w tym momencie moje planowe czytanie Biblii jest po prostu męczące. W tej Księdze bowiem można baaardzo szczegółowo dowiedzieć się m.in. wzdłuż jakich miast, krain, rzek i gór przebiegały granice podziału ziemi obiecanej pomiędzy poszczególne pokolenia izraelskie. Przypomnę tylko subtelnie, że pokoleń było dwanaście, a niektóre jeszcze się podzieliły... Jednym słowem ponad połowa tej Księgi brzmi jak fragment starożytnych roczników geograficznych.

Na początku jeszcze próbowałam sobie to wszystko jakoś wyobrażać, zerkałam na mapy, żeby mieć pewien obraz, jak to mogło wyglądać, ale po trzech czy czterech podrozdziałach, gdy zorientowałam się, że to dopiero początek, poddałam się... I jedyne na co mnie teraz stać, to chociaż trochę uważne czytanie. A nawet to przychodzi mi z trudem. Najchętniej zrobiłabym sobie tygodniową przerwę od czytania Biblii, ale... coś mi się wydaje, że po takiej przerwie, jeszcze trudniej byłoby mi wrócić do tego. Po prostu trzeba przez to przebrnąć, później powinno już być trochę łatwiej. Chwilowo mi się nie chce, ale nie mam zamiaru porzucać mojego ambitnego celu, by do ślubu przeczytać całe Pismo Święte. Co to, to nie!

Swoją drogą, gdyby nie to, nie miałabym bladego pojęcia, że w Piśmie Świętym są tak... hm, jakby to delikatnie ująć... nudne fragmenty. I że Księga Dżozuego, która mnie tak śmieszyła kiedyś w kościele, może być tak trudna do przebrnięcia. No nic, trzeba uruchomić trochę silnej woli, spiąć pośladki i wczytać się, bo nudne, czy trudne, to też Słowo Boże, które jak kropla drąży skałę...

sobota, 22 czerwca 2013

Zawierzyć. Tylko tyle, czy aż tyle?

Jestem ostatnio w nieco trudnej sytuacji. Nie lubię tego stanu. Coś się kończy, a trzeba zacząć coś nowego. A żeby zacząć, trzeba znaleźć... Tylko jak? Tyle osób szuka, wszyscy wiedzą, że jest ciężko. Ale znaleźć trzeba, bo jak nie... Hm, wolę o tym na razie nie myśleć.

Trochę mnie to wszystko martwi, trochę napawa obawami, może nawet wręcz trochę przeraża. Ale z drugiej strony, mam pewną ufność, że wszystko się ułoży tak, jak trzeba. Że będzie dobrze, nawet jak według mnie będzie źle. Już tyle razy w życiu doświadczyłam Bożej Opatrzności, że nie mogę nie ufać. Nie mogę nie zawierzyć.

Więc zawierzam. Oddaję w modlitwie, proszę, bym potrafiła szukać w odpowiednich miejscach i w odpowiedni sposób, by mnie w tym wszystkim Anioł Stróż wspierał. Żeby działo się po Bożemu, tak jak On chce. Bo On wie lepiej, widzi wszystko w całości, a ja tylko jak przez dziurkę od klucza... Więc to Jemu zawierzam swoje dzisiaj i swoje jutro.

No... I co, tylko tyle?

Aż tyle.

A jak jednak nie znajdziesz?

Znajdę.

A jak nie dasz rady?

Dam radę.

A jak jednak nie dasz?

Dam.

A jak się potkniesz?

To sobie poleżę. A potem wstanę i pójdę dalej.
Bo jestem przekonana, że Ten, któremu ufam, mnie nie zostawi, wskaże, co robić, którą drogą iść. A jak trzeba będzie, to i małym cudem wesprze. W końcu Bogiem jest, wolno Mu.
I chociaż trwanie w tej niepewności, w takim zawieszeniu, jest okropne i wkurzające, to co mi pozostaje innego? Tylko zawierzyć.

I dziękować, że nie jestem z tym wszystkim sama. Że dał mi silne ramiona, w których zawsze jest dla mnie miejsce, które zawsze wspierają, zawsze są.

piątek, 21 czerwca 2013

Narzeczona widzi to, co chce widzieć!

Narzeczony: O, zobacz!


Ja: Łaaał! Chodź, podejdziemy bliżej! :)
N.: To Nalepa.
Ja: Yyy...? (WTF? jaka nalepa?!)
N.: No zobacz, tu jest nawet jego autograf.
Ja: HAHAHA! A że Nalepa...!!! Ten grajek! :D
N.: Jaki grajek?! Muzyk sławny! On stąd pochodzi. Z czego się śmiejesz?
Ja: (dalej się śmieję!) Bo tam za nim... (nie mogę przestać się śmiać :D)
N.: Haha! Wy, kobiety, to tylko o jednym! :) Chcesz pooglądać te sukienki? :D

Jasne, że chciałam! I sfotografowałam na pamiątkę. :)

A potem dyskutowaliśmy, jakie kolory będą królowały w dniu naszego ślubu i dlaczego to nie będzie róż (chociaż Narzeczony się jeszcze waha, bo to taki piękny kolor...! :D). A tak w ogóle, to zdradzę Wam, że już pomału będą ruszać konkretne przygotowania do TEGO dnia! Trzeba zacząć działać, szukać, planować, spisywać, rozdzielać, zamawiać...! Niebawem pierwsze doniesienia z frontu. :)

czwartek, 20 czerwca 2013

W przyjaźni z Bogiem, czyli o naszym życiu religijnym

Zanim o kolejnym temacie z książki, mała dygresja.

Siostra Karola opowiadała kiedyś, że jak z mężem chodzili na Wieczory dla Zakochanych* to można było zauważyć ciekawą zależność. Na spotkaniach dotyczących sfery seksualnej, współżycia, NPRu aż wrzało! Narzeczeni żywo o tym wszystkim dyskutowali tak, że w całej sali był niesamowity gwar i poruszenie. Natomiast na spotkaniach z bloku tematycznego dotyczącego wiary, życia religijnego i modlitwy... niezręczna cisza. Oni i jakaś inna para mieli o czym rozmawiać, a reszta... Hm, no w zasadzie... Yhy... Tak nie bardzo. Bo w sumie...

