Odliczamy!

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Od uczucia do decyzji, czyli: ślubuję Ci miłość

Zawsze zastanawiałam się, jak to się dzieje, że człowiek nagle rozpoznaje - to miłość! Kiedy jest ten moment graniczny między zakochaniem, a miłością? A może to wcale nie dzieje się nagle...? I może w ogóle zakochanie nie musi się kończyć, by móc mówić, że zaczęła się miłość...?

Na własny użytek już parę dobrych lat temu stworzyłam taką swoją małą "skalę" rozwoju relacji:
1. zauroczenie,
2. zakochanie,
3. miłość.
Karol został o niej dosyć wcześnie poinformowany i nawet mi przytaknął. Wyjaśniłam Mu, że tak to postrzegam, żeby uniknąć nieporozumień. Bałam się, że mi wyskoczy po tygodniu czy dwóch z jakimś wyznaniem, które owszem - może i mogłoby być świadectwem zakochania, ale raczej nie miłości. Nie po tak krótkim czasie. Sama siebie też bacznie obserwowałam. Zauroczona byłam już na drugiej randce. Karol czekający na mnie z piękną czerwoną różą, pachnący, z delikatnym zarostem, romantyczna komedia, podczas której nieśmiało złapał mnie za rękę... Nogi się pode mną uginały (i dziękowałam Bogu, że jednak nie włożyłam butów na obcasie, jak wcześniej planowałam!), motyle w brzuchu i te sprawy... Później z biegiem dni coraz bardziej sobie uświadamiałam, że coś się między nami zaczyna dziać. Że to chyba nie tylko zauroczenie (zwykle mijało po paru dniach, no maksymalnie do dwóch tygodni), że nie tylko mi się podoba, ale też lubię spędzać z Nim czas, nigdy się razem nie nudzimy, zawsze mamy o czym pogadać, wiele rzeczy nas łączy... Chyba jestem zakochana...!

Daleka jednak byłam od pochopnych wyznań. Nigdy wcześniej nikomu nie powiedziałam "kocham Cię". Dla mnie taka deklaracja była prawie równoznaczna z postanowieniem, że będziemy razem już na zawsze. Bo miłość to poważna sprawa, na całe życie, na wieczność! Powoli zaczynałam w Nim dostrzegać także wady, zaczęłam w zwykłych codziennych spotkaniach zauważać rzeczy, które mi się nie podobają i wręcz denerwują. W międzyczasie powywlekaliśmy sobie niektóre swoje tajemnice i rodzinne sekrety. Już nie było tak bardzo różowo i słodko. A mimo to coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że to tylko zwykłe trudności, jakie miewa każdy, a ja i tak nie wyobrażam już sobie życia bez Niego...

Pamiętam doskonale moment, w którym uświadomiłam sobie, że przeskoczyliśmy z zakochania na wyższy level. Towarzyszyły temu moje przejścia "lokalowe" i ostateczna decyzja o przeprowadzce. Decyzja, na którą nie zdobyłabym się, gdyby nie On. To dzięki Jego obecności i wsparciu znalazłam w sobie tyle siły i odwagi, by odciąć się od tego, co mi ciążyło i zacząć żyć po swojemu, w wolności. Karol bardzo mi wtedy pomógł - od wsparcia duchowego po praktyczną pomoc przy przeprowadzce. Poczułam, że mogę na Niego liczyć i sama też chciałam być dla Niego podporą. Chciałam dla Niego tego, co najlepsze i czułam, że On tak samo zadba o mnie. Jak to Karol wczoraj ładnie napisał: wyrazem miłości jest zaufanie, że mogę się tego samego spodziewać od Ciebie. Zrodziło się we mnie takie właśnie zaufanie.

 Dokładnie w momencie, gdy byłam już pewna, że kocham i gotowa tę miłość przyjąć - On któregoś dnia wyznał: kocham Cię..., na które mogłam odpowiedzieć tak samo z pełną świadomością i odpowiedzialnością. Wystarczyło nam na to około 2 miesięcy. Z pewnymi obawami, pełni niepewności, co dalej, wkroczyliśmy na drogę miłości, która nie jest już tylko uczuciem. Jest decyzją, wolą, postawą, zobowiązaniem...

