I agitowali. Kleryk przygotował komentarze do czytań, diakon powiedział kazanie, ksiądz rektor też swoje dołożył przy ogłoszeniach. Opowiadali o rozeznawaniu powołania - jak to się dzieje, w jaki sposób odczytywać wolę Bożą względem siebie, że czasem Pan Bóg stawia odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie, którzy pomagają zmierzyć się z tymi najtrudniejszymi pytaniami i wątpliwościami. Dzielili się swoją radością, że są na właściwym miejscu, wspominali o różnych trudnościach, które wiążą się z życiem kapłańskim, o ryzyku i spełnionych pragnieniach...
Przypomniało mi się moje rozeznawanie. Był taki czas w moim życiu, że bardzo poważnie myślałam o życiu zakonnym. Chciałam służyć Bogu w jakiś wyjątkowy sposób i wydawało mi się, że jedyną drogą ku temu jest powołanie zakonne. Znałam wiele sióstr, ich życie nie było mi obce, miałam sporo okazji, by poznać klasztorną rzeczywistość od kuchni i nawet mi się to podobało. Chciałam żyć w jakiś mega wyjątkowy sposób, więc sądziłam, że to najlepsze rozwiązanie. Ale z drugiej strony czułam, że w sercu mam mnóstwo pragnień, których w zakonie nie mogłabym zrealizować - przede wszystkim marzenia o założeniu rodziny. Miałam straszny mętlik w głowie, a w sercu mnóstwo obaw i wątpliwości. To był naprawdę trudny czas.
Pewnego razu rozmawiałam o tym z bardzo bliską mi osobą, która jest dla mnie jak druga mama. Powiedziała mi wtedy jedno zdanie, które niesamowicie mnie poruszyło i zapadło w pamięć. Świętych matek-Polek też potrzeba w Kościele. Podkreślam to słowo, które okazało się dla mnie najbardziej kluczowe. Bo nagle, dopiero wtedy, zaczęłam sobie uświadamiać, czym tak naprawdę jest powołanie: drogą do świętości. Chodzi o to, żeby dojść do nieba, a jaką drogą, to już nie jest aż tak istotne - byleby być szczęśliwym. Dla mnie to był przełom. Bo do tej pory myślałam: albo życie zakonne i służba Bogu, czyli rzut beretem do nieba, albo małżeństwo, czyli... nic. Tak zwyczajnie, jak znakomita większość ludzi, bo... tak jest i już. Żeby gatunek ludzki przetrwał. ;)
Powoli, powoli zaczęłam rozkminiać, że małżeństwo to tak samo ważne powołanie do świętości. Wielu kapłanów i zakonników śmieje się, że to nawet o wiele trudniejsza droga niż ich życie w celibacie. Dla jednych trudniejsza, dla innych łatwiejsza - po prostu inna. Ale tak samo ważna. Po tym przełomie było dużo łatwiej. Gdy już zaczynałam po trochu rozumieć, na czym świat stoi, szybko wybiłam sobie z głowy, że Pan Bóg ma dla mnie jakiś z góry ustalony plan na życie i jeśli pechowo nie trafię w to, co sobie wymyślił, to będę nieszczęśliwą męczennicą do końca życia. To był początek rozpoznawania przede wszystkim swoich pragnień i pytania: "co o tym sądzisz, Boże?".
Trochę to wszystko trwało, ale w końcu przyszedł czas, że bez lęku i cienia wątpliwości odpowiedziałam sama sobie: moim powołaniem jest małżeństwo, bo tego pragnę. To będzie mój sposób na życie. A będzie mega wyjątkowy, tylko jeśli będzie w nim Bóg - niezależnie od tego, co się wydarzy.
Zaczęło się dziać całkiem szybko... ;) I dzieje się wciąż, każdego dnia.
Wczoraj pytam Współrealizatora mojego powołania:
- A co to dla Ciebie znaczy, że małżeństwo jest powołaniem?
- No... Że... (patrzy na mnie zadziornie i zaczyna śpiewać) "Ktoś mnie powoooołał - świat nagle zawirował, boooo Ktoś mnie powooołał na dobre i na złeeee..." :D
No. To się dowiedziałam. ;)
Chyba większość wierzących dziewczyn miała takie myśli, a może zakon...
OdpowiedzUsuńJa kiedyś nawet na 99% byłam pewna, że zostanę siostrą zakonną, moja cała rodzina zresztą też tak sądziła. :D
A jeszcze jak jeździ się na rekolekcje do sióstr...myśli o klasztorze gwarantowane. :D
A nigdy w życiu, ani przez sekundę mi ta myśl do głowy nie przyszła! :P Matko, jakbym ja była w zakonie, to Bóg by chyba każdego dnia "facepalm" robił... :D Tylko małżeństwo i dzieci, nawet nie wpadłam na to, żeby w ogóle rozważać inną opcję. Też były wtyki u siostrzyczek, pielgrzymki itd. (choć nie tak bardzo jak moja siostra). Od zawsze wiedziałam, że to nie dla mnie. Ja się czuję tak bardzo na swoim miejscu i jestem do tego stopnia spełniona, że w ogóle ciężko mi sobie wyobrazić, że komuś w zakonie może być dobrze. :p
UsuńO proszę. :D Ja po moim pierwszym wielkim nawróceniu ;p miałam taką fazę, że o matko! I wszędzie te znaki. :D Jak pani w kościele do mnie podeszła i powiedziała: 'Nie zmarnuj swojego powołania, tak jak ja zmarnowałam swoje.' to ledwo mogłam normalnie funkcjonować. :D Albo jak ksiądz w konfesjonale dawał mi ulotki karmelitanek, wszędzie znaki! :P
UsuńMoja przyjaciółka miała tak samo i kilka innych dziewczyn też, także wywnioskowałam sobie, że to dotyczy większości. :)
Ale teraz też nie wyobrażam sobie życia w zakonie. I czasami sobie myślę, czy takie zamknięcie się w klasztorze jest normalne... Cóż, to na pewno nie moje miejsce, a rozeznanie przyszło bez jakiś specjalnych starań. ;)
Elu, ja miałam podobnie jak Ty;) Nawet tuż przed ślubem mnie dopadły myśli, czy to naprawdę dobra droga... Aż mnie ksiądz w konfesjonale któregoś dnia ochrzanił, że nie mam zwracać uwagi na żadne znaki, bo choćby i słońce zaczęło się kręcić wokół ziemi, to liczy się tylko to, czego ja chcę... No i wybrałam:) Zdecdydowanie dobrze wybrałam. W zakonie siebie nie widzę;) Choć to też piękna droga, bycie oblubienicą Pana, tylko dla Niego...