No właśnie, dlaczego? Tak się zastanawiałam i myślę, że dla wielu osób to może być po prostu krępujące. Nie każdy lubi opowiadać, jak często (i czy w ogóle) się spowiada, czy jest wierny przykazaniom, w jaki sposób odczytuje wolę Bożą w życiu, czy modli się codziennie i jak ta modlitwa wygląda... Ale wydaje mi się, że problem może tkwić też gdzie indziej. Może po prostu nie ma o czym rozmawiać, bo do tej pory nie zastanawialiśmy się nad tym, czy będziemy wychowywać swoje dzieci w wierze katolickiej i jak to ma wyglądać? Więc najpierw trzeba się zastanowić i wypracować sobie swoje zdanie, żeby mieć o czym rozmawiać. A może rzadko się pojawiamy w kościele, bo nie czujemy takiej potrzeby, więc tym bardziej nie widzimy konieczności rozmawiania o tym? Albo nie pilnujemy codziennej osobistej modlitwy, ani razem się nie modlimy, więc też nie bardzo jest jak omawiać, co jest dla nas szczególnie ważne?

To tylko moje przypuszczenia. Śmiałe przypuszczenia, bo przyznam szczerze, że nie znam wśród bliższych znajomych pary, która by podejmowała wspólną modlitwę, albo rozmawiała na tematy religijne (poza krytykowaniem Kościoła), albo regularnie przystępowała do Komunii. Ktoś powie - może to robią, ale się nie przyznają, bo po co mają o tym trąbić wszem i wobec? Wiara to prywatna sprawa i nic nikomu do tego. No nie tak do końca, ale rzeczywiście nie mam prawa nikogo oceniać. I wcale tego nie robię. Już nie raz słyszeliśmy i czytaliśmy takie zarzuty, że czujemy się lepsi, a innych potępiamy, bo żyją według innych wartości... Nie, żeby było jasne - nikogo nie oceniamy i nie potępiamy, w żaden sposób. Po prostu patrzymy na życie innych ludzi ze swojej perspektywy i możemy jedynie zgadzać się lub nie z czyimiś postawami, decyzjami i zachowaniami. Ale naprawdę nic nam do tego, czy inne pary przy temacie dotyczącym życia religijnego miałyby o czym rozmawiać, czy nie i dlaczego. To było na zasadzie ciekawostki.

A moje rozważania z tym związane to tylko próba uchwycenia sytuacji z naszego punktu widzenia - skoro ktoś się pojawia na katolickich naukach przedmałżeńskich celem zawarcia katolickiego małżeństwa, to dla nas jest to trochę dziwne, że nie ma o czym rozmawiać w kwestii wiary i życia religijnego. Ale może też jest to trochę wyraz osamotnienia w tym wszystkim. Bo czasem tak po prostu mam chęć pogadać z którąś z koleżanek, o tym, czy ona z chłopakiem/narzeczonym ma podobne do naszych trudności w modlitwie, czy tak samo często biegamy do spowiedzi i w jaki sposób odczytywać wolę Bożą w życiu, na co dzień... Nieraz nawet próbuję sprowadzić rozmowę na takie tory, gdy jest ku temu okazja, o coś zapytać, albo się poradzić, ale w odpowiedzi zwykle pojawia się milczenie. Trochę szkoda. Wiem, wiem, możemy sobie poszukać wspólnoty i tam do woli o tym gadać, ale to zupełnie inna bajka.

Ups, się rozpisałam nie o tym, co trzeba. Zatem będzie zwięźle i treściwie.

W tym rozdziale mieliśmy przede wszystkim określić, przez co w głównej mierze będzie się realizowało rozwijanie naszego życia religijnego w naszej rodzinie. Bezkonkurencyjnie zwyciężyła codzienna modlitwa (wspólna i osobista) oraz regularne przystępowanie do spowiedzi i Komunii świętej. To jest dla nas szczególnie ważne, bo jest pewnym fundamentem, taką podstawą, na której można budować całą resztę: katolickie wychowanie dzieci, wierność przykazaniom, dostrzeganie w innych Chrystusa, odczytywanie Bożych planów względem nas, uczestniczenie we wspólnocie czy działalność dobroczynną. Takie wyróżniliśmy główne wyznaczniki naszego życia religijnego. Na koniec zastanawialiśmy się, co może być szczególnie trudne do zrealizowania w małżeństwie. Doszliśmy m. in. do wniosku, że na pewno wspólne z dziećmi uczestniczenie w Eucharystii czasem może być utrudnione lub wręcz niemożliwe (np. przez chorobę malucha), a także z tą wspólnotą może być różnie, bo na dzień dzisiejszy nie czujemy takiej potrzeby przynależności do wspólnoty. Ale być może kiedyś to się zmieni, kto wie...

Nasza rozmowa na ten temat też była krótka i treściwa, większość zagadnień pojawiała się już wcześniej w rozmowach, sporo kwestii było już ustalonych, a poza tym, żyjemy tym na co dzień, więc specjalnie nie było trudności. Tym oto sposobem 4 miesiące narzeczeństwa i 12 tematów za nami. :)



*czyli nauki przedmałżeńskie według tego samego programu, który jest zaprezentowany w książce "Nas dwoje. Przed nami małżeństwo"

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Jaskinia, czyli kiedy lepiej pomilczeć

Nici z gwieździstego nieba podczas naszego weekendowego odpoczynku. Była za to Eucharystia z poruszającym Słowem: Odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała. A ten, komu mało się odpuszcza, mało miłuje. Jakoś tak lżej na sercu, gdy sobie człowiek przypomni, że to Miłość jest silniejsza niż nasza słabość i grzech...