Teraz mieliśmy okazję przypomnieć sobie to wszystko, spojrzeć z perspektywy czasu i porozmawiać w kontekście przysięgi małżeńskiej, w której przyrzekniemy sobie miłość do końca życia. Co to właściwie znaczy? W jaki sposób będziemy tę obietnicę miłości realizować? Jakie to niesie ze sobą konsekwencje? Mieliśmy też ciekawe ćwiczenie. Z fragmentu Hymnu o miłości każde z nas miało wybrać jedno zdanie, które jest dla nas szczególnie ważne i rozwinąć, jak je rozumiemy. Piszę dla nas, bo, jak można było się spodziewać, wybraliśmy dokładnie to samo zdanie, chociaż wcześniej tego nie konsultowaliśmy, ani nigdy dotąd chyba o tym nie rozmawialiśmy ("Odgapiasz ode mnie! Mogłaś wymyślić coś swojego!" - bardzo często nam się tak zdarza :) ): Miłość nigdy nie ustaje. I żeby było śmieszniej, wyjaśniliśmy to prawie w ten sam sposób, używając argumentu, że Miłość jest wieczna tak jak Bóg, bo od Niego pochodzi i to On sam jest Miłością... Niby już się przyzwyczaiłam, że często myślimy i mówimy tak samo, a jednak wciąż mnie to zadziwia... :)

Nasza miłość zrodziła się ze świadomej, obustronnej decyzji, ale mamy świadomość, że jeszcze w pewnym stopniu trwamy w stanie zakochania. Naukowcy mówią, że ta chemia może utrzymywać się do dwóch, a nawet trzech lat. Gdy byliśmy na rekolekcjach dla par, prowadzący przekonywał, że dobrze jest podjąć decyzję o ślubie właśnie w tym okresie, kiedy jeszcze utrzymuje się zakochanie, ale już możliwa jest świadoma decyzja: "kochamy się i chcemy być razem na dobre i na złe". Wstrzeliliśmy się idealnie, teraz zbliżamy się do pierwszej granicy (2 lat), po której zostaną już tylko śladowe ilości chemii. A później... zacznie się prawdziwa jazda bez trzymanki!  :D


34 komentarze:

  1. Strasznie nie lubię, kiedy ktoś próbuje naukowymi metodami ograniczać tak abstrakcyjne rzeczy, jak np. miłość ;) Dlaczego tak piszę? U nas ponad 4 lata, a ja dalej latam na skrzydłach, tak jak na początku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobnie miałam napisać ;) W sensie, że nie ma co z góry zakładać, że jeszcze tylko powiedzmy rok i po chemii - założenia założeniami, a życie życiem :)

      I jeszcze jedna refleksja - rzeczywiście fajnie i dość oryginalnie jak na te czasy przeżywacie okres narzeczeństwa. I zapewne owocnie, czego Wam serdecznie życzę :) Jeśli będę miała kiedyś okazję to pewnie i ja wypróbuję z (mam nadzieję) przyszłym mężem to ćwiczenie z Hymnem o miłości ;)

      Usuń
    2. Huraaa! Wreszcie ktoś, kto mnie rozumie!! :D :D u mnie 6,5 roku i to samo mogę powiedzieć.
      Kocham Cię usłyszałam po dwóch tygodniach. :p Mężczyzn twierdzi, że od razu wiedział, że będę jego żoną i że gdyby tak nie twierdził, toby się ze mną nie wiązał. Ja w zasadzie też dość szybko to stwierdziłam.
      A pamiętam jak kiedyś na podobny temat z rodzicami weszliśmy i mama coś delikatnie zasugerowała, że jak szybko powiedział, to w sumie nic poważnego, a tata się oburzył, że jak to nie, że on przecież jak jej powiedział w ogólniaku, że jej tata ma zacząć hodować świniaka na wesele to to jak najbardziej poważnie było i jak ona tak może! :D cały wieczór obrażony chodził haha :D

      Usuń
    3. Z drugiej strony tak sobie myślę, że ślubu po kilku miesiącach bym nie wzięła. ;) ale tak ok. 2 lata to już spoko, to już tak człowiek w miarę przytomnie patrzy, po drodze już się troche rzeczy zdąży wydarzyć. Zakładając, że ludzie chcą przytomnie patrzeć, bo jak nie chcą, to można być razem i 10 lat i się nie znać.

