Odliczamy!

piątek, 27 grudnia 2013

Brzuszek malusieńki...

... mojej Adusieńki... To Karolowa wersja jednej z kolęd, połączona z narzeczeńską czułością. Ale to niezła ściema, bo po świątecznych przysmakach brzuszek stał się raczej brzucholem... :)

Niespecjalnie lubię Święta Bożego Narodzenia, bo bardzo trudno jest się przebić przez całą ich oprawę do sedna i przeżyć je w pełni, duchowo. Cała ta komercja, szaleństwo zakupów, kicz w ozdobach świątecznych, krasnale w czerwonych czapkach, nawet szopki bożonarodzeniowe w kościołach wieją tandetą, a zwykle największą ich atrakcją są różne aniołki, które grają/kłaniają się/robią inne cuda wianki po wrzuceniu monety. Więc dzieci wrzucają te pieniążki, a na Jezuska w żłóbku mało kto zwraca uwagę. Trudno w tym wszystkim doświadczyć spotkania z Bogiem, Który Przychodzi.

Mimo wszystko to Boże Narodzenie było piękne. Pierwszy raz było nam dane świętować ten czas wspólnie i był to dla nas niezwykły dar. Ta bliskość, łamanie się opłatkiem w wigilijny wieczór, wspólne kolędowanie, wspólna pasterka, wspólne bożonarodzeniowe refleksje... Niesamowite. No i to wszystko w domu rodzinnym Narzeczonego, z Jego rodzicami, w tej specyficznej świątecznej atmosferze. Nie zabrakło też oprawy teologicznej - w Boże Narodzenie na kazaniu usłyszeliśmy, że te Święta są "swoistą epifanią", a w Betlejem zajaśniało "transcendentne światło, które poznajemy jedynie subiektywnie"... Z wrażenia wracając po Mszy świętej do domu zabawiliśmy się w kolędników, ciekawi czy rodzice otworzą nam drzwi, słysząc nasze amatorskie Wśród nocnej ciszy... :)

Na końcówkę Świąt Karol bezpiecznie odstawił mnie do mojego rodzinnego domu, były kolejne prezenty, kolejne łamanie się opłatkiem i resztki świątecznych przysmaków według naszych domowych tradycji, rozmowy, radość ze wspólnego przebywania... A najpiękniejsze w tym wszystkim było... serce wypełnione Bożą obecnością. Dawno tak mocno nie doświadczyłam Bożego Narodzenia. Może łatwiej mi było właśnie dzięki temu, że przeżywaliśmy ten czas razem - nasza skromna miłość jakoś wtopiła się w tę niepojętą Miłość, która uobecniła się w Najświętszej Rodzinie.

I gdy klęczeliśmy oboje przed kościelną szopką, miałam łzy w oczach, gdy uświadomiłam sobie to, co chyba najważniejsze w tym czasie - że potrzebujemy Boga. Jesteśmy fajni jak cholera, kochamy się jak cholera, no niesamowicie jest nam razem, ale to jeszcze nic. Żeby to wszystko zagrało, po prostu potrzebujemy Boga, bo jesteśmy tylko słabymi człowiekami. Tylko z Nim to wszystko ma sens. Tylko On daje życie.

Oby to "transcendentne światło" Betlejemskiej Gwiazdy zawsze rozświetlało wszelkie mroki w naszym życiu i prowadziło do Niego, Narodzonego. :)


16 komentarzy:

  1. mało kto ma możliwość spędzenia razem świąt przed ślubem, a już zwłaszcza Wigilii. cieszę się razem z Wami, że spędziliście ze sobą tak cudowny czas :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja właśnie nie rozumiem dlaczego tak jest. Ja sobie nie wyobrażam Wigilii osobno, tym bardziej że odkąd spędzam Wigilię razem z moim R. ( pierwszą spędziliśmy razem po 8 miesiącach zwiaązku) to dopiero naprawdę czuję te święta i w ogóle każde święta. Jakoś tak to właśnie przy nim w święta i jego kocham bardziej i Jezusa, niezależnie czy narodzonego czy ukrzyżowanego. Tak jakbym przed związkiem z nim obchodziła swieta połową siebie.