Popołudniu natomiast postanowiliśmy się wybrać na łono natury. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że dokładna i szczegółowa znajomość leśnych dróżek nie była domeną żadnego z nas, zresztą trudno się dziwić. Zwyczajnie zabłądziliśmy, jeżdżąc dłuższą chwilę po lesie. Była to dosyć stresująca sytuacja, szczególnie dla Narzeczonego, który prowadził samochód. Ja byłam chyba trochę bardziej wyluzowana, bo nawet nie mogłam próbować sobie przypomnieć, jakby się stamtąd wydostać. On próbował, widziałam, jak usiłuje nas z tego wyplątać, myśli, zastanawia się i przeżywa to. Milczałam. Nie, to nie był żaden foch, czy afirmacja rozczarowania, absolutnie. Najpierw milczałam, bo po prostu nie wiedziałam co powiedzieć, skoro w ogóle nie znam tych okolic. Po jakimś czasie zaczęłam się czuć trochę dziwnie w tej ciszy, zaczęłam tracić poczucie bezpieczeństwa i zastanawiać się, czy Narzeczony jest może na mnie zły, może powinniśmy o tym porozmawiać, wyjaśnić sobie? Ale nie. Nic nie mówiłam. A moje milczenie było najlepszym, co mogłam w tym momencie ofiarować swojemu Mężczyźnie. Dlaczego?



Kiedy mężczyzna jest napięty, zaszywa się w jaskini swojego umysłu i skupia się na rozwiązaniu problemu. Zazwyczaj wybiera ten najbardziej palący lub najtrudniejszy i tak bardzo poświęca się temu jedynemu zadaniu, że chwilowo traci świadomość istnienia wszystkich innych.(...) W takich warunkach mężczyzna staje się „nieobecny”, nieuważny, niekomunikatywny i zaabsorbowany. Jeśli partnerka wdaje się z nim wówczas w rozmowę, odnosi wrażenie, że zaledwie 5 procent jego umysłu „jest obecne”, podczas gdy pozostałe 95 procent pochłonięte jest zupełnie czymś innym.
John Gray, Mężczyźni są z Marsa, kobiety są z Wenus

On sobie spokojnie siedział w "jaskini" i szukał rozwiązania problemu, a ja oszczędziłam sobie frustracji, że mnie nie słucha i ignoruje. Warto mieć tego świadomość (zachęcam do poczytania książki), bo można uniknąć wielu nieprzyjemnych sytuacji. Odkąd wiem, jak to działa, przypominam sobie w odpowiednich sytuacjach fragmenty tej swoistej "instrukcji obsługi" kobiety i mężczyzny, i stosuję. Działa, zawsze działa.

Po chwili bez problemu wydostaliśmy się z lasu i próbowaliśmy jeszcze odnaleźć miejsce, do którego chcieliśmy pojechać. Jednak po kilkunastu minutach poszukiwań, zaproponowałam, żeby dać sobie spokój. To miał być sposób na miłe spędzenie czasu, a nie źródło sfrustrowania na dalszą część dnia. Rzeczywiście, wróciliśmy do domu i żeby odreagować, położyliśmy się na popołudniową drzemkę. To najbardziej lubimy. :)

A wieczorem, gdy już wracaliśmy, Narzeczony subtelnie mnie docenił:
- Dobrze, że potrafisz wyczuć, kiedy jestem zdenerwowany i nie mam ochoty rozmawiać. :)

PS. Oczywiście to była terenowa wersja mini "jaskini", autor książki wspomina o "jaskiniach", które mogą trwać nawet kilka dni! Wtedy to dopiero potrzeba kobiecie mnóstwo cierpliwości i wyczucia, jak interpretować takie zachowanie. Ale wszystko jest do wypracowania, a warto, by się wzajemnie nie ranić.

sobota, 15 czerwca 2013

Pocztówka z Podkarpacia

Po bardzo męczącym, stresującym i pełnym wysiłku tygodniu wybraliśmy się na mały odpoczynek. Więcej ciszy, spokoju, życie tutaj tak nie pędzi, można się wsłuchać w szum drzew i śpiew ptaków, albo wypić pyszną kawę w prawie pustej kawiarni na rynku nawet w słoneczne sobotnie popołudnie. Słowem: Podkarpacie.

Bardzo lubię przyjeżdżać w te okolice, to naprawdę wytchnienie od wiecznie pędzącego i zapełnionego Krakowa. I jakoś tak sympatyczniej tutaj jest. Dobrze, że mamy takie miejsca, do których będziemy mogli wielokrotnie wracać. Bardzo dobrze.

A że jeszcze ma tu o nas kto dbać, to już w ogóle sielanka! Do pełni szczęścia brakuje tylko gwieździstego nieba i Eucharystii. Wszystko przed nami!

PS. Stare, ale jare:
http://www.youtube.com/watch?v=ZBEuEnB5cYg
Od kilku dni śmiejemy się, gdy pytam Narzeczonego, czy ma PLIK MAP i czy WIĘ dokąd iść, a On ripostuje, żebym nie dostała lekkiej zadyszki! Ale i tak będę za Nim... SZŁA! :D

środa, 12 czerwca 2013

Trudne dni

Tyle się mówi o kobiecych "trudnych dniach". Że wtedy to bez kija nie podchodź, bo kobita gotowa zabić wzrokiem, słowem, a nawet pazurami. Że biedni mężczyźni muszą to znosić w pokorze, najlepiej siedzieć cicho, wszystkiemu przytakiwać i spełniać zachcianki. A jak już okres się zjawi, potulnie pomykać do sklepu po podpaski lub (o zgrozo!) tampony i No-spę, czy inne specyfiki, które przywrócą do życia umęczoną bólem kobietę, masować, ogrzewać i inne cuda wianki. Jednym słowem, to "trudne dni" zarówno dla kobiety, jak i dla mężczyzny.

Zawsze mnie to trochę śmieszyło. Jakby to było nie wiadomo co. Pamiętam, że jeszcze w dzieciństwie na moim "podwórku" funkcjonował taki ciekawy eufemizm: "ma przyjechać/przyjechała ciotka czerwonym polonezem". :D Wtedy jeszcze średnio wiedziałam, o co chodzi, ale jakoś intuicyjnie wyczuwałam przesłanie, bo sama nie lubiłam odwiedzin różnych dawno niewidzianych ciotek. :) Aż przyszedł czas, że się dowiedziałam, o co chodzi...