UsuńMoja przybrana siostra była w postulacie w Karmelu. Teraz jest mężatką. Zwykła mówić, że Karmel to pikuś przy małżeństwie. Nie byłam postulanką nigdy, ale dość łatwo mi w to uwierzyć :D
UsuńM.
U mnie się takie myśli pojawiały, ale nigdy mną nie zawładnęły jakoś poważnie ;) Od zawsze czułam w sercu tęsknotę za małżeństwem i założeniem rodziny.
UsuńAle kiedyś miałam okazję nocować u zakonnic i tamta atmosfera zrobiła na mnie takie wrażenie, że sobie pomyślałam (czysto teoretycznie), że jakbym miała być kiedyś w zakonie, to mogłabym być właśnie w takim, jak ten przeze mnie odwiedzony ;)
Na rekolekcjach ewangelizacyjnych w mojej parafii wypowiadała się taka młoda dziewczyna, która odczuła powołanie do bycia w zakonie. Biła się z tymi myślami, bo czuła się na rozdrożu - z jednej strony bliski jej sercu chłopak, z drugiej - budzące się w jej sercu powołanie do innego życia. Wybrała zakon i wydawała się być szczęśliwa, że jest na tej drodze przygotowania do życia zakonnego :)
A na religii w liceum pewien młody ksiądz opowiadał nam, że też był taki "rozdwojony" i w końcu podjął decyzję o kapłaństwie... Jego ówczesnej dziewczynie z trudem przyszło się z tym pogodzić... bo człowiek pewnie w takiej sytuacji czuje, że Bóg mu kogoś odbiera, że "przegrał rywalizację" z Bogiem...
M., powiem Ci, że doszłam do podobnych wniosków;) Wprawdzie też postulantką nie byłam;) Ale wydaje mi się, że w życiu rodzinnym, małżeńskim łatwiej się jednak pogubić w tej codzienności, w staraniach o dom, w zmartwieniach o pieniądze, o utrzymanie, w codziennych stosunach z ludźmi, z marudną żoną/ mężem, itd... A w zakonie są reguły, które zawsze jakoś bardziej trzymają w pionie, czuwa nad Tobą siostra przełożona, choćby nie wiem jak się nie chciało to trzeba chodzić na modlitwy i jakąś tam więź z Bogiem utrzymywać...
UsuńSwoją drogą wdałam się kiedyś w dyskusję z kolegą- klerykiem- czyje powołanie jest trudniejsze, i w końcu się nie dogadaliśmy, bo każde twierdziło, że jego;)
Wazne, żeby decyzję podjąć świadomie, rozeznać ją w wolności przed Bogiem.
Na "rozmowie przedślubnej" ksiądz zapytał nas, dlaczego właściwie chcemy się pobrać. I uprzedził, że nie jest zainteresowany odpowiedzią "bo się kochamy". Poinformowaliśmy księdza, że rozeznaliśmy swoje powołanie i tak właśnie chcemy je zrealizować. Ksiądz lekko zdębiał i na tym rozmowa się zakończyła. Potem jeszcze wyjaśnił, że zazwyczaj musi parom robić katechezę od początku, od definicji sakramentu i takich tam ;)
OdpowiedzUsuńRealizacja swojego powołania i spełnianie obowiązków stanu to najprostsza droga do zbawienia. "Najprostsza" w sensie oczywistości, bo co do wykonania, to zapewne najtrudniejsza. Nic mnie nie wytrąci z przekonania, że małżeństwo to ziemska forma czyśćca.
Marysia
"Ziemska forma czyśćca"? Chyba mamy zupełnie różne wizje małżeństwa (i czyśćca być może też ;p)... Nie, kompletnie to do mnie nie przemawia. Co innego trudy życia małżeńskiego, które mają być drogą do nieba, a co innegoczyściec, w którym nic już nie zależy od Ciebie i nieustannie cierpisz z niewypowiedzianej tęsknoty za Największą Miłością...
UsuńCzyśćca?! Przecież w małżeństwie wszystko zależy od nas, kwestia dogadania się dwóch osób. A w czyśćcu to chyba niewiele mamy do powiedzenia nawet gdybyśmy się dogadali z setką innych ludzi.
UsuńCóż, osobiście nigdy w życiu nie pchalabym sie w związek który ma być dla mnie jakąkolwiek męczarnią. Na świecie jest za dużo cierpienia żebym jeszcze dobrowolnie wpędzała się w coś co ma być dla mnie udręką. Może i nie jestem żoną ale mieszkam z moim facetem dobrze ponad dwa lata i nigdy ten związek nie był dla mnie karą za grzechy.