      Usuń
    4. No ja po 5 latach też jestem zakochana, także jest nas więcej:) Wiadomo, że nie tak ślepo jak na początku, ale zakochana dalej jestem:) A pierwszą deklarację chciałam usłyszeć jak najwcześniej. Dla mnie to był znak, że Mąż oprócz tego zakochania myśli też o mnie poważniej;)

      Usuń
    5. O, o, ja miałam tak jak żona. Chciałam usłyszeć szczere, niewymuszone "kocham Cię" na znak że nie jestem "próbką" tylko jestem traktowana poważnie i to zakochanie to jednak też coś więcej. I usłyszałam po blisko miesiącu "randkowania" tego samego dnia dopiero zostaliśmy oficjalną parą. Zapewne wiązało się to z moją obietnicą, którą sobie złożyłam, a mianowicie "NIE PCHAM SIĘ JUŻ W ZWIĄZKI TYLKO PO TO ŻEBY MIEĆ SIĘ DO KOGOŚ PRZYTULIĆ, JAK BĘDZIE TRZEBA TO SOBIE KOTA KUPIĘ". Dlatego też dopiero po usłyszeniu tych słów i przekonaniu się że ja również go kocham, zgodziłam się zostać jego dziewczyną, wiedziałam że jestem traktowana poważnie. Zaręczyliśmy się po niecałym pół roku i byłam (nadal jestem) gotowa brać ślub choćby na drugi dzień po zaręczynach. Jednak jak się chce mieć wymarzone wesele i nie mieszkać kontem u rodziców to niestety ale trzeba trochę wcześniej popracować.

      Jeśli chodzi o zakochanie, niedługo będzie 2,5 roku... chemia? JEST! Mimo że mieszkamy razem i to od dawna, jak ma wrócić z pracy to mam motylki w brzuchu a że czasem po tym powrocie potrafi mnie doprowadzić do białej gorączki? Trudno, nikt nie obiecywał że będzie łatwo :) Zapatrzona jestem w niego jak w obrazek, czasem myślę nawet że bardziej niż na początku :)

      Kropka (:

      Usuń
    6. Żono, nie chcę być wścibska czy niegrzeczna, ale trochę mnie dziwi Twój komentarz, bo raptem parę dni temu pisałaś u siebie na blogu o swoistym kryzysie, pustce, że czujesz, jakby mąż był Ci obcym człowiekiem, jakby Wasze małżeństwo było pomyłką... Odniosłam wrażenie, że takie wypowiedzi świadczą właśnie o tym, że ten czas zakochania już minął, że wyczerpała się chemia, a ukazuje się miłość w pełnej krasie - jako postawa i decyzja wiążąca mimo wszystko, mimo trudności... Przyznam szczerze, że trochę mi się to kłóci z Twoją radosną deklaracją "po 5 latach dalej jestem zakochana!". Albo mam jakieś rozdwojenie jaźni, albo czegoś nie rozumiem.

      Usuń
    7. Myślę, że każda relacja ma swoją własną dynamikę.
      Mi Adam powiedział, że mnie kocha, po miesiącu spotykania i 5 dniach od pierwszego pocałunku :p i mówi, że dla niego to była przemyślana deklaracja (nie wiem kiedy to on przemyślał ;)
      Pamiętam, że trochę się wtedy przestraszyłam, bo w końcu odpowiadamy za uczucia, jakie wywołujemy u innych.
      A miesiąc później odpowiedziałam tym samym.

      'Mężczyzn twierdzi, że od razu wiedział, że będę jego żoną i że gdyby tak nie twierdził, toby się ze mną nie wiązał.'

      Jakbym Adama słyszała :)
      Wiem, że mamy mały staż i aż czasami boję się coś powiedzieć, bo zaraz zostanę zgaszona, że teraz to te motylki są itd. ale jak to wszystko opadnie to łoooo! Zresztą, wszystko może się wydarzyć, nie ma co planować.
      Tylko ja pierwszy raz w życiu mam wrażenie, że to jest TEN mężczyzna, na całe życie. I dobrze, że druga strona też tak myśli ;)
      Uważam, że nie ma co się poddawać jakimś statystykom. Każdy z nas jest wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju :)
      Ja, np. nigdy nie miałam zadnych motylów w brzuchu, ani miękkich nóg, nic. Jakoś bardziej przeżywam to wewnętrznie, psychicznie ;)

      Usuń
    8. Ale ta dojrzała miłość i zakochanie się nie wyklucza, wręcz czasem się uzupełnia! Tylko, tak jak pisałam, to zakochanie nie jest już aż tak "ślepe". Smutne by było życie gdyby z zakochania w dojrzałej miłości nic miałoby nie pozostać. Nie chciałabym tak, naprawdę;)

      Przypomnę Ci zakończenie tamtej historii: "I zanim zdążyłam coś powiedzieć, zanim on coś powiedział, zanim w ogóle na mnie spojrzał i mnie zauważył- poczułam, że zalewa mnie fala czułości. Mimo tych głupawych kabaretów, które oglądał, a które zawsze mnie irytują. Całe rozżalenie gdzieś znikło."
      Czy to nie jest dowód zakochania? :)

      Dla mnie to nie żaden kryzys:) To codzienność:) Kiedy naprawdę nie zawsze ma się ochotę "umierać dla drugiego", jak pisał Phil Bosmans. Jak będziecie każdą chwilę, w której choć przez sekundę przejdzie Wam przez myśl, że może to była pomyłka, albo że może już się nie kochacie, odbierać jako kryzys i koniec świata, to jak poradzicie sobie z gorszymi problemami?