No nie da się ukryć, PMS to nic ciekawego. Rzeczywiście jestem wtedy rozdrażniona, bardziej płaczliwa, obolała, opuchnięta. Tu nie dotykaj, tam nie głaszcz, tak nie rób, bo boli... Wiele rzeczy mnie denerwuje... Słowem - ciężko jest, ale raczej nie jestem bardzo nieznośna. Lecz tak naprawdę nie o tym chciałam. Bo są też inne "trudne dni", o których dużo rzadziej i mało kto mówi, a dla nas są dużo poważniejszym wyzwaniem...

Dni, w których organizm kobiety w pełni mobilizuje się do przyjęcia nowego istnienia. Optymalne wydzielanie się odpowiednich hormonów, rewelacyjne warunki fizyczne, świetne samopoczucie, nic nie boli, nie drażni, a potrzeba czułości większa niż zwykle... Dni płodne.

Nie wiem, czy to jakieś feromony się wydzielają czy co, ale On potrafi to wyczuć, nawet nie wiedząc wcześniej, w której fazie cyklu jestem. W dodatku natura tak to urządziła, że moje dni płodne zawsze, ale to ZAWSZE pokrywają się z Jego dniami płodnymi... :D I to dopiero są naprawdę trudne dni... Każde przytulenie, pogłaskanie, każdy pocałunek wyzwala dreszcz emocji i szybsze bicie serca. Podniecenie przychodzi błyskawicznie, a poskromienie go jest ogromnym wyzwaniem... Co tu zrobić? Najlepiej uciekać, ale... przecież musimy się nauczyć sobie z tym radzić, w jakiś inny, pożyteczny sposób spożytkować tę energię. Przecież to nas będzie dotyczyło jeszcze długie lata po ślubie, skoro chcemy planować poczęcia naturalnie. Trochę pocieszające jest to, że nie jesteśmy w tym sami. Pewnie wiele par i małżeństw przeżywa to podobnie, im też jest ciężko, ale powtarzają, że warto. My też twardo obstajemy, że warto. Dlatego trzeba wziąć się w garść! Yes, we can! Alleluja i do przodu! I tak dalej...

Jeszcze tylko 2-3 dni i będzie trochę łatwiej. Tu nie dotykaj, tam nie głaszcz, tak nie rób, bo boli... :)



wtorek, 11 czerwca 2013

Być poddaną mężczyźnie

Kiedyś już wspomniałam o pewnym fragmencie z Listu do Efezjan, który nam od dawna jakoś towarzyszy, na początku sami o tym dyskutowaliśmy, a później przepracowaliśmy ten temat na rekolekcjach dla par. Cały czas te słowa gdzieś się w naszym życiu przewijają...

Bądźcie sobie wzajemnie poddani w bojaźni Chrystusowej. Żony niechaj będą poddane swym mężom, jak Panu, bo mąż jest głową żony, jak i Chrystus jest Głową Kościoła (...). Mężowie miłujcie żony, bo i Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie (...). Ef 5, 21-33

Zauważyłam, że jest to dosyć problematyczny fragment, często poruszany na różnych forach katolickich, zwłaszcza kobiety czują się tymi słowami zagrożone. Jak to, mam być poddaną mężczyźnie? Przecież sama sobie mogę poradzić, jestem niezależna, czemu ktoś ma mną kierować? Taka reakcja jest podsycana przez otoczenie i media ze względu na modny ostatnio feminizm, który ładuje się dosłownie wszędzie. Ciągle słyszymy o równouprawnieniu, o niezależności kobiet, o przejawach szowinizmu nawet w nazewnictwie ("psycholożka" i "ministra" najlepszym dowodem)... A Pismo mówi: bądź poddaną swemu mężowi... Jest dysonans. Kogo słuchać? O co chodzi?

Co to znaczy, być poddanym? Właśnie na tamtych rekolekcjach prowadzący wyjaśnił, że być poddanym, to znaczy zgadzać się, by ktoś miał na mnie wpływ, wystawić się na czyjeś działanie, pozwolić, by ktoś oddziaływał na moje zachowanie, postawy i decyzje. Warto zauważyć, że na samym początku św. Paweł pisze: Bądźcie sobie wzajemnie poddani - oboje pozwólcie mieć na siebie nawzajem wpływ. To zupełnie zmienia punkt widzenia. Przecież to takie naturalne, że gdy kogoś kocham, ta osoba ma na mnie wpływ. Jednak nie zawsze sobie to uświadamiamy i nie zawsze dopuszczamy taką myśl do siebie...

Ostatnio mocno doświadczam tego, że warto, czasem nawet trochę na ślepo, zaufać mężczyźnie, który kocha. Pozwolić, by miał na mnie decydujący wpływ, zanim podejmę jakieś działanie, co do którego mam jakieś wątpliwości. Mężczyzna potrafi spojrzeć z dystansu, nie angażuje się tak bardzo emocjonalnie, patrzy bardziej racjonalnie i "szeroko", tzn. w wielu kontekstach, całościowo. Ja często zachowuję się wręcz przeciwnie. Jestem małostkowa, jak się czegoś uczepię, to koncentruję się tylko na tym, trudno jest mi nabrać dystansu do czegoś, co mnie angażuje emocjonalnie. Gdy mam możliwość, wolę zapytać Narzeczonego o zdanie. I całe szczęście, bo dzięki temu uniknęłam wielu głupot.