Ziemska forma czyścia w sensie etap "doszlifowania / doszkolenia siebie" przed wejściem do nieba, tak? Jeśli w tym sensie, to się zgadzam. Jeśli w innym, to jestem autentycznie przerażona...
UsuńDoszlifowanie, oczyszczenie z egoizmu, doszkolenie się w miłości - jasne, rozumiem. Ale to dosyć zawężona wizja przecież. Czyściec to przede wszystkim ból duchowy, ogromna tęsknota za Bogiem i w końcu cierpienie z bezsilności...
UsuńNie, chyba nie jestem w stanie przełknąć tej analogii. Mimo wszystko. Mam zupełnie inną wizję małżeństwa.
Ado, jeśli spojrzeć na to z perspektywy teologicznej, jak Ty, to pewnie, że masz rację. To są zupełnie różne rzeczywistości - ale dlatego napisała nie o ziemskim czyśćcu, a o jego ziemskiej formie. Rodzaj żartobliwej analogii. Ale tak właśnie, jak piszesz dalej - te cierpienia funduja nam "windę do nieba" ;-) Jak pokazuje dyskusja powyżej, to arcytrudne powołanie, a im więcej przecierpimy na ziemi, tym więcej czyśćca będzie nam odjęte. Dość ekonomiczny układ, rzeklabym :D
UsuńKropki, wszystko to zależy od Pana Boga. Ale skoro żyjesz w związku nie sakramentalny, to się nie porozumiemy. Rzeczywistości życia w grzechu i życia we współpracy z łaską sakramentalne są tak diametralnie różne, że aż nie da się opisać. Małżeństwo i rodzicielstwo są nierozerwalnie z ofiarą i cierpieniem. Po ludzki wręcz, związek dwojga ludzi nie majak się udać - po to jest właśnie jest sakrament, który umacnia nas wtedy, gdy sami nie mamy sił. Wielokrotnie tego doświadczyłam.
Marysia
To samo miałam dodać właśnie, że to mała część czyśca mimo wszystko.. Cierpienie i problemy się będą zdarzać, jasne, ale żeby czyściec? Przecież to zupełnie inny kaliber, nie do porównania.
UsuńMałżeństwo jak czyściec, w innym miejscu coś o powoływaniu na świat dzieci ze strachu przed grzechem (chyba ze coś mi się porąbało). Masakra jakaś...
Rodzicielstwo ze strachu przed grzechem to zdecydowanie nie do mnie.
UsuńM.
"im więcej przecierpimy na ziemi, tym więcej czyśćca będzie nam odjęte"
UsuńAle czemu zaraz zakładać czyściec? Do nieba ambitnie celować od razu! :p
Marysiu nie przekonuje mnie to że związek bez sakramentu nie ma prawa się udać, bo osobiście znam kilka par które dobiegają 50-siątki i są mega szczęśliwi, mają dzieci i są niesamowicie dobrymi ludźmi z tym że po prostu w Boga nie wierzą.
UsuńMoże źle to zrozumiałam ale z tego co napisałaś wynika że najlepiej nie wychodzić za mąż. Bo jeśli małżeństwo wiąże się z cierpieniem to ja chyba jednak zrezygnuje ze ślubu bo obecnie nie odczuwam żadnego cierpienia a skoro po ślubie ma sie to zmienić to po co mi to? No chyba ze ja zle pojmuje słowo cierpienie, bo złość na narzeczonego która przechodzi zaraz po tym jak sie do mnie uśmiechnie to wg mnie nie jest żadne cierpienie, no ale może to powinnam odbierać jako zadawny mi przez niego ból.
W którejś dyskusji o dzieciach Tomek napisał o decydowaniu się na dzieci ze strachu i podejściu w stylu "nie mamy wystarczających powodów, ale boimy się Twojego gniewu i grzechu, więc daj nam kolejne dziecko", Ty zaraz pod spodem napisałaś, że nie potrafisz kierować się samą miłością do Boga i że strach też jest jakąś motywacją, więc tak to zrozumiałam.
UsuńJeszcze takie luźne przemyślenie mojego narzeczonego po tym kiedy przeczytałam mu to co napisałaś.
UsuńSkoro istnieją na całym świecie ludzie którzy żyją w związkach bez sakramentu i są ze sobą cale życie to czy to oznacza że katolik przez wiarę w Boga jest po prostu słabszy? Bo skoro uważasz ze Twój związek bez sakramentu by się rozleciał a oni dają radę bez wiary w cokolwiek po śmierci to czy to nie oznacza ze ich wzajemna miłość jest silniejsza niż Twoja miłość do męża?
Grzech się absolutnie wyklucza ze szczęściem. No ale powiedziałam, że się nie porozumiemy.
UsuńKatolicyzm nie ucieka od cierpienia. Przeciwnie, zna jego wartość. I wiadomo, ze prędzej czy później nadejdą prawdziwie dramatyczne chwile. Lepiej być tego świadomym. Cierpienie nie musi być przecież zaginione. Ale tak, jeśli się go boisz, nie wiąz się z nikim.
Zabawne, dziś do mnie wrócił cytat z Lewisa, ze miłość to gotowość na bycie zranionym.
M.
No dobra, ale życie zakonne też może być taką formą czyśćca. I generalnie cokolwiek będzie robić, jakkolwiek realizować powołanie, gdziekolwiek będziemy, "ja wszystkich, których kocham karcę i ćwiczę". Jeśli kogoś omija w życiu wszelkie cierpienie, to z dużym prawdopodobieństwem coś w tym życiu jest nie tak, jak być powinno, czyli nie po Bożemu.