      Nie wiem, ale czy Wy naprawdę nigdy nie mieliście gorszych dni, kiedy czujecie się niezrozumieni, kiedy nie możecie dojść do porozumienia, kiedy macie wątpliwości, czy to była dobra decyzja? "Miłość w pełnej krasie" to umiejętność wychodzenia z takich chwil właśnie, a nie brak zakochania;)

      Usuń
    9. Ja myślę, że Chemia może, a nawet powinna utrzymywać się przez całe życie. Jeśli zakochany jesteś dzisiaj i postanawiasz, że tak będzie jutro, to nie wydaje się, by to miało minąć za dotknięciem różdżki. Codziennie jest przecież kolejne jutro. Miłość to wybór na całe życie; ściśle biorąc, codzienne wybieranie tej samej osoby spośród wszystkich innych możliwych do wyboru osób.

      Usuń
    10. To teraz o mnie: mój chłopak powiedział że mnie kocha po miesiącu rozmów telefonicznych. Zobaczymy, jak będzie "śpiewał", gdy wreszcie spotkamy się na żywo. Może będzie uciekał, gdzie pieprz rośnie:-))))))))).

      Usuń
  2. Ado, może nie powinnam wypowiadać się za Żonę, ona na pewno wypowie się za siebie ale Ci spokojnie mogę powiedzieć jak to jest u mnie. Ja też czasem czuję się nierozumiana, niepotrzebna i czasami zastanawiam się czy to wszystko w ogóle ma sens i ten związek nie jest po prostu moim kaprysem, jednak to nie wyklucza zakochania. Cóż, różnię się z moim R. jak ogień i woda (można przeczytać u mnie na blogu w zakładce "My" ), oboje czasem lubimy żeby nasze było na górze i często akurat oboje w tym samym momencie tego chcemy, co prowadzi do różnych komplikacji czy nawet awantur. Rzadko się kłócimy (bo dla nas kłótnia to jest obraza i "ciche dni" albo raczej godziny i dopiero rozmowa na zgodę, natomiast najgłośniejsza nawet wymiana zdań, kończąca się jednak dojściem do porozumienia, bez potrzeby obrażenia się żeby pomyśleć, jest dla nas po prostu rozmową, burzliwą ale rozmową) ale jednak czasem czuję się jak bym była zostawiona sama sobie. Ale do rzeczy, jak działa jeszcze ta tzw. chemia, czy po prostu zakochanie, to kłótnia wcale nie musi zostać rozstrzygnięta do końca, nie musi zostać przyznane trofeum zwycięzcy, zakochani ludzie, jeśli zamkną się w sypialni i będą myśleć o tym co wywołało kłótnię, w rzeczywistości po kilku chwilach zamiast myśleć o problemie zaczynają myśleć że to przecież nie jest istotne, istotna jest miłość, wspólny czas który szkoda tracić na bzdury. I w tym momencie następuje odstąpienie od roszczeń, ba jesteśmy w stanie wziąć na siebie winę (choć by jej nie było) byleby druga strona się już nie gniewała, na szczęście najczęściej obie strony kapitulują i nikt tej winy przypisywać sobie nie musi. Natomiast kiedy przychodzi dojrzała miłość a chemia wyparowała, to para w takiej samej sytuacji będzie siedzieć w pokojach i myśleć jak ROZWIĄZAĆ TEN PROBLEM, który przy zakochaniu jest spychany na drugi plan. I właśnie tu jest przewaga miłości nad zakochaniem. Jak jesteśmy zakochani to chcemy się pogodzić jak najszybciej, nie zważając na to czy problem zostanie rozwiązany czy po prostu zamieciony pod dywan, a w miłości jesteśmy na tyle silni w swoim uczuciu że możemy spokojnie poczekać z tym godzeniem i dojść do rozwiązania PROBLEMU.