Przykład "blogowy" z wczoraj.
Napisałam post, bardzo emocjonalnie się w to zaangażowałam, miałam pewien cel, który chciałam zrealizować, tylko tego się trzymałam, zapominając o całej reszcie... Nawet sobie to uświadamiałam, ale byłam skoncentrowana tylko na tym, co sobie założyłam. Wydawało mi się, że to, co napisałam, idealnie się w tym sprawdzi. Byłam przez to taka nabuzowana, podekscytowana... Ale, w sumie w ostatniej chwili, poprosiłam Narzeczonego, by na to zerknął. Zupełnie pro forma, bo i tak byłam pewna, że chcę to opublikować. Ku mojemu zdziwieniu, Narzeczony mówi wprost, że mu się to nie podoba i uważa, że to nie będzie dobre, ani dla nas, ani dla bloga... Cisza. Zatkało mnie. Jak to? Przecież tak się na tym skoncentrowałam, to moje zdanie, mam do tego prawo. Co jest nie tak? Na szczęście Narzeczony ma taki dar, że potrafi swoje racje uargumentować dobitnie, ale zarazem subtelnie, bez niepotrzebnych nerwów i ostrych słów. Wyjaśnił mi i tym razem. Wysłuchałam. Przyjęłam do wiadomości, że wolałby, żebym to sobie odpuściła. Zaznaczył, że decyzja należy do mnie i zrobię z tym, co zechcę. Nie wiedziałam, co powiedzieć... Zburzył mi w jednej chwili całą koncepcję, którą z takim zapałem cały dzień sobie tworzyłam...

Przed rozłączeniem się Narzeczony upewniał się, czy wszystko w porządku. Tak, w porządku, nie obraziłam się, tylko... jakoś tak dziwnie. Trochę byłam zła, ale może ma rację...? Musiałam to przetrawić... I przypomniało mi się: pozwól, by miał na ciebie wpływ!

Cisza, samotność, Pismo, modlitwa... I Jego słowa, które wciąż mi brzmiały w uszach. Wystarczyło. Jeszcze przed snem napisałam: Miałeś rację z tym postem, był beznadziejny. Przemyślałam to sobie i 
dobrze, że mnie sprowadziłeś na ziemię.

Przyszedł spokój. Nie mogłam uwierzyć, że jeszcze chwilę temu byłam do tamtego tak przekonana...! Uff, ale bym narobiła bigosu...

Odpisał: Cieszę się, że tak myślisz. Dobranoc.

To ja się cieszę, że mam tak mądrego Mężczyznę. Że to On ma na mnie wpływ. I to Jemu chcę być poddana.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Szukałem dziewczyny wierzącej, czyli o miejscu Pana Boga w naszym życiu



Część trzecia: Dom na skale. Czyli będzie o wierze. 

Dla wielu osób to może być trudny temat. Niektórzy nie lubią opowiadać o tym, kim jest dla nich Chrystus, co to znaczy, że są wierzący, w jakich sytuacjach zastanawiają się, czy Bóg w ogóle istnieje, czy rzeczywiście jest kochający i co to może oznaczać tak w praktyce, w życiu... Ja raczej nie mam z tym problemów, ale Narzeczony jakiś czas temu w jednej z rozmów przyznał, że nie lubi mówić o swojej wierze, że przychodzi Mu to z trudem i nie wiąże się z przyjemnymi odczuciami. Autor chyba miał tego świadomość i żeby poruszenie tego zagadnienia nie było zbytnio krępujące czy niemiłe, na początek części dotyczącej wiary zaproponował inną formę ćwiczenia niż dotychczas.

Napisz do Twojej narzeczonej/Twojego narzeczonego list o Twojej wierze.

Pod tym poleceniem podano kilka pytań, które miały pomóc taki list napisać, nakierować, co w nim powinno się znaleźć. Oprócz zagadnień wyżej wymienionych, pojawiły się pytania dotyczące stricte relacji z drugą osobą:
- Jak w świetle wiary widzę Twoją obecność w moim życiu?
- Co mi się najbardziej podoba w Twojej relacji z Panem Bogiem?

I na koniec najlepsza wskazówka:
Przeczytajcie swoje listy, przyjmijcie ich treść, nie dyskutujcie nad nią. Jeśli coś jest niejasne, poproście o wyjaśnienie.

Tyle. Nie dyskutować, nie próbować negować swoich opinii, refleksji, uczuć. Nie oceniać i nie porównywać, czyj sposób przeżywania wiary jest lepszy. Nic nie dodawać. Po prostu przyjąć to, jak osoba, z którą chcę spędzić resztę życia, postrzega swoją wiarę i miejsce Pana Boga w swoim życiu. Przyjąć, przemyśleć, przemodlić. To taki fundament, na którym będzie można jakoś popracować. Bo podpatrzyliśmy, że kolejny rozdział będzie dotyczył już konkretów związanych z życiem religijnym. 

Napisaliśmy listy. Wczoraj wręczyliśmy je sobie i przeczytaliśmy, nawet po kilka razy. Okazało się, że wiele spraw postrzegamy podobnie, były też takie, które nas trochę różniły. Wyjaśniliśmy, co było trzeba, ucieszyliśmy się tym, jak Pan Bóg jest obecny w naszym życiu. Zadumaliśmy się nad tym, jak trzeba Go wciąż szukać i robić Mu miejsce w sercu, mimo różnych wątpliwości i trudności. I zostawiliśmy to bez dyskusji. Poszliśmy na niedzielną Eucharystię, by Mu to wszystko oddać, prosić, by uświęcał, by nas prowadził, podnosił z upadków i wątpliwości, błogosławił...

sobota, 8 czerwca 2013

Święto Serca

Dzisiaj (a w zasadzie już wczoraj) było jedno z moich ulubionych świąt w roku. Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa, a ja... na śmierć o nim zapomniałam! Wchodzę sobie do kościoła, zwyczajnie, jak w (prawie) każdy pierwszy piątek, a tu do Mszy wychodzi tyyylu księży, myślę: "o co chodzi?"... Rozglądam się, w sumie dużo ludzi jest, może rzeczywiście więcej niż zwykle... O, i kwiaty jakieś takie bardziej uroczyste... I śpiewy...
- Dzisiaj wyjątkowy dzień w roku. W piątek po oktawie Bożego Ciała przeżywamy wielkie święto Bożego Serca... - zapowiada kapłan.
O szok...! W środku, w Adzie, mam jeden wielki facepalm... Zupełnie wyleciało mi to z głowy! Jakby to powiedział Tunio- GAPISZON ze mnie straszny i tyle...
- Pamiętajmy jednak, że cały ogrom Bożej miłości skierowany jest także, a może zwłaszcza do tych, którzy się gubią, błądzą, są poranieni... Do grzeszników - ciągnie rozważanie ksiądz.