      Usuń
    2. Ciekawa uwaga, mam bardzo podobne odczucia - że wcześniej przeżywałam święta jakby "połową siebie", bardzo trafnie to ujęłaś.

      Ale nie zmienia to faktu, że rzeczywiście dla wielu par wcale nie jest to takie proste. Czasem jest to trudne organizacyjnie (gdy rodziny mieszkają bardzo daleko od siebie), czasem rodzice bardzo protestują, bo nie dopuszczają takiej myśli, że syna/córki miałoby nie być na Wigilii, no różnie bywa. Dla nas to było w tym roku ogromne przeżycie, ja miałam spore opory, bo moi rodzice zostali sami na Wigilii (mojego brata też nie było) i wcale to nie było takie proste dla obu stron. Ale przemyśleliśmy to dokładnie, rodzice też dojrzeli do tego, było potrzebne dużo modlitwy i wzajemnej wyrozumiałości no i... udało się. :) Bogu dzięki!

      Usuń
  2. Cudownie, że mogliście tegoroczne święta spędzić Razem. Wiem co czujesz, ponieważ doskonale pamiętam Nasze pierwsze wspólne święta. Też były wyjątkowe :)

    Piękne zakończenie dzisiejszego wpisu. Oby tak właśnie było, tego Wam serdecznie życzę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdy w życiu człowieka zagości piękno, gdy ludzie czują się z sobą szczęśliwi, nade wszystko potrzeba właśnie Boga, by wszystko pozostało na swoim miejscu. By rzeczy zawsze trzymały swój idealny fason, a nie rozłaziły się z czasem:-).
    Miałam wczoraj szczęście być w takim kościele, gdzie nie było nawet odrobiny tandety i kiczu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak wiesz, moje narzeczeństwo było krótkie, więc nie miałam zbyt wiele czasu na takie próby. Narzeczony to nie rodzina, tak wtedy uważałam, i nawet by mi nie przyszło do głowy wspólne spędzanie Świąt. Ot, w Drugie Święto przyjechał razem z mamą na pierniczki i makowca, wizyta jak inne.

    Ale.

    W Wielkim Poście okazało się, że mama narzeczonego ma ogromną szansę udać się na wyjazd do Afryki, odwiedzić kilka polskich misji. Wyjazd zahaczał o Wielkanoc. Mama zdecydowała się skorzystać z okazji. Narzeczony bez problemu mógł udać się do wuja, brata mamy, swojego chrzestnego i rodziny. Ale jego mama zapytała moich rodziców, czy mógłby spędzić Święta Wielkanocne u nas - i tak się stało, niespełna dwa miesiące przed naszym ślubem. Było to neizwykłe doświadczenie.

    Ale czy tak silne, jak u Ciebie? Chyba nie. Po prostu cieszyłam się, że jesteśmy już prawie rodziną. Mnie dużo więcej dały wspólne pielgrzymki, które i Tobie z serca polecam :)

    Marysia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A my znowuż "niepielgrzymkowi", jakoś kompletnie nie czujemy klimatu pielgrzymek i chyba wołami trzeba by nas przymusić do wejścia na szlak pątniczy. :D
      A zaciekawiło nas, że na dwa miesiące przed ślubem, tak naprawdę święta zorganizowali Wam rodzice. Mama narzeczonego poprosiła Twoich rodziców... Nam się to nie mieści w głowie, bo bardzo dbamy o swoją autonomię. To my podjęliśmy decyzję, że chcielibyśmy tegoroczne Boże Narodzenie spędzić wspólnie. Oczywiście w międzyczasie rozeznaliśmy, co na ten temat sądzą nasi rodzice - czy jedni wyrażają chęć, by nas na nie zaprosić, a drudzy nie będą protestować, że nie będzie mnie na Wigilii. Ale sama decyzja, chęć, wola była nasza. I tak jest w sumie w każdej innej dziedzinie naszego życia, nie wyobrażamy sobie, żeby święta, a potem może ślub organizowali nam rodzice.