UsuńJak dla mnie to nie tyle małżeństwo, co życie w ogóle jest formą czyśćca. Zresztą zawsze przypominają mi się w takich sytuacja słowa modlitwy nad penitentem, którą zwykł był odmawiać mój spowiednik:
"Niechaj męka Pana naszego Jezusa Chrystusa, zasługi Najświętszej Maryi Panny i wszystkich Świętych, oraz to wszystko, co dobrego uczynisz i przykrego zniesiesz, posłuży ci do otrzymania odpuszczenia grzechów, pomnożenia łaski i wyjednania nagrody życia wiecznego. Amen"
Pozdrowienia,
manna
@ta z zebra - może to jakieś nie-do-rozumienie. Ogólnie, nie potrafię jeszcze unikać grzechu tylko z miłości ku Bogu. To wielka słabość i za mała wiara, wiem. Acz lęk przed piekłem to zawsze jakaś motywacja do niegrzeszenia. Chodzi o wszelkie grzechy, nie tylko brak otwartości na życie.
UsuńM.
Przepraszam Marysiu ale muszę się wtrącić.
Usuń"im więcej przecierpimy na ziemi, tym więcej czyśćca będzie nam odjęte"- przepraszam ale Ty naprawdę uważasz, że to działa tak automatycznie?
Sens jest nie w samym cierpieniu, tylko w tym, jak to nas zbliża do Boga. Bo cierpienie może oczyszczać, ale może też niszczyć i oddalać od Boga. I o ile to pierwsze cierpienie może skracać późniejsze oczyszczenie, to to drugie na pewno nie.
Czyściec też nie jest ot tak, bo trzeba za grzechy odpokutować, tylko jest po to, by nas przygotować do spotkania z Bogiem.
"Ogólnie, nie potrafię jeszcze unikać grzechu tylko z miłości ku Bogu. To wielka słabość i za mała wiara, wiem."- nie, to wiara zupełnie normalna, Marysiu. Nawet święci nie mieli takiej wiary, by unikać wszystkich grzechów, nawet z miłości ku Bogu. Choć miłość ku Bogu mieli naprawdę wielką, chyba nikt tego nie będzie kwestionował nawet. I właśnie dlatego zostali świętymi- nie za to, że nie grzeszyli, tylko za to, że kochali.
"Jak pokazuje dyskusja powyżej, to arcytrudne powołanie, a im więcej przecierpimy na ziemi, tym więcej czyśćca będzie nam odjęte. Dość ekonomiczny układ, rzeklabym :D "
UsuńA mi tu zajechało cierpiętnictwem.... Droga Marysiu, szanuję twoje zdanie, ale miło by było gdybyś poparła swoją tezę np. nauczaniem Kościoła Katolickiego. Wiem dobrze czym jest czyściec, jednak studiując we własnym zakresie różne dokumenty kościelnie nigdy nie spotkałem się z taką interpretacją. Tworzenie własnej teologii jest dość niebezpiecznym zjawiskiem, więc radzę uważać.
To, że cierpienie jest nieodłącznym elementem żywota każdego człowieka jest rzeczą jasną jak słońce. Skoro cierpienie, twoim zdaniem, to nasza winda do nieba, to logicznie rzecz ujmując, powinniśmy specjalnie dążyć do cierpienia i jakkolwiek to zabrzmi, fundować je naszym bliskim.
A tak już prywatnie: gdybym ja przeczytał, że moja obecna narzeczona pisze o naszym małżeństwie jako o czyścu, chyba bym raz jeszcze zastanowił się nad naszą wspólną przyszłością. To trochę smutne, co napisałaś.
Tomek
Ale mowa jest nie o niegrzeszeniu i byciu super przykładem, tylko o motywacji lękiem zamiast miłością. "Bojaźń służalcza" to się fachowo nazywa?
UsuńTyle że to chyba jest normalny etap duchowego rozwoju. Tak mi się wydaje.
Kropko, czemu Cię to dziwi, że wg KK grzechem jest żyć i współżyć przed ślubem?
UsuńTomku, jak ja Cię lubię! :)
UsuńDrogi Anonimie a gdzież ja napisałam ze mnie dziwi? :) Ja napisałam tylko że istnieją na świecie pary które są ze sobą kupę lat bez ślubu, są szczęśliwi i jakoś dają sobie radę bez sakramentu i bez Boga. Czy ja gdziekolwiek napisałam cokolwiek o grzechu?
Usuń@Marysiu w takim razie jak tylko mój narzeczony wstanie to poinformuje go iż zrywam zaręczyny bo nie jestem gotowa przechodzić przez niego ziemskiego czyśćca. Ciekawe co mi na to powie ^^
A ja chyba wiem, czemu niektórzy tak mówią o małżeństwie jako o ziemskiej formie czyśćca! Bo w małżeństwie podobnie jak w czyśćcu spalamy się lub jesteśmy wypalani dla Miłości. Ile razy matka musi wstać w nocy do dziecka chociaż jest wykończona po całym dniu? Ile razy żona (lub mąż) kładzie się spać koło męża, ofiaruje mu siebie choć nieraz może nie ma na to ochoty lub jest na niego wściekła (mimo rozmowy po kłótni). Ile razy mąż idzie do pracy mimo, że nie zawsze ma na to ochotę lub zajmuje się dzieckiem po męczącej pracy? I nie, to nie jest cierpienie. Może dla człowieka postronnego tak. Ale ten małżeński czyściec jest źródłem ogromnego szczęścia i radości.