Uff... Jak to dobrze przypomnieć sobie, że gapiszonów też Pan Jezus kocha. A nawet zwłaszcza ich! I na pewno z tą wielką miłością przytulił dzisiaj wszystkie gapiszońskie sprawy do swojego Serca...



czwartek, 6 czerwca 2013

Kto jest w centrum?

W moim czytaniu Pisma Świętego (więcej: tutaj) zbliżam się do końca Księgi Powtórzonego Prawa, a tym samym do końca Pięcioksięgu. To codzienne, systematyczne czytanie weszło mi już w krew. Chociaż czasem jestem bardzo zmęczona wieczorem, to jednak pora tuż przed snem jest dla mnie najbardziej odpowiednia na lekturę Biblii. Najłatwiej wtedy mi się skupić, wyciszyć, przeczytać dany fragment z refleksją. Zdarzyło się kilka razy, że miałam bardzo zabiegany dzień lub wyjazd i zapomniałam, albo świadomie zaniechałam zaplanowanego czytania dwóch kolejnych rozdziałów. Czasem jednak, gdy mam wolną chwilę w ciągu dnia, sięgam po Pismo, by sobie trochę "nadrobić", chociaż jeden czy dwa rozdziały.   Dzięki temu "trzymam tempo" i nie zniechęcam się, lecz wykorzystując różne możliwości, staram się zachować regularność.

Po tych (prawie) przeczytanych pięciu pierwszych księgach biblijnych nasuwają mi się takie dwie refleksje. Po pierwsze, dzięki systematycznemu czytaniu niewielkich fragmentów, mam wrażenie jakby Słowo Boże stawało się kluczowym elementem każdego dnia. Jest to o tyle ciekawe, że w zależności od tego, kiedy czytam - w dzień czy wieczorem - trochę inaczej to odbieram. Gdy sięgam po Pismo w ciągu dnia, bo mam akurat 15 min do wyjścia na autobus, trudniej przychodzi mi zatrzymanie się i refleksyjne skoncentrowanie na Słowie Bożym, ale za to mam wrażenie, że ono "idzie" ze mną, gdy po chwili muszę gnać do obowiązków. Później w drodze przypominam sobie konkretne słowa, zdania, które jakoś mnie inspirują, nieraz prowokują do krótkiej modlitwy w postaci jakiegoś aktu strzelistego. Momentami wręcz namacalnie czuję Bożą obecność w codzienności właśnie dzięki temu "przelotnemu" spotkaniu z Jego słowem w ciągu dnia. Natomiast gdy czytam wieczorem, Słowo staje się dla mnie jakby podsumowaniem całego dnia i jednocześnie "oderwaniem" się od tych codziennych spraw. Zawsze jest to dla mnie początek modlitwy na zakończenie dnia i wiąże się z takim zawierzeniem: "oddaję Ci, Boże, to i to, a teraz chcę posłuchać, co u Ciebie". Dwa różne sposoby działania Słowa Bożego w życiu. Nigdy wcześniej tego tak nie postrzegałam, bo te spotkania z Pismem były raczej przypadkowe i nieregularne. Teraz "poznajemy się" na nowo...

Natomiast druga moja refleksja dotyczy samej treści Pierwszych Ksiąg. Entuzjazm (a może wręcz euforia?) związany z początkiem narzeczeństwa sprawia, że odruchowo (prawie) wszystko ostatnio konfrontuję z naszą relacją narzeczeńską. W codziennych czynnościach, rozmowach ze znajomymi, obowiązkach, planach, decyzjach, dylematach itd. wciąż zadaję sobie pytania: Jak to się ma do naszego przyszłego małżeństwa? A jak to będzie po ślubie? A czy nie powinniśmy tego przedyskutować przed ślubem? Jakie to ma znaczenie w naszych przygotowaniach do małżeństwa? I tak dalej... Ostatnio złapałam się na tym, że dotyczy to także mojego czytania Biblii! Czytam o wojnie przeciw Madianitom i zastanawiam się, co mogę z tego wyciągnąć dla naszego narzeczeństwa... Albo o ofiarach i dziesięcinach i myślę, jakby to odnieść do naszego przyszłego małżeństwa... Szaleństwo jakieś. :)

Dopiero dzisiaj mnie oświeciło, że treść Pięcioksięgu jest nasycona takimi wskazaniami, które podkreślają, że to Bóg jest w centrum. To na Nim ma się skupiać uwaga, to On i Jego działanie jest kluczowe i najistotniejsze. Czytając, mam swoje życie odnosić do Boga, a nie Słowo Boże naginać do tego, co mnie aktualnie bardzo zajmuje w życiu. To jest spora różnica, a jednocześnie, wydaje mi się, dobra wskazówka na przyszłość, żeby się w tym wszystkim nie pogubić.

Będziecie szukali Pana, Boga waszego (...). W swym utrapieniu, we wszystkim co was spotka, zwrócicie się do Pana, Boga swego i będziecie słuchać Jego głosu. Gdyż Bogiem miłosiernym jest Pan, Bóg wasz, nie opuści was, nie zgładzi i nie zapomni o przymierzu, które poprzysiągł waszym przodkom."  (Pwt 4, 29-31)

To Bóg ma być w centrum naszego życia, jako chrześcijan. Nie nasze narzeczeństwo, nawet nie przyszłe małżeństwo. Bóg.
Amen. :)


środa, 5 czerwca 2013

Narzeczony się nawrócił!


Tak! Sam to przyznał!

