Tak brzmi tytuł drugiego rozdziału książki, z którą rozpoczęliśmy nasze przygotowanie do małżeństwa. Wczoraj rozmawialiśmy na temat mojej kobiecości i męskości Narzeczonego. Próbowaliśmy ustalić, w jakich sytuacjach najbardziej przeżywamy swoją tożsamość i tożsamość drugiej osoby, co na to wpływa, jakie cechy temu sprzyjają. A w perspektywie małżeństwa - jak chcemy rozwijać w naszym przyszłym małżeństwie to, że ja jestem kobietą, a Narzeczony mężczyzną.
Bardzo owocna rozmowa, podczas której doszliśmy do wniosku, że jest nam o wiele łatwiej o pewnych rzeczach dyskutować, ponieważ wcześniej poznaliśmy inną książkę. Kiedyś już o niej co nieco wspomniałam, ale myślę, że warto ją jeszcze raz "zareklamować". Chodzi o bestseller Johna Graya pt. "Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus". Naprawdę warto przeczytać. Dzisiaj nie wyobrażam sobie, jak można nie znać tych treści, będąc w związku z drugą osobą (płci przeciwnej, rzecz jasna). Odkąd ją poznałam, przestały mnie dziwić pewne zachowania i reakcje - zarówno moje, jak i mężczyzn w moim otoczeniu, np. ojca, brata, znajomych (wtedy jeszcze nie znałam Karola).
A jak w ogóle na nią trafiłam? Śmiesznie. :) Na jednym z wykładów na moich studiach dosyć ekscentryczna pani profesor wręcz "kazała" nam (prawie sześćdziesięciu dziewczynom) ją przeczytać, przywołując zabawną historyjkę ze swojego życia. Opowiadała, że wcale nie tak łatwo dogadać się z facetami. Któregoś razu zauważyła, że kosz na śmieci jest pełen. Mruknęła pod nosem w obecności męża, że kosz jest pełny. Sądziła, że skoro to powiedziała, jej mąż wyniesie śmieci. Nie wyniósł. W ogóle nie zwrócił na to uwagi. Minął cały dzień, ona chodziła i "chrząkała", wpatrując się to w męża, to w kosz. Już wręcz wylewało się z niego, więc była przekonana, że jej "sygnały" mąż odbierze jednoznacznie i wyniesie śmieci. Nie wyniósł. Następnego dnia również. Wtedy wściekła się i postawiła kosz na samym środku przedpokoju, w miejscu przejścia z kuchni do pokoju tak, że trzeba było koło niego przejść za każdym razem. I mąż przechodził koło niego, nie zwracając nań większej uwagi. W końcu nie wytrzymała i wybuchnęła:
- Cholera jasna!!! Czy ty jesteś ślepy?! Nie widzisz tego kosza?!
Na co mąż odpowiedział ze stoickim spokojem:
- No właśnie się zastanawiałem, czemu ten kosz tutaj stoi...
- Aaaaa!!! Bo jest pełen!
- No rzeczywiście, jest pełen...
- Aaa!!! To wynieś w końcu te śmieci!
- Aha, no dobrze, już wyniosę.
Komentarz pani profesor: "Ja byłam wściekła do granic o... błahostkę. On nic nie rozumiał. Dlaczego tak się stało - dowiecie się z książki. Lektura obowiązkowa zanim powychodzicie za mąż".
Pamiętam to do dzisiaj i podpisuję się pod tym rękami i nogami.
Ja akurat tej książki Graya nie czytałam:) Za to czytałam wiele innych o małżeństwie i różnicach między kobietą i mężczyzną. I z perspektywy półtora roku małżeństwa stwierdzam, że najważniejszą podstawą związku i tak jest miłość. Żadna wiedza nic nie pomoże jeśli nie będziemy do siebie podchodzić po prostu z miłością:)
OdpowiedzUsuńCenna uwaga! Ale łatwiej jest okazywać tę miłość, kiedy się jest świadomym pewnych rzeczy. :)
OdpowiedzUsuńWiesz, może jeszcze uściślę pewną rzecz. Miłość jest podstawą i dlatego normalnie z niej bezpośrednio powinno wypływać okazywanie sobie uczuć. Ona sama podpowiada nam wówczas co robić, gdyż działamy dla dobra drugiej osoby, wsłuchujemy się w nią, i przez to mamy szansę usłyszeć czego ona potrzebuje. Ba! Wcale nie potrzebujemy nawet rozumieć tej drugiej osoby, bo, paradoksalnie, miłość nie wymaga zrozumienia, tylko wsłuchania się w siebie. Ale prawda jest taka, że nie umiemy często kochać. Dlatego potrzebujemy czegoś, co nam zadanie ułatwi. I tu się świetnie sprawdzają takie książki....
Usuń...tylko że, trzeba uważać, by nie pozostać TYLKO na tej warstwie okazywania sobie miłości, tylko iść nieustannie głębiej i pielęgnować tą podstawę, jaką jest miłość.
Generalnie zgadzam się, że takie książki mogą być pomocne. Ale człowiek często wymyka się schematom. I ja miałam ten problem, że czytając je, skupiałam się właśnie tylko na tej zewnętrznej stronie miłości. I owszem, można w ten sposób zbudować szczęśliwy związek, ale nie pogłębia się w ten sposób źródła. Jakbym miała to do czegoś porównać, to jakby założyć jakąś pompę, żeby woda ze źródła bardziej tryskała, ale nie pogłębiając samego źródła. Gorzej, jak pompa się zepsuje:) Albo nie zadziała tak jak powinna, bo przecież każdy człowiek jest inny. Dlatego w tej chwili nie czytam książek o związkach:) Tylko staram się wsłuchiwać w Męża, w dziecko, w Boga, i w ten sposób pogłębiać źródło. W ten sposób odkrywam mojego męża indywidualnie, takiego, jakim on jest. I dogadujemy się dużo lepiej:)
Jej, strasznie późno odpowiadam na Wasz komentarz, pełno tematow poruszacie, w których bym chętnie coś dodała, ale ciągle mi czasu brakuje:)
Ciekawy blog, na pewno będę odwiedzać ;)
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszymy! I vice versa! :)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńBardzo dziękuję za komentarz na blogu.Ciekawi mnie jak do mnie trafiliście ?
OdpowiedzUsuń