    Co prawda ja sobie nie wyobrażam miłości bez zakochania. Być może kiedyś się głęboko rozczaruję ale wychowałam się w domu gdzie zakochanie widać do dzisiaj mimo że rodzice mają 22 lata stażu małżeńskiego. Nie zawsze, jasne że nie, ale czasem je widać. Nawet rozmawiałam na ten temat z mamą, a moja mama nie jest osobą która próbuje mi pokolorować świat, umie powiedzieć nawet najgorszą prawdę i ona twierdzi że jest w moim tacie nadal zakochana, co własnie najczęściej objawia się albo kiedy tato ma wyjazd z pracy i nie ma go kilka dni a później wraca albo podczas kłótni, kiedy nagle oboje ustępują zamiast rozwiązać problem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja się chyba nie do końca zgodzę. To odstąpienie od roszczeń to nie jest zamiatanie problemu pod dywan ani kwestia zakochania/miłości, tylko sposób rozwiązania problemu. Są przecież takie sytuacje, kiedy kompromis nie jest możliwy i któraś strona po prostu musi odpuścić. Ja bym powiedziała raczej, że na początku związku to raczej jest tendencja do niewypowiadania tego, co się nie podoba i to bym nazwała zamiatanie pod dywan, a nie to pierwsze.

      Ja się podpisuję pod tym, co piszesz o zakochaniu, że to się powinno uzupełniać. Czasem mam wrażenie, że te pojęcia się sobie przeciwstawia, a z zakochania robi się coś niedojrzałego, czego się trzeba pozbyć, bo to nie miłość. ;)
      A z tym poczuciem niezrozumienia... Nie wiem czy to kwestia mojego charakteru i ogólnego wyluzowanego podejścia i nielubienia zbytniego dramatyzowania, ale dla mnie od poczucia bycia niezrozumianą i niepotrzebną do myśli, że po co to i że my się chyba nie kochamy jest taka dłuuuuuga droga, że przyznam, że to taka trochę abstrakcja to, co piszecie... I to nie dlatego, że on mi czyta w myślach i wyprzedza wszystko, co chce, bo tak nie jest. Dla mnie to jest tak oczywiste, że przy takiej inności mózgów jedno i drugie ma prawo się poczuć czasem niezrozumiane i że to przecież nie jest specjalnie, bo przecież nikt normalny w związek nie wchodzi, żeby się unieszczęśliwiać, że jakbym miała wtedy zaraz myśleć, że my to się pewnie już nie kochamy, to nie wiem... :p

      Usuń
    2. Masz racje. Niepotrzebnie wymieszałam te dwa pojęcia. Chodziło mi o to co tobie :)

      Usuń
    3. No ja mam akurat ogromne skłonności do dramatyzowania:) Bardzo przeżywam wszystko złe, ale i też bardzo przeżywam to co dobre ;) Każdy ma własny sposób przeżywania własnej relacji i każdy ma swój sposób na wychodzenie z tych gorszych chwil. Ale to nie zmienia faktu, że zakochanie nie musi zniknąć, kiedy one się pojawią;)

      Usuń
    4. Ta z żebra, trochę zazdroszczę Ci że taka jesteś:) Choć z drugiej strony, nie chciałabym się zamienić;) To jaka ja jestem też ma swoje uroki.
      Szczerze mówiąc troszkę specjalnie trochę kij w mrowisko włożyłam:) Życie nie jest czarno białe. Problemy i nieporozumienia nie oznaczają końca zakochania. Uczucia przychodzą i odchodzą, tak jest całe życie. Czasem trudno się w tym wszystkim odnaleźć:) Dlatego to decyzja gwarantuje stałość związku, a nie uczucia. Co nie znaczy, że miłość wyklucza uczucia. Żadnych nie wyklucza, i tych dubrych , i tych złych też nie ;)
      Pozdrawiam:)

      Usuń
    5. Dzięki za wyjaśnienie, Żono. Teraz już rozumiem -skłonności do dramatyzowania wiele wyjaśniają. Inaczej nie podejrzewałabym Cie o kryzys małżeński - bo dla mnie takie poczucie pustki, jakie Ty opisywałaś i to niejednokrotnie byłoby właśnie świadectwem pewnego kryzysu. Ale skoro Ty tak to przeżywasz po prostu na co dzień, to już więcej nie wnikam. ;) Ja do takich zwykłych gorszych dni i jakichś pojedynczych wątpliwości po prostu nie przywiązuję większej uwagi, podobnie jak Ta z żebra, stąd moje zdziwienie. Pozdrawiam!