- A wiesz, Kochanie, po ostatniej audycji w Trójce, trochę się nawróciłem. Żywieniowo...
- Yyy...?? To znaczy...?
- A bo znowu gadali, żeby chleba nie jeść i tych wszystkich zbóż, a zwłaszcza pszenicy, bo to choroby z tego same... Tylko kasza jaglana i gryczana jest dobra.
- (myślę sobie: taa, już widzę, jak Ty będziesz jadł kaszę :) ) 
- Nie no, bez przesady, nie będę jadł samej kaszy, bo bym chyba z głodu umarł :)
- (Hahaha! :D )
- No, ale trzeba o zdrowie zadbać. Za dużo jadłem gotowych rzeczy kupionych w sklepie, a Ty wiesz, ile tam jest glutaminianu sodu?! No i już sobie kupiłem warzywa, zrobię sobie do pracy sałatkę. Z fetą i oliwkami! Nawet oliwę z oliwek sobie kupiłem! (...) Bo wiesz, dzwonił tam taki facet, tak się zaniedbał - otyłość, cukrzyca, miażdżyca... No, człowiek o tym nie myśli całe życie, a potem są konsekwencje...

Tak mniej więcej wyglądała jedna z naszych ostatnich rozmów. Wszelki duch Pana Boga chwali - rzeczywiście Narzeczony się nawrócił! Żywieniowo. :) I naprawdę sałatkę grecką sobie zrobił - nawet mi przywiózł trochę w pudełeczku i miałam dziś na śniadanie, pychota! I zupy chce gotować, bo są zdrowe. I białe pieczywo ograniczyć. I nawet mniej słodzić! Niestety, są też negatywne strony tego "nawrócenia" - sprawdza teraz każde opakowanie, szukając, ile dany produkt ma glutaminianu sodu, syropu glukozowego i innych świństw... Nawet mnie postraszył, że ciastka pójdą w odstawkę...! Ale na szczęście nie odszedł zupełnie od zmysłów i wczoraj po zdrowej zupie, przekąsiliśmy po słodkim ciastku. Albo dwóch. A może trzech. Co to za różnica, trzeba korzystać z życia. ;)

Ta swoista przemiana Narzeczonego bardzo mnie cieszy, bo ja swoje "nawrócenie żywieniowe" przeżyłam ponad rok temu, kiedy nagle zorientowałam się, że mam prawie 10 kg nadwagi... To był dla mnie szok, bo wcześniej cały czas wmawiałam sobie, że mam tylko 2-3 kilo nadwagi, więc nie ma się czym martwić. Tak było, ale w liceum. Od tamtego czasu, przytyłam jakieś 8 kg, o czym nie miałam zielonego pojęcia. Gdy w końcu przyszło opamiętanie, nie plątałam się w żadne diety, specjalne ćwiczenia, treningi, triki, tylko zmieniłam trochę nawyki żywieniowe. Zaczęłam po prostu zdrowo jeść. I tylko dzięki temu przez rok schudłam 10 kg. Naprawdę, nie robiłam nic więcej. Wystarczyło tylko to i odrobina cierpliwości, bo utrata 1 kg na 4-5 tygodni, to bardzo niewiele i osoby o słomianym zapale mogą się szybko zniechęcić. Ale ja jestem raczej cierpliwa i dzięki temu w zasadzie bez wysiłku zrzuciłam zbędny nadbagaż. Nadal nie mam figury modelki i pewnie nigdy nie będę mieć - taka moja uroda. Ale czuję się rewelacyjnie w swoim ciele, jest mi dużo lżej i przede wszystkim zdrowo. To tak na zachętę dla tych, którzy są na bakier z wagą. :)

Narzeczony nie musi nic zrzucać, bo nie ma nadwagi, ale teraz w końcu będę spokojniejsza, że OBOJE będziemy dbać o zdrowe żywienie w naszej przyszłej rodzinie. O ile Narzeczony za tydzień nie stwierdzi, że nie może żyć bez tłuściutkich kotlecików z Lidla, w przeciwieństwie do "zieleniny", która za często gna go do toalety, a glutaminian sodu w sumie nie jest taki zły... :) Się okaże. :)
Na zachętę - tak wygląda różnica 10 kg :)


wtorek, 4 czerwca 2013

Ukulturalniamy się

W zasadzie od początku naszego związku staramy się z Karolem dbać o to, by świadomie i celowo uczestniczyć w czymś kulturalnym. Zrobiliśmy sobie takie małe postanowienie, by chociaż raz w miesiącu gdzieś wyjść, coś zwiedzić, obejrzeć i obcować z szeroko pojętą kulturą. I nawet (na razie) nie musimy się specjalnie starać i nam to całkiem nieźle wychodzi. Lubimy obejrzeć ciekawą wystawę malarstwa czy fotografii, zwiedzać muzea i zamki, zobaczyć dobry film (najlepiej w kinie studyjnym) lub spektakl teatralny, albo ciekawe miejsca w danym regionie pod względem zabytkowym lub przyrodniczym. I tak się ukulturalniamy.

W niedzielę tak trochę spontanicznie wybraliśmy się do Niepołomic. Na szczęście się Nie-po-ła-ma-liśmy :), lecz ciekawie spędziliśmy popołudnie. Pojechaliśmy ze względu na zamek, a w sumie zamku nie zwiedziliśmy. Tak wyszło - musielibyśmy długo czekać na oprowadzanie z przewodnikiem, ale za to obejrzeliśmy ciekawą wystawę malarstwa polskiego i europejskiego XIX wieku  "Sukiennice w Niepołomicach - znane i nieznane" oraz "Europejskie Skarby" - część zbiorów Muzeum Czartoryskich, które znajdują się w Niepołomicach jeszcze tylko do połowy lipca.