UsuńMarta
Normalny etap, jak najbardziej, dlatego napisałam, że wiara Marysi nie jest słaba, tylko całkiem normalna;)
UsuńAle w ogóle wydaje mi się, że Marysia za dużą uwagę przykłada do grzechów, pokutowania za nie i cierpienia, a przecież Bóg jest przede wszystkim miłością... I to wszystko nie jest ot tak, tylko po to, byśmy u końca swojej drogi mogli się z tą Największą Miłością spotkać... Mówię też o wypowiedziach skierowanych do Kropki- grzech wyklucza szczęście? Przecież każdy z nas żyje w grzechu... w mniejszym, większym, bardziej lub mniej widocznym... no i nie wiem, ja uważam, że jestem mimo to całkiem szczęśliwa... Na tyle, na ile jest to możliwe tutaj;)
KKK 1472 "Aby zrozumieć tę naukę i praktykę Kościoła [o odpustach - przyp. ŁB], trzeba zobaczyć, że grzech ma podwójny skutek. Grzech ciężki pozbawia nas komunii z Bogiem, a przez to zamyka nam dostęp do życia wiecznego, którego pozbawienie nazywa się "karą wieczną" za grzech. Każdy grzech, nawet powszedni, powoduje ponadto nieuporządkowane przywiązanie do stworzeń, które wymaga oczyszczenia, albo na ziemi, albo po śmierci, w stanie nazywanym czyśćcem. Takie oczyszczenie uwalnia od tego, co nazywamy "karą doczesną" za grzech. Obydwie kary nie mogą być traktowane jako rodzaj zemsty, którą Bóg stosuje od zewnątrz, ponieważ wypływają one jakby z samej natury grzechu. Nawrócenie, które pochodzi z żarliwej miłości, może doprowadzić do całkowitego oczyszczenia grzesznika, tak że nie pozostaje już żadna kara do odpokutowania (Por. Sobór Trydencki: DS 1712-1713; 1820)."
UsuńPodkreślmy jeszcze raz: OCZYSZCZENIE TU NA ZIEMI. Oczywiście, że nie działa to automatycznie! Cierpienie musi być dobrze przeżyte, przyjęte, zaakaceptowane, jakkolwiek to nazwiemy. Nie bez kozery mówi się, że "cierpienie uszlachetnia".
Mam ogólne wrażenie, że wszyscy się skupili się na aspekcie realcji między żoną a mężem, a zabawna sprawa - nigdzie czegoś takiego nie napisałam. Małżeństwo może przynieść cierpienie w związku z rodzicielstwem (choroba, śmierć, poronienie, niepłodność, problemy wychowawcze). Może przynieść cierpienie w relacjach z rodzinami (teściowie). Może przynieść cierpienie w sprawach, nazwijmy to, logistycznych (brak pracy, mieszkania). Oczywiście, małżonkowie sami dla siebie także mogą być zródłekm cierpienia; zarówno niezawinionego (choroba współmałżonka) czy wreszcie zawinionego, na którym tutaj wszyscy się skupiają. A które również jest immanentną częścią naszego życia. Nikt nie może tak zranić, jak ten, kogo kocha się najbardziej.
Także jeszcze raz. Nie napisałam, że relacja dwojga ludzi to czyściec. Napisałam, że małżeństwo może stanowić formę czyśćca, tworząc analogię do przeżywania trudności. Analogia oparta jest na podobieństwie, nie na tożsamości. Podobieństwo miało polegać tutaj na umniejszaniu kary czyśććowej. Nie musi to do każdego trafiać, acz nasuwa mi się myśl, że - ogólnie w społeczeństwie - powiązane to jest z ogromnym oporem przed "weź swój krzyż".
Co do strachu przed grzechem, co pisała tazżebra. Wiem, że motywacja tylko Bożą miłością jest domeną świętych - ale przecież to do świętości mamy dążyć. Znana jest różnica między żalem doskonałym a niedoskonałym - ale w sumie, co to ma do rzeczy? Najpierw mi zarzucono (manipulacyjnie!), że należy rodzić dzieci ze strachu przed grzechem, a kiedy wyjaśniłam, okazuje się nagle, że motywacja lęku przed potępieniem jest raczej normalna dla większości ludzi. To w czym problem?
Kropko. Powiedziałam, że się nie porozumiemy. Dla mnie pary niesakramentalne są absolutnie sprzeczne z jakimkolwiek szczęściem, ponieważ nie można osiągnąć szczęścia poza Kościołem. Nie mylmy szczęście z zadowoleniem. Szczęście daje wypełnianie woli Bożej i dążenie do zbawianie. Grzech szczęścia nie daje.
Marysia
p.s. Mój mąż podczytuje tę dyskusje. I wie, że nasze małżeństwo jest dla mnie źródłem nieustającej radości, że nie wyobrażam sobie, aby z kimkolwiek innym czy gdziekolwiek indziej mogłoby być mi lepiej. Co wprost wynika z tego, jak przyjmujemy cierpienia, których nam Pan Bóg - tak się składa - nie szczędzi. Choć może nie powinnam tak mówić, bo i tak dobra w naszym życiu jest nieporówynywalnie więcej, niż zła; zaś z każdego konfliktu czy trudnej sytuacji wychodzimi jeszcze bardziej umocnieni i kochający siebie. Dla mnie świadomość krzyża nie jest smutna - jest krzepiąca.
Może złe pytanie postawiłam. Nie wiem, po co się dziwić, albo "atakować", skoro wiadomo, że jest się na blogu, gdzie ludzie są katolikami i pewnych zasad nie łamią. Ja wierzę w Boga, ale nie nazywam się katoliczką, bo nie mogę,z pewnych względów, ale rozumiem, że są ludzie, którzy nie zamieszkają przed ślubem razem, albo, że homoseksualizm to dla nich zło i grzech, i trzeba z tego leczyć. Po prostu są tacy ludzie i tacy.