      Usuń
    6. Z tą decyzją, że ważniejsza niż uczucia to ja się zgadzam, z tym, że problemy i nieporozumienia nie oznaczają końca miłości i że nie jest czarno białe też. Tylko czasem mam wrażenie panowania takiego hmmm kultu problemów. Nie wiem, jak to ująć. To że małżeństwo to dożywotnie docieraniem się i wszystkie problemy jakie się z tym wiążą to jest oczywiste i dlatego takie fajne. Ale ja wychodzę z założenia, że problemy się rozwiązuje, wyciąga wnioski, a potem się do nich nie wraca. Jak w konfesjonale. ;) A ja mam wrażenie, że się coraz częściej "namawia" do takiego roztkliwiania się nad nimi, mówienia jaki to krzyż, jakie cierpienie, jaka ja jestem biedna, jaki mąż niedobry, najlepszym dowodem na miłość jest to, że jakimś cudem się jeszcze nie pozabijaliśmy. Nikt nigdzie się nie skupia na takich praktycznych stwierdzeniach jak to zrobić, żeby to rozwiązać i się dogadać, żeby znowu było dobrze, tylko lansuje się takie masochistyczne, cierpiętnicze podejście cierpię więc kocham, im więcej kocham, tym bardziej cierpię, im więcej cierpię tym bardziej kocham. A jak ktoś inny się codziennie z podobnych powodów nie biczuje i nie rozpacza to jest "ślepo zakochany".;) albo "jeszcze" nie rozpacza, "ale jak przyjdzie dziecko..." / "zobaczysz za parę lat, aż...". To oczywiście nie sprawia, że problemów nie ma, ale znowu jest ta kwestia centrum. A na mnie znajomi wtedy patrzą wzrokiem mówiącym "nie chcesz się rozwieść ani skoczyć z mostu, to nie wiesz, co to miłość." ;)

      Usuń
    7. To tak ogólnie trochę odbiłam od tematu, bo mam w otoczeniu temat na topie, Mała Mi pisała o radości katolików i protestantów i tu mi się trochę powiązało i się musiałam wyżyć, bo mi się niedojrzałość ostatnio zarzuca.;)

      Usuń
    8. O, o, o właśnie! Ja mam bardzo podobne odczucia i jeśli już pojawiają się we mnie jakieś obawy co do małżeństwa to właśnie głównie z tym są związane. Nie boje się Jego wad, bo je znam i mogę przypuszczać czego się spodziewać. Nie boję się konfliktów, bo wiem, że umiemy je rozwiązywać. Nie boję się trudności, bo już teraz napotykamy na różne i radzimy sobie, wzajemnie się wspierając. Boję się, że skoro wszyscy tak mówią to może rzeczywiście bedzie do dupy, tak dla zasady... ;)

      Usuń
    9. Ja również nie jestem osobą "dramatyzującą" o co to to nie. Przeciwnie, nie raz R. Mi wyrzucał "ja się wkurzam, mamy problem a Ty sobie chodzisz jak gdyby nigdy nic zadowolona z siebie i ze świata". Ale są takie chwile kiedy czuję się do dupy, szczególnie kiedy jeden problem goni drugi. Dopiero jeden rozwiązaliśmy i już jest następny. Mieliśmy kiedyś tak 5 dni pod rząd, 5 dni pod rząd kłóciliśmy się dzień w dzień. Czułam się jakby specjalnie on mi robił na złość (oczywiście ja w swoim mniemaniu byłam bez winy), kolejne problemy pojawiały się średnio 3 razy w tygodniu i tak przez miesiąc. Jaki na miałam wtedy mętlik w głowie, masakra :) później załapałam że to było tzw. "docieranie się" po wspólnym zamieszkaniu :P

      Usuń
    10. Może dlatego, że nie ma jednego dobrego dla wszystkich sposobu rozwiązywania problemów:) Każdy musi wypracować swój sposób. Albo przynajmniej ja jestem poradoodporna i jak próbowałam sugerowć się gotowymi rozwiązaniami to było gorzej niż wcześniej:P
      Ja mam właśnie odwrotne wrażenie:) Że wszędzie mówi się, jak to super jest w małżeństwie, a skoro przestało być super, to znaczy, że się nie kochacie już i czas się rozejść;) A to nie prawda. To wszystko się miesza ze sobą. Trochę cierpienia, trochę radości;) Niczego nie da się uniknąć. Czasem mam wrażenie, że ludzie nie potrafią pojąć, że wyrzeczenie czy ofiara też w konsekwencji przynosi radość, spełnienie, szczęście. Stąd to ciasne myślenie: piszesz o problemach, to znaczy że nie jesteś zakochany, może nawet jestes nieszczęśliwy, a jeśli nasze narzeczeństwo wyglądało jak wyglądało, to trzeba nam tego współczuć, bo nie było piękne:) Albo odwrotnie- to o czym Ty piszesz- nie roztkliwiasz się nad problemami, to też Ci zarzucają ludzie, że nie wiesz co to miłość;) A ja kocham swoje blogowe motto- "w małżeństwie to nie droga jest trudna, lecz trudności są drogą"- trudności były, są i będą, są nieuniknione, dlatego o nich piszę, ale zawsze staram się mieć przed oczami cel i wyciągać z tych trudności pełne garście dobra:) Ciągle na nowo zakochuję się- w Mężu i w samej Miłości. W tym właśnie, że jest taka niejednoznaczna, niepojęta. W tym, że wszystko potrafi przemienić w radość, z wszystkiego wyciągnąć dobro;)

