Nie pamiętam, czy kiedykolwiek pisałam tutaj o moich przejściach z fryzjerami... To historia na pół życia. Od kilku lat mam długie, proste włosy. Są zdrowe, niezniszczone, nie są jakieś specjalnie niesforne, całkiem ładnie się układają i nie oddałabym ich za nic. Zawsze wydawało mi się, że podcięcie końcówek takich włosów i ich delikatne wycieniowanie, to jedna z najprostszych rzeczy dla fryzjera (może po strzyżeniu męskim maszynką). Okazuje się, że wcale nie.
Odkąd mieszkam w Krakowie, czyli już szósty rok, tułam się i błąkam po różnych salonach fryzjerskich, szukając takiego, z którego wyjdę naprawdę zadowolona. Co po drodze widziałam, słyszałam i czego doświadczyły moje włosy, to jeden Karol wie, bo mu nieraz zrozpaczona opowiadałam. RAZ, jeden jedyny raz znalazłam ciekawe miejsce. Profesjonalista, fryzjer-stylista. Byłam zachwycona, ale prawie 100 zł za zwykłe podcięcie końcówek to dla mnie trochę przegięcie. Więc szukałam dalej.
I chyba w końcu znalazłam. Gdzie? Ciśnie mi się na usta piosenka Rafała Brzozowskiego: "TAAAK BLISKO!", dosłownie kwadrans piechotą. Babeczka niedawno otworzyła własny salon i rozprowadzała swoje ulotki (skąd my znamy te wszelkie sposoby pozyskiwania nowych klientów na początku działania własnej firmy...). Natknęłam się na takie ulotki w sklepie, wzięłam, obczaiłam w necie i postanowiłam spróbować. I dźwięczna jestem niebiosom, bo chyba w końcu znalazłam fryzjerkę dla siebie!
Piszę o tym nie bez powodu, bo moja wczorajsza wizyta w salonie fryzjerskim miała wiele wspólnego z naszym ślubem. Oprócz standardowego podcięcia włosów, jak co kilka miesięcy, chciałam spróbować jakiejś formy loków, właśnie z myślą o weselu. Tak po prostu, żeby się zacząć orientować, jaką metodą uzyskać taki efekt, o który mi chodzi, na ile będzie to trwałe i w ogóle jak to będzie wyglądać na moich włosach. Fryzjerka spełniła moje oczekiwania nawet ponad miarę, a poza tym bardzo dobrze mi doradziła w kwestiach praktycznych. A trzeba przyznać, że temat ślubny ma na tapecie, bo jej wspólniczka wychodzi za mąż trzy tygodnie przed nami i przygotowania do jej fryzury ślubnej już dawno w pełni. Więc nagadałyśmy się o ślubach, sukienkach, dodatkach, wizjach artystycznych, kwiatach i wszystkim innym... :)
Najbardziej przełomowa decyzja, którą wyniosłam z salonu, a której kompletnie nawet wcześniej nie rozważałam, to zapuszczenie grzywki. Od początku studiów noszę krótką grzywkę, z którą świetnie się czuję, ale grzywa na wesele to kiepski pomysł. Po pierwsze - jak to w ogóle połączyć z wiankiem? Nawet jeśli się da, to będzie wyglądać kijowo i oklapnie od razu na czoło. A jak oklapnie, to po drugie - będzie zaraz tłusta, spocona, rozwarstwiona i strąkowata. Bleee. Nie może być. To znaczy może, ale musi być na tyle długa, żeby dało się ją ładnie wywinąć i podpiąć. Wcześniej zupełnie o tym nie myślałam, ale po przedyskutowaniu stwierdziłam, że to całkiem sensowny pomysł. Więc przez najbliższe pół roku czeka mnie mała zmiana imidżu. :)
A druga sprawa to loki. Fryzjerka zaproponowała mi, że na jednej połowie głowy zrobimy loki prostownicą, a na drugiej lokówką automatyczną (fajne urządzenie, jak maszynka do loków :D) - żebym mogła sobie porównać, które będą ładniejsze i bardziej trwałe. To był rewelacyjny pomysł, choć efekt był trochę śmieszny (ale nie rzucał się tak bardzo w oczy, dopiero po przyjrzeniu się, można było dostrzec, że z jednej strony loki są inne niż z drugiej). Dzięki temu małemu eksperymentowi wiem już, że chcę loki z maszynki. Wyglądały pięknie, tak lekko, subtelnie i bardzo ładnie się trzymały - nawet po nocy.
Słowem - znalazłam fryzjerkę! Nie tylko na ślub, ale w ogóle dla siebie. Kamień z serca, naprawdę. ;)
Nasłuchałam się przy okazji zachwytów, jakie mam piękne włosy, jaki to fajny pomysł z wiankiem , że będzie pięknie wyglądał z takimi lokami i w ogóle och, ach! A jak jeszcze dzięki wspomnianej ulotce dostałam rabat 50 zł, to już w ogóle wyszłam stamtąd cała w skowronkach. Tak właśnie powinno być po wizycie u fryzjera. :)
Z lekka mnie ten rabat zaniepokoił. 50 zł mniej, to znaczy, że bez rabatu usługa kosztuje...
OdpowiedzUsuńNo, chyba, że chodzi o ślub, wtedy taka cena jest w porządku.
Z tą grzywką bywa różnie. Noszę ją od lat i nie wyobrażam sobie ślubu bez niej. W moim bowiem przypadku lepsza przyklepana, niż żadna. Jeśli możesz się obejść, to masz szczęście, bez grzywki o wiele wygodniej.
Choć na dobrą sprawę uważam, że z niczym ona nie koliduje. Co ciekawe, ostatnio widziałam nawet siostrę zakonną z grzywką. Dawniej to niespotykane.
Ja nosiłam grzywkę łącznie z afrykańskimi warkoczykami - i wcale nie wyglądało to dziwnie.
Moja przygoda ze ślubną fryzurą też była ciekawa. Poszłam na próbną fryzurę do fryzjera poleconego przez siostrzenicę i zrobił mi fajną fryzurę ale bez grzywki wyglądałam nie fajnie. Co prawda zdecydowałam się, że w ostateczności do ślubu on mnie uczesze i pofarbuje ale coś mnie podkusiło i na kilka dni przed ślubem poszłam do osiedlowej fryzjerki, u której grzywkę ścięłam i tylko ona mi się ww całej fryzurze podobała. Do swojego fryzjera wróciłam z grzywką i byłam mega zadowolona.
OdpowiedzUsuńNo to o jedną sprawę do pomodlenia mniej:D Metamorfoza może być ciekawa, ale najważniejsze abyś się w niej dobrze czuła:) Ja całe życie miałam grzywkę i nie wyobrażałabym sobie nie mieć jej na ślubie, podobnie jak Errata:)
OdpowiedzUsuńTak czytam sobie o tych przygotowaniach (włos dęba staje, u nas do sierpnia jeszcze tyle do załatwienia! Ale mniejsza, ja nie o tym) i przypomniała mi się notka zamieszczona tu kilkanaście miesiący temu:
OdpowiedzUsuńhttp://narzeczeni-z-bozejlaski.blogspot.de/2013/04/o-czym-pisac-po-co-pisac.html
Teraz to ho ho! Przyjęliby z otwartymi ramionami ;)
Tak mówisz? :)
UsuńTo może spróbuję jeszcze raz... ;D