Usuń@Żona - przez "życie w grzechu" miałam na myśli związek frazeologiczny oznaczający trwanie w związku niesakramentalnym. I nie, nie jest tak, że wszyscy żyją w grzechu - po to jest spowiedź, by trwać w stanie łaski uświęcającej.
UsuńM.
W czym problem? W tym, że motywacja lękiem jest normalna w sensie często spotykana na etapie rozwoju duchowego, a nie normalna w sensie "tak ma być, żaden problem", w końcu "miłość usuwa lęk", kto się lęka, ten nie wydoskonalił się w miłości" i tak dalej i dlatego, że lęk nie pochodzi od Boga. O ile w małych rzeczach to jeszcze jakoś przejdzie, o tyle podejmowanie ważnych decyzji w strachu - już nie, szkody psychiczne murowane. Gdybyś ślub brała z taką motywacją, byłby nieważny. Rodzicielstwa z takim założeniem nawet nie chcę sobie wyobrażać, tu się nic nie cofnie.
UsuńSama sobie odpowiadasz. Skoro "miłość usuwa lęk", to i z lękiem przed rodzicielstwem powinna sobie poradzić. Skoro jest to motywacja normalna na pewnym etapie, to pewnie należy po prostu przejść przez ten etap.
UsuńZresztą mam wrażenie, że mylimy tu lęk przed potępieniem a lęk przed rodzicielstwem. Ten drugi zawsze wynika z czegoś i da się go przepracować, wszystko zależy od okoliczności.
Mam silne wrażenie, że usiłuje się tu dyskutować z tezą, która nigdzie nie padła. Nie powiedziałam, że należy rodzić dzieci ze strachu przed grzechem. A nie lubię, gdy się manipuluje moimi wypowiedziami.
UsuńWszelkiego rodzaju lęki i opory mogą się pojawić na dowolnym etapie małżeństwa i rodzicielstwa. Ale chodzi o to, by być tego świadomym, by to umieć przemodlić i oddać Bogu. Nie, aby w finale pojawiło się kolejne dziecko - ale by zaufać w tej sprawie i poddać się woli Bożej.
M.
Właśnie sęk w tym, że nie mówimy o lęku przed rodzicielstwem, tylko o lęku przed potępieniem z powodu niedecydowania się na (kolejne) dziecko.
UsuńNie umiem tego wyjaśnić jeszcze jaśniej. Brak otwartości na życie jest pewnym nieuporządkowaniem duchowym, które należy przepracować. A czy w konkretnym przypadku jest to grzech - oceniają rodzice i ich spowiednik.
UsuńNigdzie nie dokonałam uproszczenia, które mi przypisujesz. Ostatni raz grzecznie proszę o niemanipulowanie.
M.
No już kumam, że tak nie myślisz, napisałam, jak mi to zabrzmiało, a teraz to pociągnęłam, jako przykład. ;)
Usuń@Anonimowy - Ale czy ja kogoś atakuję? Czy to że mieszkam z narzeczonym bez ślubu, sprawia iż nie mam prawa się wypowiedzieć o cierpieniu w związku? Chodzę do kościoła, właśnie kończę czytać Pismo Święte, zaczęłam brewiarz, tak więc wiem na czym polega KK. Jasne że chciałabym bym być już żoną ale jest to na razie niemożliwe, jednak chyba mam prawo do wypowiedzi, nie sądzisz?
Usuń@Marysia - wydaje mi się że nie masz najmniejszego prawa, wmawiać komukolwiek że jest nieszczęśliwy. Każdy obiera drogę wedle uznania i naprawdę istnieją ludzie którzy są szczęśliwy bez Boga (szczęśliwi a nie zadowoleni). Strasznie mnie grzeje takie wmawianie komuś czegoś na siłę. Moja przyjaciółka jest buddystką i choć ja sobie nie wyobrażam niedzieli bez kościoła, to w życiu bym nie wpadła na to żeby jej tłuc do głowy że jest nieszczęśliwa bo nie ma ślubu a jej dziecko chrztu. Tym że widzę jej szczęście prawie każdego dnia. Nie wiem, może mój liberalizm bierze się stąd że chodziłam do LO gdzie na religię z 30 osobowej klasy, chodziło 11 osób.
Kropka.
@Kropka
UsuńObowiązkiem katolika jest nazywanie grzechu grzechem, a grzech jest nieszczęściem, bo pozbawia człowieka więzi z Bogiem, która to więź jest fundamentem życia ludzkiego (patrz p. 23 "Ćwiczeń Duchowych" św. Ignacego). I naprawdę mamy prawo mówić, co wyznajmy.
Pozdrawiam,
manna
No cóż,w takim razie jest to kolejny jasny znak że się nie nadaje do życia z Bogiem, bo osobiście nigdy bym nie wmawiała nikomu na sile ze jest nieszczęśliwy. No nic, widocznie nie nadaję się na dziecko Boże.
UsuńMarysiu podoba mi się twój radykalizm moralny, widzę, że poważnie traktujesz swoją wiarę. Czasami jednak używasz sformułowań, które nie do końca są precyzyjne, w których nie do końca wiadomo "co autor miał na myśli". Nie posądzam Cię o złe intencje, aczkolwiek, jak sama zauważyłaś, to chyba nie przypadek, że twoje posty wywołują takie kontrowersje.
UsuńPodobało mi się jak rozwinęłaś swoją myśl odnośnie tematu "małżeństwo - czyściec", i znów nie wypada mi się nie zgodzić. Byłoby chyba za pięknie gdyby coś mi znowu nie zagrzytało w twoich wypowiedziach.
"Brak otwartości na życie jest pewnym nieuporządkowaniem duchowym, które należy przepracować."