      Usuń
    11. Te pierdoły, że jak coś się popsuło to czas się rozejść to też zauważyłam.;) ale przy tym podejściu to najczęściej ślub się odradza, bo niby miłość nie jest trwała. Ja to bym właśnie chętnie poczytała i posłuchała jak jest fajnie.

      A dla mnie właśnie ten cytat to była zawsze kwintesencja masochizmu i nigdy go nie lubiłam. :D to są właśnie te wszystkie różnice w ludziach, które mnie tak fascynują. Że dwie osoby mogą coś postrzegać zupełnie inaczej, chociaż co do ogółu jest pełna zgoda.

      Usuń
    12. No ja go zupełnie inaczej odczytuję:) Właśnie żeby nie skupiać się na tym, co trudne, bo to nieuniknione, tylko patrzeć w przyszłość, na to, co dobre. Trzeba by sobie postawić to odwieczne pytanie, co miał na myśli autor;) Choć biorąc pod uwagę, że Soren Kierkegaard był raczej nieszczęśliwą postacią pod tym względem, możesz mieć więcej racji niż ja;)

      Usuń
    13. Myślę Ado, że Żona dobrze Ci wyjaśniła co i jak z ''kryzysem w jej małżeństwie''.
      Nie obraź się, ale czytając niektóre Twoje posty, to niejednokrotnie chce mi się śmiać. Nie z Ciebie, nie z Was, ale z pewnego podejścia, które jest charakterystyczne dla ludzi będących ze sobą tak krótko...My z R. też tacy byliśmy, a jednak w pewnym momencie przyszło coś o czym napisała dobitnie Żona. I związek absolutnie nie skończył się, chociaż z paru mocnych dołków musieliśmy własnymi siłami się wydostać. Chemia jest fantastyczną ''rzeczą'' bo przecież dzięki niej ludzie chcą być ze sobą, a już natura ''odpowiednio zaplanowała'' rozwój wydarzeń po to, aby fascynacja nie opadła tak szybciutko. Z tego, co piszesz to mogę odczuć, że między Wami jest nie tylko chemia, ale i rodzi się przyjaźń. Napisałam, że się rodzi bo przyjaźni nie da się nabyć z dnia na dzień i trzeba wielu sytuacji(nie zawsze do końca wzruszających i pełnych pozytywnych emocji), aby mogła się rozwijać. Osobiście postrzegam rozwój związku głównie przez pryzmat mierzenia się z mniejszymi i większymi problemami, bo tak naprawdę znalezienie się w takiej sytuacji daje możliwość zaobserwowania i swojego działania i naszej drugiej połówki. Wiem, że ludziom zakochanym potrzeba wielkich deklaracji, ale to wielkie czyny (i tutaj akurat zachowanie czystości to ''najmniejsza'' z nich...) świadczą o związku...Teraz żyjecie w pewnej euforii bo powoli zaczynacie przygotowania do ślubu i to Was właśnie napędza. My z R. jesteśmy po 5 latach z hakiem na innym etapie. Co prawda też przygotowujemy się do ślubu, ale też szukamy alternatywy dachu nad głową, zastanawiamy się nad sprawami zawodowymi i uczelnianymi...Nasze spijanie z dziubków o wiele rzadziej przyjmuje formę słowną, ale objawia się w czynach i właśnie tego Wam (i wszystkim osobom pozostającym w związkach) życzę:)

      Pozdrawiam!
      Lasubmersion

      Usuń
    14. Ciekawe spostrzeżenia, ale pozwolę sobie na pozostawienie tego bez komentarza - bez weryfikowania co z tego, co przypuszczasz na nasz temat, jest jest prawdziwe, a co trochę mija się z rzeczywistością. Ale to naprawdę interesujące poczytać, jak postrzega nas ktoś, kto zna nas tylko z tego, co tutaj napiszemy. :)
      Pozdrawiam!