      Usuń
    2. Heh, właśnie znowu włączyłam komputer, bo nie mogłam przestać myśleć o Twoim wpisie i chciałam coś dodać. A w sumie jest to powiązane z Twoim pytaniem.

      Wtedy uważałam i w sumie teraz też tak uważam, że do dnia ślubu ważniejsi są rodzice, cała rodzina krewniacza. To im jest się winnym poddaństwo i posłuszeństwo na mocy IV przykazania. Oczywiście po ślubie to przykazanie nie przestaje obowiązywać, ale małżonkowie stają się dla siebie najważniejsi. Do ślubu to są "tylko" obcy ludzie związani ludzkim przyrzeczeniem słownym, czyli czymś nieporównywalnie mniej ważnym od więzi rodzicielskiej.

      Rodzice załatwili to między sobą, bo wszyscy to właśnie uznali za naturalne i stosowne. Mnie by nie przyszło do głowy samodzielnie zapraszać narzeczonego, on by się sam nie wpraszał. I gdyby nie wyjazd jego mamy, będący szczególną okazją, w ogóle nie byłoby pomysłu wspólnych świąt. Od Ciebie pierwszej słyszę, że w ogóle takie pomysły istnieją w normalnych okolicznościach.

      To nie jest "organizowanie" czegokolwiek przez nich, tylko liczenie się z nimi, z ich władzą, ich zdaniem, tylko okazywanie im szacunku. Oczywiście wszystko ma swoje granice i rodzice szanują rosnącą dorosłośc swoim rzeczy, ale po prostu nie wyobrażałam sobie przedłożenia relacji nie-małżeńskiej nad relację rodzinną.

      A co do pielgrzymek - mogłabyś opisać swoje zastrzeżenia? Choćby w innym poście. Może trafiłaś na niewłaściwe pielgrzymki dotąd ;)

      Pozdrawiam serdecznie, mimo tej (skądinąd ciekawej!) różnicy zdań.

      M.

      Usuń
    3. Hmmm, ja jestem tak jak M., tradycjonalistką pod tym względem:) To znaczy, pewnie bardzo bym się cieszyła, jeśli by się nam przydarzyła możliwość spędzenia wigilii razem przed ślubem, ale z drugiej strony, teraz też widzę, jaką wspaniałą wymowę miała ta pierwsza "poślubna" wigilia, kiedy już naprawdę byliśmy rodziną, małżeństwem.
      Sama chyba nie zdecydowałabym się na taki krok jak Wy, no i u mnie nastawienie rodziców na pewno też byłoby inne;) Ale nie myślę, żeby to było złe. Ja mam takie podejście jak M., do momentu ślubu pierwszeństwo ma rodzina. Razem z narzeczonym spędzaliśmy za to pierwszy i drugi dzień świąt:)
      No i podzielam zdanie Narzeczonego co do aniołków:) Ludzie, bez przesady, spójrzcie ile radochy mają dzieciaki z takich "kiczowatych" ozdóbek, szaleństwo, nawet po swoim dzieciaku widzę. I to wcale nie znaczy, że Jezus ma w tym wszystkim zginąć:) Kto będzie chciał i jest wierzący, to przeżyje te święta tak jak powinien i tak też nakieruje swoje dzieci, a kiwający się aniołek będzie tylko przerywnikiem:)

      Usuń
    4. Chyba pierwszy raz mnie coś z Marysią łączy. ;) U mnie było podobnie, Wigilia tylko z rodziną, a przed ślubem nie jesteśmy rodziną, po prostu. W pierwszy dzień Świąt tylko się szło na obiad do jednych rodziców razem, na kolację do drugich.