Ale tak naprawdę najbardziej interesujące zostało nam na koniec - Muzeum Fonografii. Nawet nie wiedzieliśmy wcześniej, że coś takiego działa w takich niepozornych Niepołomicach. A okazuje się, że to naprawdę ciekawe miejsce, gdzie mieliśmy niezłą frajdę. W kilku salach muzeum zgromadzono różne sprzęty do zapisu i odtwarzania dźwięku, począwszy od jednego z pierwszych fonografów sprzed 130 lat, przez przeróżne gramofony, radia, telewizory aż po walkmany z lat 90. Patrzyliśmy z sentymentem na niektóre z tych eksponatów, bo jeszcze pamiętamy, że u babci stało stare radio Sputnik z takimi wielkimi przyciskami, a u wujka ledwo dychający gramofon Bambino. I pierwszy we wsi kolorowy telewizory Rubin, którym dziadek tak się chwalił... No i walkmany, które były szczytem "lansu" w dzieciństwie. My to jeszcze trochę pamiętamy, ale dla naszych dzieci to będzie totalna abstrakcja. Od razu postanowiliśmy, że koniecznie trzeba będzie kiedyś zabrać tam nasze potomstwo.

Tym bardziej, że na koniec, w ostatniej sali jest miła niespodzianka - sala odsłuchowa. Gramofony, słuchawki, pufy i... prawie 3000 płyt winylowych! Można siedzieć i słuchać, i słuchać... Więc siedzieliśmy i słuchaliśmy... Pani z obsługi dwa razy zerkała do sali, sprawdzając: "o, jeszcze tu państwo są..." :) A my mieliśmy niezłą frajdę, przeglądając całe mnóstwo płyt polskich i zagranicznych oraz słuchając w tak niecodzienny sposób hitów ABBY i Beatlesów oraz starych dobrych piosenek Kabaretu Starszych Panów, Mieczysława Fogga czy Republiki.


A tutaj ciekawa wersja znanej piosenki o mnie, której też słuchaliśmy. :)
 
Warto posłuchać, bo zawsze ktoś, kto mnie poznaje z zawadiackim uśmiechem mówi mi "Ada to nie wypada!", ale gdy zapytam o chociaż jeszcze jedno zdanie z tej piosenki, albo o czym ona jest, to nikt nie ma pojęcia. A szkoda, bo to klasyka lat międzywojennych. I można się w końcu dowiedzieć, czego to mi niby nie wypada. :) 


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Kariera, rozrywka, więź małżeńska, dzieci - czyli o tym, co jest dla nas ważne

Ostatni temat drugiej części naszej książki dotyczył hierarchii wartości. Aż się zdziwiliśmy, że takie zagadnienie pojawiło się dopiero teraz. Wydaje nam się, że mogłoby być poruszone dużo wcześniej. Ale lepiej "późno" niż wcale. :) Bo temat bardzo ważny i potrzebny.

Żeby było jasne, autor rozróżnia pojęcia wartość i ważność. Wśród wartości wymienione zostały: Bóg, miłość, Ojczyzna, małżeństwo, uczciwość itp. Chodzi o ogólne idee, którymi kierujemy się w życiu. Natomiast mówiąc o ważnych sprawach, mamy na myśli konkretne dziedziny życia, działania, decyzje, poprzez które realizują się wartości w codzienności. Z punktu widzenia małżeństwa bardziej istotne jest omówienie spraw dla nas ważnych oraz ustalenie wspólnej hierarchii ważności dziedzin życia. To było naszym głównym zadaniem w tym rozdziale.

Najpierw jednak każde z nas osobno utworzyło swoją hierarchię wartości. Wcale nie było to takie proste, jak mogłoby się wydawać. Jedyne co było pewne dla nas obojga to miejsce pierwsze: Bóg. A potem? Małżeństwo czy Ojczyzna? Dla mnie małżeństwo, ale Narzeczony słusznie zauważył, że sprawa się komplikuje na przykład w przypadku wojny. Wtedy nie ma zmiłuj, musi zostawić rodzinę i iść walczyć. Ale z drugiej strony, gdyby była taka konieczność, że jedno z nas musiałoby wyjechać na dłużej za granicę, to wtedy Ojczyzna schodzi na dalszy plan i aby zapewnić jedność w małżeństwie, wyjeżdżamy razem, chociaż z pewnością byłoby to bolesne, bo jesteśmy przywiązani do naszego kraju. To tylko jeden przykład z naszych rozkmin w tym temacie.

Później było w zasadzie jeszcze trudniej, bo tych spraw ważnych w życiu jest sporo (autor podpowiada prawie trzydzieści różnych haseł, które mieliśmy wziąć pod uwagę!). No i zaczęła się ciekawa dyskusja. Poczęcie i narodziny dziecka są ważne, ale jeśli szwankowałoby zdrowie, to schodzi na dalszy plan. Co ważniejsze: seks czy dbanie o dom? A może praca zawodowa? Z tym wiąże się też zdobywanie pieniędzy i stabilizacja materialna. No, ale nie oznacza to, że jak nie będziemy mieć pieniędzy, to nie będziemy się kochać. :) Poza tym, gdyby była taka konieczność, by komuś pomóc, na przykład zaopiekować się rodzicami na starość, to wtedy ta kwestia wskakuje wyżej  w hierarchii, być może nawet przed pracę zawodową, z której musiałabym w tym celu zrezygnować (jeśli oczywiście będzie nas na to stać). Naprawdę ciekawa rozmowa wywiązała się między nami. Próbowaliśmy też sobie odpowiedzieć na pytania sugerowane przez autora, takie jak na przykład:
- Jakie uczucia wywołują w nas nasze wzajemne hierarchie wartości i ważności dziedzin życia?
- Jakie widzimy rozbieżności? Na ile są one trwałe i jakie mogą być ich skutki?
- Które dziedziny życia, postrzegane przez narzeczonego/narzeczoną jako ważne, wywołują mój niepokój i dlaczego?

W końcu po (raczej mało)burzliwych obradach ustaliliśmy naszą wspólną hierarchię ważności dziedzin życia. To było naprawdę interesujące ćwiczenie, dzięki któremu wiele się nauczyliśmy. Będzie to też fajna pamiątka z naszego narzeczeństwa. Ciekawe, czy za pięć, dziesięć lub dwadzieścia lat, będziemy tak samo postrzegać, co jest dla nas ważne...? Co się zmieni? A może to, co wypracowaliśmy teraz, wtedy będzie nas śmieszyć i pomyślimy sobie, jacy byliśmy młodzi i naiwni...? Kto wie. :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...