      Usuń
    15. ''Ale to naprawdę interesujące poczytać, jak postrzega nas ktoś, kto zna nas tylko z tego, co tutaj napiszemy. :)''

      Myślę, że czasem warto się o tym przekonać:)

      Pozdrawiam!
      Lasubmersion

      Usuń
  3. A ja pierwsze kocham, od byłego nr 1 usłyszałam po roku. Miał łzy w oczach. Później pierwszy raz podniósł na mnie rękę.
    Z byłym numer dwa chciałam spędzić całe życie, ale kiedy po dwóch latach i trzech miesiącach nie powiedział, że mnie kocha, odbyła się Poważna Rozmowa i rozstanie.
    Obecny jest obecny (:P) w moim życiu od 8 miesięcy i prawdę mówiąc nie spodziewam się tego słowa.

    Nie wiem, jak wy to robicie, że znalazłyście takich zdecydowanych chłopaków ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie szukałam. Pozwoliłam się tylko znaleźć. ;)

      Usuń
    2. Ja sobie obiecałam że się nie wdaję w miłości :P

      Usuń
    3. Kropka- miałam tak samo:)

      Usuń
  4. Trafiłam na Twojego bloga z polecenia przyjaciółki, szczęsliwej prawie-narzeczonej. Sama jestem żoną od dwóch lat, ale z przyjemnością czytam Twoje wpisy, przypominają mi mój własny, narzeczeński zachwyt! Jesteś w swojej radości taka autentyczna, że uśmiech nie schodzi mi z twarzy.

    Podziwiam ogrom wysiłku, jaki wkładacie w swoje narzeczeństwo - to może tylko owocować.

    Chciałabym się odnieść do tego "mówienia kocham" - chyba nie ma reguły ;) Mnie Mój powiedział "kocham" jeszcze zanim w ogóle byliśmy razem, bo po prostu już zdecydował, że chce właśnie mnie, i konsekwentnie do tego dążył, jednocześnie okazując dojrzałość i powagę swych zamiarów. Ja potrzebowałam czasu, zarówno na decyzję o wejściu w związek, jak i na odwzajemnienie miłości.

    Bo tym właśnie jest miłość - decyzją. Decyzją o pragnieniu dobra drugiej osoby i o poważnym traktowaniu siebie, co w wypadku katolików może być tylko drogą do małżeństwa. Mój zdecydował, kilka miesięcy "weryfikował" swoją decyzję, poznając mnie lepiej, i się zaręczyliśmy. ;)

    Napisałam Ci o tym, by pokazać, że nie ma zasad, nie każda relacja rozwija się od nieśmiałych spojrzeń i pierwszych randek, ale każda jest cudowna i wyjątkowa, i każda jest dobra, dopóki Pan Bóg jest na pierwszym miejscu.

    Pozdrawiam serdecznie,
    Marysia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło nam, że do nas trafiłaś. :) Dzięki za cenne świadectwo i dobre słowa. Pozdrawiamy!

      Usuń
  5. Kiedy napisałaś o tym podziale na zauroczenie, zakochanie i miłość od razu przypomniały mi się słowa pewnego księdza na katechezie, jeszcze w gimnazjum, czyli jakieś 5, 6 lat temu. A mianowicie tłumaczył nam to tak: "Zauroczenie pojawia się nagle, niespodziewanie, kiedy druga osoba nas olśniewa, chcemy na nią patrzeć dzień i noc, wciąż blisko niej być, chodzić tam gdzie ona, tak samo się zachowywać. Po prostu nam się podoba, jesteśmy nią oczarowani i świata wokół nie widzimy, jakbyśmy byli oślepieni. Zakochanie to taki etap w trakcie, którego większość par bierze ślub. Wychodzimy już z tego stanu omamy, a zaczynamy myśleć doroślej, odpowiedzialnie, widzimy swoje wady, zalety, akceptujemy je, Czujemy chęć bycia ze sobą, dzielenia trosk, problemów, ale i chwil radości. A miłość? Miłość jest wtedy, kiedy rankiem żona budzi się obok swego męża obok siebie, widzi porozrzucane skarpety, brudne ubrania, nieogarnięty chaos w domu i mówi: BĘDZIEMY ŻYĆ.

    OdpowiedzUsuń

Jeśli chcesz, możesz skomentować to, o czym piszemy. Oczekujemy jednak podpisania się pod swoimi słowami, choćby pseudonimem. Komentarze wulgarne i obraźliwe będą usuwane.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...