Nie mogę się zgodzić do końca z takim stwierdzeniem. Brak otwartości na życie często bywa nieuporządkowaniem duchowym, jednak nie zawsze. Nieuporządkowanie to coś, z czym powinniśmy walczyć i jak wspomniałaś, "przepracować".
Wszystko zależy od tego jak definiujemy "brak otwartości na życie". Dla mnie to sytuacja, w której w danym momencie nie pragniemy mieć dziecka, ale również ze słusznych powodów, kierując się przy tym wielkodusznością a zarazem roztropnością, o której wspominał Jan Paweł II. Nie można jednoznacznie stwierdzić, że "brak otwartości na życie" jest zjawiskiem z góry negatywnym.
Uważam, że w sytuacji, gdy kobieta z powodów zdrowotnych nie może mieć kolejnego dziecka, jej "brak otwartości na życie" jest wręcz znakiem odpowiedzialności i wspomnianej roztropności. Oczywiście nie osądzam par, które mimo wszystko i tak decydują się na kolejne potomstwo, niemniej jednak w takich sytuacjach zawsze dwukrotnie zastanawiam się, czy przypadkiem nie mamy już do czynienia z fideizmem. Ale kim ja jestem, żeby osądzać, cytując naszego papieża ;).
Nie tylko kwestie ekonomiczne i zdrowotne decydują o tym, czy "brak otwartości na życie" można moralnie uzasadnić. Małżeństwo, które już wychowało jakąś liczbę dzieci, może w sercu rozeznać o zaprzestaniu powoływaniu do życia kolejnych istot. Jak pisałem wcześniej, nie musi być to spowodowane stanem zdrowia czy portfela, ale po prostu ludzkim zmęczeniem, chęcią poświęcenia się czemuś innemu. Czy w tym przypadku możemy mówić "o nieuporządkowaniu duchowym"?
A może my prostu inaczej rozumiemy termin "brak otwartości na życie"? Dla mnie to świadome wstrzymywanie się od poczęcia kolejnego dziecka, obojętnie czy w danym momencie, czy już do końca. Może być grzechem, nie musi, może być nieuporządkowaniem, ale też nie musi.
Tomek
Kropka, ale pierdoły pociskasz, "widocznie nie nadaję się na dziecko Boże" , żeś walnęła teraz jak łysy grzywą o kant kuli. :p
UsuńJak najbardziej można być szczęśliwym mega zatwardziałym grzesznikiem...ale tylko do śmierci. ;)
Teraz się zorientowałem, że praktycznie powtórzyłem mój komentarz z jakiegoś wcześniejszego wpisu Ady. :) Nie wiem czy znowu powinienem o tym pisać, bo chyba Marysiu masz podobne spostrzeżenia co ja. Chodziło mi głównie o tamto twoje zdanie które cytowałem.
UsuńTomek
Tomku, dziękuje za miłe słowa. I cieszę się, że się porozumielismy ;-)
UsuńCo do otwartości na życie - jej brak rozumiem właśnie jako jakieś nieuporzadkowanie wewnętrzne. To,o czym Ty piszesz, rozeznanie o powstrzymywaniu się od poczęcia, to zupełnie dozwolone w małżeństwie zjawisko, rozeznanie przyczyn wszelakich, i tak dalej - ale to zawsze zakłada "otwartość", to znaczy, że jeśli Pan Bóg da, to przyjmiemy z miłością. Czyli rodzaj wewnętrznej gotowości i akceptacji woli Bożej. Czy teraz jasne? ;-)
Pozdrawiam serdecznie!
Marysia
Aha,i bezwzględna racvja, że zdarza mi się być nieprecyzyjna! Staram się nasz tym pracować, dziękuję za zwrócenie uwagi :-)
UsuńM.
Eeeeeej, kurczę, Marysiu, trzeba było tak od razu!! :P :P To bym się tak nie czepiała! :p A mi to wszystko zupełnie inaczej brzmiało na początku (nie tylko mi zresztą, jak się okazuje;))
UsuńAbsolutnie jasne ;) Może masz specyficzny sposób wyrażania niektórych poglądów, ale lubię rozmawiać z ludźmi, którzy mają coś ciekawego do przekazania :D
UsuńPozdrawiam serdecznie,
Tomek
Dodam jeszcze tylko, że ów bonmot powstał w kręgu moich przyjaciół, powtarzałam go wielokrotnie i dopiero tutaj został częściowo niezrozumiany (częściowo, bo były też komentarze rozumiejące). Ciekawa sprawa ;)
UsuńM.
Ta z żebra, ciągle rozwijanie swojej wiary też jest normalne;) Mi chodziło bardziej o to, że nam zawsze, z naszej perspektywy będzie się wydawać że wierzymy/ kochamy za słabo, i z jednej strony to dobrze, bo to pobudza do rozwoju... a z drugiej strony, po co się skupiać na brakach? Pan Bóg to swoją miarą oceni... Najwięksi święci widzieli, że mają słabą wiarę, że nieraz kierują się lękiem, a może częściej nie lękiem, tylko powinnością, a nie miłością, mimo że kochali bardzo, ale dzisiaj wierząc Kościołowi, ta ich słaba wiara jest dla nas wzorem.