      Usuń
    5. Ta różnica zdań pewnie ma swoje źródła w wielu różnych doświadczeniach. Począwszy od naszych osobistych relacji z rodzicami, a skończywszy na tym, że od dłuższego czasu nie mieszkamy już na stałe z rodzicami i też przez to pewnie trochę inaczej na to wszystko patrzymy. Dla mnie i dla Karola Święta są po prostu jedną z nielicznych w ciągu roku okazji do odwiedzin swojego domu rodzinnego, a że nasi rodzice (jedni i drudzy) zawsze cieszą się, gdy przyjeżdżamy razem, to nie padło żadne zastrzeżenie, wręcz przeciwnie. Poza tym mieszkamy od siebie bardzo daleko, więc osobny wyjazd = osobne całe Święta.

      My też szanujemy rodziców, liczymy się z ich zdaniem, ale po prostu inaczej. Chyba ma to dla nas nieco inny wymiar. I prawdę mówiąc, nie potrafiłabym teraz z przekonaniem powiedzieć, że do ślubu rodzice są dla mnie ważniejsi niż Narzeczony, że im jestem poddana. Chyba jednak powoli już przedkładam tę naszą relację narzeczeńską nad więź z rodzicami i nie widzę w tym nic złego. Odczuwam to jako taki stopniowy proces dojrzewania do całkowitego "odcięcia pępowiny", bo to się przecież nie dzieje nagle, w chwili zawarcia małżeństwa. Nasi rodzice chyba też nie czują się jakoś urażeni naszą postawą (przynajmniej tego w żaden sposób nie okazują), nie wiąże się z tym żaden niepokój, napięta atmosfera czy coś podobnego, więc jest to dla nas normalne i traktujemy to jako naturalny proces.

      A co do pielgrzymek - byłam dwa razy na jednodniowej pielgrzymce i czułam się tam po prostu źle. Całokształt mi się nie podobał - te wszystkie śpiewy z zadyszką, kroczenie w tłumie ludzi, nie wspominam nawet o zmęczeniu, bo po tym jednym dniu (40 km po górzystym terenie) byłam ledwo żywa i nie wyobrażam sobie następnego dnia powtórki z rozrywki, ale zdaję sobie sprawę, że to jest właśnie sens i istota pielgrzymowania. A ja tego kompletnie nie czuję, zwyczajnie nie mam takiej potrzeby, nie widzę w tym możliwości rozwoju dla siebie i dobrze mi z tym. Nie dam sobie wmówić, że pielgrzymki są dla każdego, bo nie są. Owszem, wiele ludzi bardzo na tym duchowo korzysta, ale nie każdy musi tak to przeżywać. Tak samo jak nie każdy odnajdzie się w oazie czy na rekolekcjach ignacjańskich.

      Usuń
    6. Właśnie chyba to wszystko wychodzi z wychowania. U mnie na Wigilii zdarzała się nawet sąsiadka. Rodzice zawsze mówili że Święta są dla bliźnich a nie tylko dla rodziny, że skoro kościół to wspólnota to nie można się zamykać tylko na swoją rodzinę. Więc kiedy zaczęłam się spotykać z R. A święta były niedaleko to moja mama zapytała czy bedzie na Wigilii a ze u niego Wigilia to... A nie bede się wypowiadać, to naturalną sprawą było to że będzie.

      A jeśli chodzi o pielgrzymki to mam takie samo zdanie jak Ada. Ja byłam na jednej, jednodniowej, też gdzieś z 40 km i zupelnie to do mnie nie przemawia, bo kiedy doszłam to całą mszę się cieszyłam że w końcu się to skończyło i doszłam, nawet nie zwróciłam uwagi na kazanie czy czytania. Dużo więcej mi dało zawiezienie dupy samochodem na jasną górę i kiedy wysiadłam wypoczęta to na mszy się mogłam skupić na tym co do mnie mówi ksiądz a nie na tym że nogi mi włażą w część ciała z której wychodzą. Ale np. moja mama była 3 razy na pielgrzymce jasnogórskiej (a od nas się tam 9 dni idzie) i była zachwycona i marzy o tym żeby jeszcze kiedyś pójść.