UsuńA z tym grzechem,który jest nieszczęściem... To ja bym zacytowała cytat Tomka... "Kim ja jestem, żeby osądzać"... Ja wychodzę z założenia, że nigy nie wiem, czy Bóg nie postawi wyżej ode mnie kogoś, kogo ja osądzam, że żyje w grzechu... Życie w łasce uświęcającej nie jest życiem bez grzechu, tylko bez grzechu ciężkiego;) A grzech nam towarzyszy i tak i tak... Bóg jest nie tylko sprawiedliwością, ale i miłosierdziem;) A Kościół naucza, że wierzymy, że każdy człowiek kierujący się w swoim życiu sumieniem, może dostąpić zbawienia, więc nie oceniajmy tak łatwo kto ma prawo się wypowiadać, kto nie, kto żyje w grzechu, a kto nie, i kogo czeka nieszczęście w wieczności;)
A tak apropo czyśćca... To po tej dyskusji pomyślałam sobie, że choć oczywiście celujemy w niebo, to przecież czyściec to też nienajgorsza opcja;) Bo to przede wszystkim nadzieja i oczekiawanie na spotkanie z Panem;)
Nie pisałam, że nie jest normalne, czy, że to słaba wiara, czy coś tam. ja wychodzę z założenia, że każda wiara jest słaba. :p tej jak ziarnko gorczycy jakoś nie widać, wszystkie góry stoją nietknięte.;);) Pisałam o tym lęku, bo po tych x postach Marysi malował mi się taki obraz, co zresztą też zauważyłaś pisząc o tym skupianiu się na potępieniu i grzechu. A że sama przechodziłam przez obraz Boga despoty wiecznie niezadowolonego, to jak sobie pomyślałam o ważnych decyzjach motywowanych lękiem, to mnie tak solidarnie i z troski zmroziło:p (to, że jednak Marysi o co innego chodziło, to inna sprawa:p)
UsuńA z tym nieszczęściem, życiem w grzechu i ocenianiem, to ja się wszystkimi kończynami podpisuję. Lepiej bym tego nie ujęła.
Fakt, do najgorszego to mu trochę brakuje, ale dziękuję bardzo, ja tam się nie wybieram, choćbym na bramie raju miała wisieć i samego Boga za nogi trzymać. :p
"A z tym grzechem,który jest nieszczęściem... To ja bym zacytowała cytat Tomka... "Kim ja jestem, żeby osądzać"... Ja wychodzę z założenia, że nigy nie wiem, czy Bóg nie postawi wyżej ode mnie kogoś, kogo ja osądzam, że żyje w grzechu... Życie w łasce uświęcającej nie jest życiem bez grzechu, tylko bez grzechu ciężkiego;) A grzech nam towarzyszy i tak i tak... Bóg jest nie tylko sprawiedliwością, ale i miłosierdziem;) A Kościół naucza, że wierzymy, że każdy człowiek kierujący się w swoim życiu sumieniem, może dostąpić zbawienia, więc nie oceniajmy tak łatwo kto ma prawo się wypowiadać, kto nie, kto żyje w grzechu, a kto nie, i kogo czeka nieszczęście w wieczności;)"
UsuńJesteś moim alter ego, czy jak? :D
"Kościół naucza, że wierzymy, że każdy człowiek kierujący się w swoim życiu sumieniem, może dostąpić zbawienia"
UsuńGdzie Kościół naucza czegoś takiego? W takim razie po co sakramenty, zwłaszcza chrzest?
Nie odmawia też Opatrzność Boża koniecznej do zbawienia pomocy takim, którzy bez własnej winy w ogóle nie doszli jeszcze do wyraźnego poznania Boga, a usiłują, nie bez łaski Bożej, wieść uczciwe życie. Cokolwiek bowiem znajduje się w nich z dobra i prawdy, Kościół traktuje jako przygotowanie do Ewangelii i jako dane im przez Tego, który każdego człowieka oświeca, aby ostatecznie posiadł życie” (KK 16)
UsuńJa chyba nigdy nie miałam takich myśli. Ale u protestantów zakonów prawie nie ma (żona Lutra była zakonnicą!), a całkowicie normalnym jest służba Bogu wraz z rodziną - prawie każdy ksiądz żonę i dzieci posiada. Jak są spotkania młodzieży to często prowadzą je księża oraz ich żony. Z resztą, mój pradziadek był pastorem :D Także nigdy nie wiązałam służby w kościele z celibatem i samotnym życiem.
OdpowiedzUsuńA mi się wydaje że w tym leży problem z rozwodami dzisiaj, że nikt ludziom nie tołkuje do głowy że małżeństwo to tak samo ważne powołanie jak kapłaństwo czy życie zakonne tylko traktuje się je jak taką zapchajdziurę na życie. Bo jak to zostać starą panną/ starym kawalerem?
OdpowiedzUsuńCoś w tym jest. Mam bardzo podobne odczucia.
UsuńA ja z kolei słyszałam, że nie wolno kręcić nosem na wszystkie potencjalne związki, bo obudzimy się z ręką w nocniku i nie będzie małżeństwa ani powołania do życia zakonnego. I będziemy musieli "na siłę" starać się wyrobić sobie jakiś model służby innym w samotności.
UsuńTrochę przerażająco przedstawione, nie uważacie?
Miałam podobne myśli jak Miletta:) Czysto teoretycznie myślałam o życiu zakonnym. Jednak jak szybko te myśli przyszły, tak i szybko odeszły. Można powiedzieć, że wciąż rozeznaję swoje powołanie. Czasem nawet mam wątpliwości czy moje studiowanie ma sens, co z pracą, co właściwie chciałabym robić. Jednak w tym wszystkich widzę małżeństwo. Chciałabym je widzieć coraz bardziej wyraźnie. U ciebie Ado został jeszcze rok do ślubu, więc ta wizja małżeństwa jest już bardzo, bardzo klarowna:) Ale u mnie jest to czas odległy jak na razie, więc człowiek jest na rozdrożu. Na pewno każda dziewczyna musi przez to przejść. Ty też na pewno tak miałaś. Z jednej strony czujesz, że to twoja droga, a z drugiej tyle rzeczy niepewnych.
OdpowiedzUsuń