      Usuń
    7. Jaka dyskusja ';)
      Po kolei. Oczywiście, że każdy ma swoje inne doświadczenia, i każda rodzina jest inna. Nie jestem ex definitione przeciwna wspólnym spędzaniu Świąt, bo jak pokazuje nawet mój kazus, sytuacje są najróżniejsze i nie ma jednego modelu.

      Ja sama mieszkam poza domem od 16 roku życia (szkoła z internatem) i dlatego właśnie wracanie do domu było dla mnie tak ważne. Ale ad rem - nie ośmieliłabym się powiedzieć, że chłopak czy narzeczony może stać się ważniejszy od rodziców. Za rodzicami stoi prawo Boże, IV przykazanie, a za taką drugą połówką... no właśnie, co? Nie zdecydowałabym się zostawić rodziców samych w imię nieformalnej relacji. Czymś zupełnie innym jest własna dojrzałość i samodzielność, do której mądrzy rodzice powinni wręcz zachęcać, ale czym innym formalna podległość. Dziewczyna przechodzi z opieki ojca pod opiekę męża; chłopak "opuszcza ojca i matkę" i sam staje się głową. A i tak zawsze będą zobowiązani do troski i szacunku.

      Ale życie pisze najróżniejsze scenariusze, więc cieszę się, że Wasze Święta był owocne :)

      A co do pielgrzymek - jak napisałam, najwyraźniej byłaś na niewłaściwej. Ja sama najpierw trafiłam na taką przeciętną, w liceum - i nie rozumiałam, co ludzie w tym widzą. Hałas, zmęczenie i komplenty brak wspólnoty, część ludzi się wygłupia, część w ogóle nie wiadomo, po co jest. Aż kilka lat później koleżanka zaprosiła mnie do grupy, w której panuje dużo większe rozmodlenie, w której śpiewa się piękne, tradycyjne pieśni (a nie gitarowe drzymordy), w której tworzy się wspólny obóz, wspólny stół i szykowanie posiłków, w którym stajesz się prawdziwą wspólnotą. To było zupełnie inne doświadczenie.

      A 40 km to bardzo dużo nawet dla wprawionych piechurów, dziwię się, że takie przejścia są w ogóle planowane. Może jeszcze kiedyś Ci poopowiadam o pielgrzymkach, bo wierzę, że tam się doświadcza rzeczy niezwykłych, również w relacji z drugim człowiekiem, kiedy tak bardzo trzeba służyć pomocą.

      Pozdrawiam serdecznie ;)

      M.

      Usuń
  5. Narzeczony: Rzadko się odzywam bezpośrednio ale muszę stanąć w obronie kiwającego się aniołka:) Niech dzieci też mają jakąś frajdę, a dorosłym myślę, że nie przeszkadza to w "subiektywny" sposób przeżywać Świąt;))

    OdpowiedzUsuń
  6. Ehhh zazdroszczę tej wspólnej pasterki i wspólnego bycia w kościele w ogóle... I robienia razem czegokolwíek. U nas mąż ma święta w pozycji na leżąco, a ja "na pielęgniarkę". ;)
    A jednocześnie to chyba dla mnie jedne z najbardziej rodzinnych i duchowo przeżytych Świąt do tej pory.

    OdpowiedzUsuń
  7. Amen (to do ostatniego akapitu :) )

    OdpowiedzUsuń

Jeśli chcesz, możesz skomentować to, o czym piszemy. Oczekujemy jednak podpisania się pod swoimi słowami, choćby pseudonimem. Komentarze wulgarne i obraźliwe będą usuwane.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...